Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Boże mój, miej litość nademną!... Przebacz!... Wesprzyj!...
Z rękami złożonemi, oczyma utkwionemi w obrazie przetrwał na modlitwie aż do wieczora.




Zbliżał się Wielki Piątek. Ksiądz Juliusz przestał myśleć zarówno o swej bibliotece jak o ojcu Pamfiliuszu, cnocie i śmierci. W rażenie wyniesione z Reno pierzchło bardzo szybko. Wziął się znowu do spraw dyecezyalnych jeszcze bardziej jak przedtem dziwacząc i tyranizując wszystkich wokoło. Widziano znów jego czarną sylwetkę snującą się po tarasie o zmierzchu. Księży, którzy pod nieobecność złego psa owczarskiego poczęli znowu chasać zakasawszy sutanny, uradowani wolnością, jak im się wydawało wieczystą już teraz, przejął na nowo strach, poczęli baczyć na siebie i unikać się wzajemnie. Teror zapanował znów po wioskowych plebaniach. Biskup był w rospaczy, ale przyczyną jej nie był powrót do pracy nieco hałaśliwy może powrót ulubieńca, który zdejmował mu znów z ramion ciężar administracyi, ale fatalna, straszna konieczność wydania listu pasterskiego. A tu jak na złość nie miał nic do powiedzenia, nie chciał nic mówić, nie mógł... Mimo to musiał... Za każdą cenę list wystosować należało. Gdzież więc szukać wyrażeń dość bladych, słów mglistych, by karty, które miał zapeł-