Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

które go wstydziło i by sobie dodać otuchy spytał głosem drżącym, przerażonym.
— Jak ci na imię?
— Maturyna! — odparła dziewczyna po krótkiem wahaniu.
Dzikiem spojrzeniem objął ksiądz Juliusz pola leżące dokoła. Mrok zgęstniał, pusto jak okiem sięgnąć, na niebie i ziemi ni jednej sylwetki ludzkiej, ni zwierzęcej nawet. To go uspokoiło.
— A gdzie mieszkasz? — spytał nieco pewniejszym głosem.
Dziewczyna wskazała na położone w dole o trzysta może metrów domostwa, ledwie widzialne w gęstwie drzew czarnych.
— Tam — rzekła.
Nadstawił ucha. Ani jeden głos nie dochodził tu, powietrze drżało tylko bez szelestu jakby od zasuwającej się na świat nocy.
W myśli rozebrał Maturynę, widział ją nagą, bezwstydną, widział jak opadają zgrzebne szaty i na tle ciała wykwita gorejącą plamą kwiat jej płci, jak rozwiera się lubieżny, chciwy jego wzroku, jego szału. Płomienie ogarnęły mózg.
— Masz kochanków!... Mów, masz kochanków?... Co robią z tobą? Śpisz z ojcem... bratem... mów co robią z tobą? Myślałaś kiedy jak kocha cap, byk?... Będę cię tak kochał.!.. Chcesz, usiądę obok ciebie... wyspowiadam... Będziemy bluźnić Bogu... Chcesz?... Mów!...