Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Milcz!... Po co gadasz? Jakiem prawem i w czyjem imieniu?
Wikaryusz zakrzepł w pozie przyjętej nie dokończywszy gestu. Biskup zbladł i opadł na poduszki krzesła. Jeden z usługujących odwrócił się nagle i puścił z rąk flaszkę wina, tak że rozbiła się o podłogę, a wszystkie twarze z dzikim grymasem zwróciły się ku księdzu Juliuszowi, który grzmiał donośnie:
— Milcz!... Nie tobie mówić o religii, Kościele! Jesteś nicością... zerem absolutnem... Jesteś kłamstwem, intrygą i nienawiścią wcieloną!... Milcz! Kłamiesz!
Wśród milczenia niezakłóconego ni jednym oddechem, milczenia jakie zapada zwykle po kataklizmie, ksiądz Juliusz krzyczał dalej:
— Wszyscy kłamiecie!... Spoglądam na was od godziny i widząc iż nosicie szaty kapłańskie rumienię się, że i ja ją noszę, ja ksiądz niegodny, który kradłem, ja, którym stokroć jednak więcej wart niż wy!... Znam ja was nędznicy tchórzący przed obowiązkiem społecznym, zapierający się ojczyzny, którzyście tylko dlatego zbiegli się do kościelnego koryta, że czuliście się zbyt głupimi, i zbyt podłymi, by żyć jak ludzie, by podjąć brzemię życia w niedostatku!... I wam to oddany rząd dusz? Wy macie je kształtować, wy je rzeźbić rękami źle obtartemi ze stajennego gnoju?... Wamże oddano dusze, dusze kobiet i dzieci, wam... han-