Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zboczeniu natury polegają religie, społeczeństwa... te wszystkie straszne kłamstwa?... Z jakiej fikcyi narodzili się... sędzia i ksiądz, te dwa potwory moralne, z których jeden usiłuje narzucić naturze jakąś zmyśloną sprawiedliwość, której przeczy choćby sam fatalizm instynktów, a drugi, ksiądz, dziwaczne, chimeryczne zupełnie miłosierdzie, złudę, marnie wyglądającą wobec wiekuistego prawa mordu!... Natura, to nie marzenie... to życie samo... A życie... to nie miłość... to zabór!... Ideał! Ideał!... Ach, racyę miały owe wieprze, które osmagałem wczoraj... Tak, tak, byłem w błędzie!
Wzruszył ramionami.
— Ideał — począł głośno — czekaj, czekaj!... dam ja ci ideał!...
Zapiął rękawy, otrzepał z pyłu sutannę i pogwizdując sprośną piosenkę, którą zapamiętał z młodych lat, odszedł nie spojrzawszy już na kątek ziemi, gdzie z takim pietyzmem pogrzebał ojca Pamfiliusza.
Nie chciał wracać do miasta przed zmrokiem. Wydawało mu się, że wszyscy znają wczorajszą awanturę i że o niej mówią. Nie chciał się przeto wystawiać na prostacką ciekawość gawiedzi, któraby mu niezawodnie towarzyszyła w przechodzie ulicami. Wyczekując z niecierpliwością zachodu słońca, włóczył się po przedmieściach, zszedł nad rzekę i oparłszy się o wierzbę, patrzył bezmyślnie w obracające się koła młyna. Ale wreszcie głód,