Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokornym głosem — To ja, syn niegodny... poważam się sen mu przerwać, dlatego jedynie, iż cierpię okrutnie... i muszę mówić... muszę powiedzieć wszystko... wszystko!... Dławi mnie to... czekać nie mogę... nie mogę.
Starzec przetarł oczy. Patrzył z boku wzrokiem półprzytomnym na tę postać czarną, klęczącą u jego łóżka, wydającą jakieś dźwięki i poruszającą rękami dziwnie.
— Tej nocy — mówił spiesznie ksiądz Juliusz tykając słowa — przed chwilą... tam, ...zdybałem dziewczynę wiejską... Siedziała przy taczkach... Odpoczywała... Nie wiem co się ze mną stało... Zwaryowałem... Rzuciłem się na nią... Coś mnie upajało, popychało... Nie wiem już... Nie pamiętam czym ją zgwałcił, czym ją zabił... Nie wiem czym jej pożądał... Nie wiem com chciał, czy roskoszy, czy może krwi!... Gdybym był miał nóż... tak napewno byłbym zabił... Była młoda, silna... Broniła się... Splugawiłem me ręce w nieczystościach jej ciała... Jestem wielki grzesznik, jestem zbrodniarz... jestem... Patrz na mą twarz, na moje suknie!... Cóż, czy nie czujesz wstrętu, obrzydzenia, strachu? Patrz na mnie!...
— Jakto? — spytał starzec, który nie pojął ani jednego słowa z całej tej, dziwnej opowieści — Jakto?... to ty drogi księże...? O jakżem się przeraził, gdyś wszedł... Śniło mi się... Tak, śniło mi sie,