Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Opatrzności, istotą cudowną, z której wzniesionych rąk pada deszcz złoty błogosławieństw. Z wzruszeniem przywiódł sobie przed oczy jego twarz smutną i całą pochyloną postać męczennika. I czemużby nie miał rzucić się do nóg tego człowieka? Tak, wyzna wszystko, opowie całe swe życie, opowie dokładnie głosem pełnym rozpaczy i skruchy i wyciśnie mu łzy z oczu. A biskup przemówi doń, ukołysze, ukoi dusze zbolałą. I w tej chwili ksiądz Juliusz był naiwnym, pełnem wiary, pochopnym do czynu dziecięciem, wierzył w ogólną dobroć i litość wszystkich. Spokojniejszy dużo, uradowany wziął lampę, zeszedł na dół i pełen zapału zastukał do sypialni biskupa.
Ale biskup nie przebudził się widocznie, gdyż nie odzywał się. Ksiądz Juliusz pchnął drzwi nie zważając, że skrzypnęły przeraźliwie na zawiasach i wszedł do pokoju.
— Kto tam? — zawołał biskup.
Przebudzony nagle, olśniony światłem zerwał się, odrzuciwszy kołdrę. Usta miał otwarte, kosmyki siwych włosów sterczały zmierzwione do góry. W oczach zaspanych malował się przestrach... Mrugał powiekami, a w tył łukiem wygięte ręce podpierały suche, drżące ciało.
— Kto tam? — powtórzył.
Ksiądz Juliusz podszedł do stołu, postawił lampę, a potem rzucił się u łóżka na kolana.
— Niech się Wasza Eminencya nie boi! — rzekł