Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zdradzisz mnie... powiedz, że nie zdradzisz... Oto, gdy tylko pokaże się wóz, zejdę po schodach, pójdę za nim i poproszę akrobatów, by mnie ze sobą zabrali...
Urwał nagle i spytał:
— A więc tobie nigdy, nigdy nie przyszło do głowy pójść sobie precz?
Słowa Jerzego przykrość mi sprawiały, burzyły wszystkie przekonania i pojęcia dziecięce, niweczyły to zwierzęce przywiązanie, które wiąże do domu, w którym się nawet cierpiało, do rodziny, od której nie doznało się nigdy pieszczoty. Wzruszony do żywego, rzekłem:
Słuchaj mnie Jerzy... wszystko co mówisz, jest złe... jest grzechem... Bóg cię za to skarze... Jakto, więc nie kochasz ojca i matki... chcesz ich porzucić?
Blade dziecko poruszyło się gwałtownie na krześle. Płomień ponury błysnął w jego źrenicach, tak że stały się straszne. Nie widziałem nigdy podobnego spojrzenia u małego, wątłego dziecka. Zacisnął pięści i krzyknął chrapliwym głosem:
— Nie, nie... nie kocham ich!... wcale ich nie kocham!
— A czemuż to? — wyjąknąłem.
— Za to, że cię biją... że zamykają?
— Nie, nie, dawniej mnie też bili i zamykali, a mimo to kochałem ich!