Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nitu. Nie nalegając dłużej, mnich przykucnął naprzeciw niego na kupce kamieni. Spoglądali sobie wzajem w oczy czas jakiś. Wicher się wzmógł i gnał deszcz skośnemi strugami siekącemi siedzących po twarzach, od czasu do czasu spadał z któregoś muru kamień z tępym łoskotem na miękką ziemię, lub wichurą porwany odłamek łupkowego dachu łukiem przecinał powietrze.
— Czy masz ojcze pieniądze? — spytał ksiądz Juliusz nagle.
— Mam zawsze pieniądze! — odparł ojciec Pamfiliusz. — Właśnie dopiero przed tygodniem wróciłem z Węgier i podróż się powiodła wcale dobrze. W Gran... ach, jakież to śmieszne... Wyobraź sobie ksiądz... zaszedłem do samego arcybiskupa... jestto człek wesoły, lubi anegdotki i hojny nadzwyczaj... Powiedział do mnie: Mój ojcze za śpiewaj mi Marsyliankę, a dam sto reńskich! Począłem jak szalony śpiewać Marsyliankę, za każdy raz arcybiskup dawał mi po sto reńskich... śpiewałem zaś dwanaście razy.
I zanucił:
— Nous entrerons dans la carrière...
— Umiesz więc ojcze Marsyliankę? — rzekł ksiądz Juliusz nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— A cóż ksiądz chcesz? — odparł starzec wstrząsając głową z rezygnacyą... W moim zawodzie musi się po trochu znać wszystko!... ma się do czynienia nieraz z takimi dziwakami, fiksa-