Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zadyszane, wyjące, ziejące ogniem i dymem, że wszystko to, to mój wuj. Zamknąłem oczy. W tej chwili uczułem się porwanym w jakiś straszny zamęt, potrącanym, obijałem się o ludzi i pakunki, obracałem w różne strony.
— Ależ uważaj! — mówiła do mnie matka — słuchajno... chłopcze uważaj!
Nagle przestano mnie popychać. Otwarłem oczy i ujrzałem przed sobą jakąś rzecz czarną, długą, kanciastą, która wysiadała z wagonu tyłem. Rzecz ta u dołu była zakończona olbrzymią stopą, szukającą w próżni oparcia dla siebie. Staliśmy wszyscy troje poza ową rzeczą czarną, na której chwiała się wielka podróżna torba w czerwone i zielone pasy, staliśmy jak żołnierze w jednym szeregu niespokojni i pobledli. Żadne z nas ni drgnęło, byliśmy niby przykuci do miejsca. Czarna rzecz obróciła się i dojrzałem w śród czerni wyzierające z pod szerokoskrzydlnego kapelusza złe jakieś i obojętne oczy, pośrodku nich zaś nos śpiczasty niby dziób, a węszący niby nos psa. Spojrzenie tych oczu niemiłe było, nie można go było długo wytrzymać. Tak mi się przedstawił stryj Juliusz.
— Jak się masz?... Jak się masz?... Jak się masz?... — zamruczał, składając każdemu z nas trojga mały, krótki jak psztyczek, ukłon.
Ojciec rzucił się naprzód z zamiarem ucałowania brata. Ale ksiądz Juliusz, podnosząc swoją