Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zbrodniarzem!... Zabiłem ją, tę dobrą, świętą kobietę!...
Wraz z ojcem i matką moją czuwał przy zwłokach i upierał się, że sam je pochowa.
— Osłabiony jesteś jeszcze! — perswadował ojciec. — Spocznij, pogorszy ci się!
Ale wuj Juliusz powtarzał:
— Nie, nie... zabiłem ją... Tak, ja ją zabiłem!... I pocóż mnie leczyłeś?... Ach, czemuż ona zmarła!!...
Na cmentarzu, gdy grób zasypano, a ludzie cisnęli się do kropielnicy, ukląkł na mokrej ziemi i bijąc się w piersi jak szalony, jęczał:
— Panowie!... Panie!... To ja ją zabiłem... ja! Miejcie litość! Miejcie litość!
Wpół omdlałego musiano odnieść do domu. Tego wieczora nie chciał dopuścić by mówiono o testamencie mej babki, która podzieliła swój majątek równo między obu synów.
— Nie mówcie mi o tem!... Nie chcę pieniędzy!... oddam wszystko biednym!
Ale nazajutrz dowiedziawszy się o treści testamentu, zapomniał o swym bólu i zawrzał gniewem:
— Nie... nie!... Nie... nie chcę... nie godzę się! Okradziony jestem!... Wniosę skargę!...
Potem przy podziale ruchomości okazał się dzikim i zajadłym, groził memu ojcu żandarmami za jakiś rondel, za ścierkę...
Gdy nareszcie sprawę spadkową uregulowano i został wprowadzony w posiadanie dziedzictwa,