Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nęło się na ziemię i potoczyło się do rowu z brzękiem.
— Najświętsza Panno! — krzyknął kościelny — Ciało Pana naszego Jezusa Chrystusa w rowie!... Pewnie przenajświętszy wijatyk wypadł!
Biały kamyk połyskał na skraju drogi. Kościelny myślał, że to hostya tak błyszczy.
— Widzę, widzę, świeci!...
— No, więc podnieś Baptysto — roskazał stryj zdławionym głosem.
Baptystę ogarnęło przerażenie.
— Ja... księże dobrodzieju... ja?... Dotykać rękami nieczystemi przenajświętszej hostyi, gdy dusza moja pełna jest grzechów? Nie, za nic... przenigdy! Piorun mnie zabije.
— Bydlę! — zaklął stryj — Dalej, pomóż mi chłopcze.
Wreszcie stanął na nogi i poczęliśmy szukać cyboryum. Kościelny postawił na ziemi pudełko i dzwonek i blady, z wytrzeszczonemi oczami świecił latarnią nisko ponad samym rowem. Niedługo przy czerwonem, ślizgającem się po trawach świetle, dostrzegliśmy cyboryum nieuszkodzone i pokryte koszulką ze złotą frendzlą. Podjąłem je nie bez pewnego dreszczu. Przykrywka nie spadła. Stryj uniósł ją lekko w górę i widząc, że hostya spoczywa na dnie złotego naczynia, zawołał:
— No, nic się złego nie stało... chodźmy, dalej w drogę!