Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzeczywiście po prawej stronie ukazały się sylwety domów i kilka światełek zamajaczyło w mrokach. Stryj nie tak ciężko teraz dyszał i szedł pewniejszym krokiem. Kościelny, nie mogąc ochłonąć po scenie z cyboryum, co mu się przedstawiało jako świętokractwo, mruczał po cichu pacierze. Od czasu do czasu obracał się blady, przerażony, że ksiądz może tak bez ceremonii traktować eucharystyę. Gdyśmy weszli do wsi począł znowu potrząsać dzwonkiem... derrlin!... derrlin! Drzwi trzaskały, stukały saboty, mijały nas cienie, twarze ukazywały się w jaśniejących prostokątach okien... Derrlin!... derrlin! Dwa psy poczęły szczekać przeciągle, inne im odpowiadały, a dzwonek brzęczał ciągle... Derrlin!... derrlin!... Przechodziliśmy przez jakieś podwórza, posuwali się wzdłuż murów i parkanów niskich, przez które zwieszały gałęzie drzew... a dzwonek ciągle dzwonił: Derr... lin!... derrlin!
Przed domem, gdzie leżała chora, stał kabryolet. Przy świetle latarni jakiegoś chłopca ujrzałem ojca odwiązującego lejce, by usunąć się z drogi. Usłyszałem też, jak rzekł zdziwionym głosem:
— Ha, to Albert!... ha, to Julek.
Wmieszał się w tłum przechodniów i ludzi, któ- się zbiegli na odgłos dzwonka.
Na wysoko wysłanem łóżku, ubranem perkalem, wśród bieli prześcieradeł, na których drżały refleksy światła, spoczywała chora. Leżała bez ruchu