Pomarańcze i daktyle/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Pomarańcze i daktyle
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


POMARAŃCZE
I
DAKTYLE
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY
NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
»PRZEZ LĄDY I MORZA«
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI).
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
REDAKTOR I WYDAWCA: EDMUND USZYCKI.
Prawo tłómaczenia wszystkich dzieł Karola Maya na język polski jest wyłączną własnością wydawcy. Wszelkie inne tłómaczenia prawnie będą ścigane.
DRUKARNIA ZYGMUNTA JELENIA W TARNOWIE




GUM.
1. Dżezzar-bej, dusiciel ludzi.

O Afryko!
Witaj mi, kraino tajemnic! Mam na szlachetnym rumaku przejechać twoje nagie i puste stepy, na szybkim dromedarze twoją spiekłą Hammadę, mam błądzić pod twojemi palmami, patrzeć na twoje fatamorgany i zieleniejące oazy, myśleć o twej przeszłości, ubolewać nad teraźniejszością i marzyć o twej przyszłości.
Witaj mi, kraino słonecznego żaru, tropikalnego tętna i fizycznej gigantyczności! Na lodowatej północy odczuwałem twe ciepło, przysłuchiwałem się przedziwnym dźwiękom twych baśni i słyszałem szmer dalekich psalmów, wznoszonych ku niebu przez twą przepotężną przyrodę. Tu morze gazeli załewało równinę, hipopotam pasł się głęboko pod wodą, las łamał się pod stopami słonia i nosorożca, w bagnie przewalał się krokodyl, a pod kolczastemi mimozami chrapał śpiący lew. Nogi moje były skrępowane, lecz dusza moja rwała się do ciebie. Tu huczała rusznica Boera, tu świstały włócznie Hotentotów i Kafrów, czarne postaci wiły się w atletycznych zapasach, dźwięczały łańcuchy, wyli niewolnicy, a ciężko objuczona karawana ciągnęła ku wschodowi, zaś okręt ku zachodowi. W samotnym duarze[1] brzmiał ku niebu chór haririch[2], z wysokiego minaretu wołał muezzin na modlitwę, u wrót pustyni trzeszczał sucho piasek, a przy dalekiem bir[3] zginały wielbłądy kolana, synowie pustyni zwracali oczy ku wschodowi, a dżellab śpiewał nabożnie: „Lubekka Allah himeh“ — tu jestem, o mój Boże!
Witaj mi, kraino mej tęsknoty! Nareszcie widzę twoje wybrzeże, oddycham powodzią twej czystej atmostery i piję słodki wiew twojej woni. Nie obce mi twoje języki, lecz ani jedno oblicze nie uśmiecha się do mnie, ani jedna ręka nie ujmuje mojej, tylko z zielonego wybrzeża pochylają się ku mnie pióropusze palm, a wzgórza promienieją przychylnym blaskiem, wołając swe: „habakek“ — bądź pozdrowiony, cudzoziemcze!
Polowałem w Australii na emu[4] i kangura, w Bengalii na tygrysa, a w preryach Stanów Zjednoczonych na szarego niedźwiedzia i bizona. Tam na far west spotkałem człowieka, który tak samo, jak ja, z czystej żądzy przygód, zapuszczał się sam jeden w ponure i krwawe ostępy obszarów indyańskich i był dla mnie przyjacielem we wszelkich niebezpieczeństwach. Sir Emery był Anglikiem krystalicznej czystości, dumnym, szlachetnym, zimnym, małomownym, odważnym aż do zuchwalstwa, przytomnym, silnym zapaśnikiem, zręcznym szermierzem, pewnym strzelcem, a przytem człowiekiem gotowym do ofiar, skoro serce jego raz doznało wzruszeń przyjaznych.
Obok tych licznych zalet posiadał zacny sir Emery pewne właściwości, które charakteryzowały go odrazu jako Anglika i mogły czasem odstraszyć obcego, mnie jednak nie przeszkadzały, przeciwnie, były często powodem niejednej skrytej, lecz niewinnej uciechy. Rozstaliśmy się byli swego czasu w Nowym Orleanie, jako najlepsi przyjaciele, przyrzekając sobie nawzajem, że znowu się zobaczymy. Schadzka miała przyjść do skutku w Algierze.
To, że wybraliśmy Algier, Afrykę, nie stało się bez powodu. Mój zacny Bothwell był tak samo, jak ja, obieżyświatem. Złaził wszystkie kąty na ziemi, lecz z Afryki zwiedził tylko Kapstadt na południu, a na północy „Gharb“, jak Arabowie nazywają wybrzeże od Marokka do Tripoli’s. Oczywiście pragnął poznać także wnętrze tej części ziemi, t. j. Saharę i Sudan, a potem chciał przez Dar-for i Kordofan powrócić Nilem do cywilizacyi. W Algierze mieszkał jego krewny, u którego dawniej był przez dłuższy czas, aby się nauczyć po arabsku. Był to jego wuj ze strony matki, Francuz, szef domu handlowego, utrzymującego zyskowne stosunki z Sudanem. Nazywał się mr. Latréaumont i u niego właśnie mieliśmy się spotkać.
Co się mnie tyczy, to jeszcze za szkolnych czasów zajmowałem się ze szczególnem upodobaniem arabskim językiem, a potem starałem się niezbyt wielkie wyniki pracy w tym zakresie uzupełnić podczas pobytu w Egipcie. Przebywając razem na preryi, mieliśmy doskonałą sposobność do dalszego ćwiczenia się w tym języku, dlatego odpłynąłem parowcem „Vulkan“, należącym do messagerie impériale, z Marsylii z tem spokojnem przekonaniem, że nie będzie mi trudno porozumieć się z dziećmi Sahary w ich ojczystym języku.
Afryka była dla nas, jak zresztą i dla wszystkich, krajem wielkich, nierozwiązanych zagadek, które mogły wzbudzić naszą ciekawość, ale i narazić na wiele niebezpieczeństw. Szczególnie ogarnął nas niezwykły zapał na myśl, że jak zabijaliśmy jaguara, szarego niedźwiedzia i bawołu, tak będziemy mogli spróbować naszych rusznic na czarnej panterze i lwie. Emery Bothwell słuchał jakby z zazdrością opowiadań o odważnym myśliwym, Girardzie, który wsławił się polowaniami na lwy, i postanowił także zdobyć kilka grzywiastych skór.
Od czasu naszego rozstania upłynął był już cały rok, ale Emery Bothwell wiedział, kiedy mniej więcej przyjadę, a ponieważ mógł łatwo przypuścić, że przybędę na parowcu francuskim, przeto doznałem pewnego rozczarowania, gdy, wysiadając z okrętu, nie dojrzałem go w pstrym tłumie ludzi, czekających na brzegu lub śpieszących w łodziach na przyjęcie znajomych. Miasto Algier, położone na zachodniej stronie zatoki, ciągnącej się w kształcie półksiężyca, zwrócone ku statkowi całym frontem, przedstawiało się oczom widza jakby zaczarowane. Biała jak kreda, pnąca się po zielonem zboczu gór, masa domów bez dachów i okien patrzała sztywnie na przystań i wyglądała niemal jak skała wapienna, olbrzymia grupa gipsowa lub lodowiec w oświetleniu słonecznem. Wysoko na szczycie góry widniały baszty cesarskiej warowni, a u jej stóp rozciągały się oprócz fortecy Mersa Edduben rozmaite obwarowania.
Po wybrzeżu snuły się grupy postaci w białych burnusach, murzyni i murzynki w pstrych kostyumach, kobiety ubrane od stóp do głów w białe, wełniane szale, Maurowie i Żydzi w strojach tureckich, mieszańcy wszystkich barw, panowie i panie w europejskich strojach, oraz wojsko francuskie wszystkich stopni i rodzajów broni.
Kazałem rzeczy swoje odnieść do hotelu de Paris, położonego przy ulicy Bab-el-Qued, a posiliwszy się tam wedle potrzeby, udałem się na ulicę Bab-Azoun, przy której znajdowało się mieszkanie mr. Latréaumonta.
Oddałem moją kartę wizytową, a w drzwiach ukazał się natychmiast sam szef.
Bienvenu, bienvenu monseigneur, ale nie tu, nie tutaj! Proszę, chodź pan ze mną, muszę bowiem przedstawić pana mej pani i córce. Oddawna już czekaliśmy z bólem na pana!
To niespodziewane przyjęcie zaskoczyło mnie trochę. Czekano z bólem na mnie, nieznajomego? Z jakiego powodu?
Latréaumont, mały, bardzo ruchliwy człowiek, wydostał się na szczyt szerokich, marmurowych schodów, zanim ja zdołałem przebyć połowę. Dom ten był niegdyś pałacem bogatego muzułmanina, a połączenie arabskiej architektury z francuskiem urządzeniem wywierało osobliwe wrażenie. Przez wspaniały salon zaprowadzono mnie do pokoju rodzinnego. To wyszczególnienie miało zapewne związek z bólem, z jakim na mnie czekano.
Madame, w sukni po europejsku skrojonej z czarnego jedwabiu, siedziała na taburecie, przerzucając jakiś romans. Mademoiselle leżała na aksamitnej otomanie w wygodnem i malowniczem oryentalnem ubraniu. Szerokie, jedwabne jej spodnie sięgały od pasa aż do kostek, a bosa noga tkwiła w niebieskim pantoflu, haftowanym złotem. Delikatne wstawki koronkowe, przetykane złotem, okrywały jej szyję i piersi, a na tem miała turecką bluzkę, ozdobioną kosztownemi arabeskami i szeregami drogocennych guzików. Ciemne włosy, z wplecionymi w nie sznurami pereł, obwiązane były niebieskim i różowym fularem.
Obie panie wstały na nasz widok, prawie nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu towarzyskiego faux pas, popełnionego przez pana domu tem, że obcego wpuścił do tego pokoju, nie oznajmiwszy go poprzednio. Zaledwie jednak usłyszały moje nazwisko, ustąpiło zdziwienie miejsca nieukrywanej radości.
Madame podbiegła ku mnie i ujęła mnie za rękę.
— Co za szczęście, monseigneur, że pan nareszcie przybywa! Tęsknota nasza za panem nie miała granic, ale teraz odzyskamy z pewnością spokój, ponieważ pan pośpieszy za naszym dzielnym Bothwellem i pomoże mu odszukać Renalda!
— Zapewne, madame, że uczynię to, skoro pani sobie tego życzy, proszę tylko powiedzieć, kto jest ten Renald i jaki związek zachodzi między nim a Emerym, którego spodziewałem się tutaj zastać!
— Pan rzeczywiście nic jeszcze nie wie o tem? Mon dieu, całe miasto mówi już o tem oddawna!
— Ależ, Blanko — wtrącił Latréaumont — zważ na to, że monseigneur przybywa właśnie z przystani!
Vraiment, to prawda! Pan nie może jeszcze nic wiedzieć! Proszę pana usiąść! Clairon, powitaj naszego gościa!
Η Młoda osoba skłoniła się z uprzejmością, pełną niemal szacunku, a matka zaprowadziła mnie do krzesła. Przyjęcie było tajemnicze, z niecierpliwością więc czekałem na to, co dalej nastąpi.
— Zastaje nas pan w położeniu — zaczął Latréaumont — które nakazuje nam odstąpić od zwykłych form. Emery opowiadał nam o panu bardzo, bardzo wiele, a to wobec jego zamkniętego usposobienia skłania nas do zupełnego zaufania wobec pana.
— Tak, do zupełnego i niewzruszonego zaufania, monseigneur — potwierdziła madame, używając z uprzejmości, znanej na Południu, wyrazu: monseigneur, zamiast monsieur. — Pan odważył się już dotychczas na tyle niebezpiecznych przedsięwzięć z naszym neveu, że spełnienie naszej prośby nie odstraszy pana z pewnością.
Smiać mi się niemal chciało na myśl o tem, jak prędko ci mili ludzie zaczęli mną rozporządzać. Nie wiedziałem wprawdzie, o co idzie, lecz przysługa, której się odemnie domagali, musiała być połączona z jakiemś niebezpieczeństwem dla mnie.
Mesdames i monseigneur, z całą ochotą i gotowością oddaję się na wasze usługi we wszystkiem, czego sobie życzycie! — odpowiedziałem.
Eh bien! Po tem, co słyszeliśmy o panu, nie mogliśmy się niczego innego spodziewać, chociaż muszę powiedzieć na nasze usprawiedliwienie, że prośba nasza nie pochodzi wyłącznie od nas; podyktował nam ją sam Bothwell.
— Jeśli to jest w mojej mocy, to spełnię ją — zapewniłem panią domu.
— Dziękuję panu, monseigneur — oświadczył na to Latréaumont. — Ponieśliśmy wielką stratę, spotkało nas straszne nieszczęście...
— Straszne, okropne nieszczęście, monseigneur — wtrąciła madame, a łzy trysnęły jej z oczu.
Córka jej, Clairon, wydobyła także pachnącą chustkę, aby ukryć cisnące się gwałtem szlochanie.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/17 — Proszę, mów pani!
— Ja nie mogę opowiadać! Smutek odbiera mi słowa!
Ta mała, wątła kobieta okazała naraz wzruszenie tak głębokie, że przestraszyłem się niemal.
— Proszę, monseigneur, chciałbym coś o tem usłyszeć — zwróciłem się do Latréaumonta.
— Czy zna pan Imoszarów? — zapytał, dodając jednak natychmiast żywym południowym zwyczajem — ale nie, pan ich znać nie może, ponieważ dopieroco pan przybył tutaj. Zapewniam pana, że Imoszarowie, czyli Tuaregowie, są straszni ludzie, a droga karawanowa z Ain Salah do Ahir, Dżenneh i Sakkatu, którą wysyłam moje towary do Sudanu, prowadzi właśnie przez ich terytoryum. Mój dom jest jedynym w Algierze, który utrzymuje bezpośrednie stosunki z Timbuktu, Pullo, Haussa, Bornu i Wadai, a ponieważ znajdujemy się zdala od gościńców i dopiero w Ain Salah, albo w Ghadames i Ghad mamy połączenie, przeto utrzymywanie takich niepewnych handlowych stosunków połączone jest często z ogromnemi ofiarami i stratami. Najcięższa jednak spotkała nas z ostatnią kaffilą[5].
— Napadli na nią Tuaregowie?
— Zgadł pan, monseigneur. Gum[6] uderzyła na nich i wszystko wybiła. jeden człowiek tylko zdołał umknąć w ten sposób, że zaraz na początku walki udał nieżywego. On przyniósł mi wieść o ciosie, jaki dotknął moją rodzinę.
— Pański dom odzyska to wkrótce, monseigneur!
— Dom tak, ale rodzina nigdy! Utratę dóbr można przeboleć, ale Renald, mój syn, mój jedyny syn, jechał z kaffilą i nie powrócił.
Teraz nie zdołały już panie wstrzymać się od głośnego płaczu, a Latréaumont oddał się także boleści. Ja przez kilka chwil milczałem, a wreszcie spytałem:
— Czy nie otrzymaliście żadnej pewnej wiadomości o jego losie? Rozbójnicy pustyni zwykle nie znają pardonu.
— On jeszcze żyje!
— Ach! Możecie to za cud uważać, jeśli nie zaszła pomyłka!
— Żyje napewno, gdyż otrzymaliśmy od niego wiadomość.
— Przez kogo?
— Przez pewnego Tuarega, wysłanego przez aguida[7]. Żądał okupu.
— I państwo zapłaciliście?
— Musiałem.
— Co się złożyło na ten okup?
— Towary, które polecono mi wysłać do oazy Melrir.
— A syn?
— Mimo to nie powrócił. Przeniewierczy rozbójnicy wystąpili z nowem żądaniem.
— Które pan również zaspokoił?
— Tak.
— I z tym samym skutkiem?
— Tego jeszcze nie mogę powiedzieć. Kiedy przybył drugi posłaniec, zjawił się Bothwell. Było to mniej więcej przed dziesięciu miesiącami i...
— Więc Emery jest już od tak dawna w Afryce? — przerwałem mu. — Dopiero w tym miesiącu miał udać się do Algieru!
— Wypoczął tylko przez kilka tygodni w Anglii, a nie mogąc oprzeć się dawnej żyłce podróżniczej, przybył tutaj w sam czas!
— Domyślam się już, co się dalej stało, monseigneur. Gubernialne władze nie pomogły panu nic, pom imo środków, jakimi rozporządzają. Musiał pan ograniczyć się na sobie samym, aż tu nasz Englishman zgodził się wziąć sprawę w swoje ręce.
— Tak jest.
— Co on zarządził?
— Kazał odesłać żądane towary, lecz sam udał się potajemnie za nimi.
— To śmiałe przedsięwzięcie! Z ilu towarzyszami wyjechał?
— Tylko z przewodnikiem i z jednym jedynym służącym arabskim.
— W którym kierunku poszli?
— Tym razem miały towary odejść na oazę Lotr.
— Jakich zażądano towarów?
— Gotowych burnusów i chust na głowę, długich flint, noży, szeroko wyciętych butów, jakie zazwyczaj noszą Arabowie i mnóstwa, bezwartościowych co prawda dla nas, przedmiotów obozowych.
— Widzę, że gum chce całe swoje zapotrzebowanie pokryć tą zdobyczą, a potem mimo to nie wydać panu syna. Oszustwa, dokonanego na niewiernym, nie uważa Arab za grzech. Jeśli chce się udaremnić jego plany, trzeba go chwycić przy pomocy niektórych drażliwych punktów. Ale, monseigneur, czy Emery kazał poznaczyć wszystkie towary?
— Skąd pan wie o tem? — spytał zdziwiony.
— Nie słyszałem tego od nikogo. On działa w tym wypadku jak amerykański westman, a z tej strony znamy się dobrze. Kto żył latami wśród plemion indyańskich dzikiego Zachodu i każdej chwili był na śmierć narażony, ten nauczył się rozmaitych chytrości, które mogą mu się przydać i na Saharze. Jaki to był znak?
— Inicyały mego imienia i nazwiska: André Latréaumont, a zaterm A.i L.Te litery wypalono na kolbach i głowniach strzelb i noży, a z dodaniem arabeski wyszyto na kołnierzach burnusów, oraz w rogach chust i koców.
— Emery pozna po tem rozbójników. Jest jaka wiadomość od niego?
— Bardzo nawet pewna. Przysłał mi ją przed dwoma tygodniami i od tego czasu czekam z utęsknieniem pańskiego przybycia, monseigneur.
— Mam za nim podążyć, nieprawdaż?
— Istotnie. Oto pismo, które przyszło od niego z Zinder!
Papier leżał na stole, co było dowodem, jak często przez te dwa tygodnie spoczywały na nim oczy tych trzech osób. Bothwell napisał tylko kilka słów. Nie donosił wprawdzie, jakoby wynik jego starań był pocieszający, prosił jednak, by nie tracili nadziei, oraz wysłali m nie za nim, gdy tylko przybędę. W liście nie były podane ani czas, ani miejsce.
— Kto przyniósł ten list? — zapytałem.
— Arab z plemienia Kubabisz, który ma rozkaz czekać na pana tutaj i posłużyć panu za przewodnika.
— Gdzie on jest?
— Tu, w domu. Czy monseigneur każe go zawołać?
— Proszę!
Musiałem sobie powiedzieć po cichu, że jestem dzieckiem szczęścia, gdyż zaledwie postawiłem nogę na ziemi afrykańskiej, a już wciągnięto mnie w sprawę, która mogła obfitować w najbardziej zajmujące wypadki. Latréaumont zadzwonił na Araba, a panie, ciekawe rozmowy, która miała nastąpić, zapomniały o swym bolu.
Podczas mego pobytu w Egipcie przedsięwziąłem był wycieczkę do Siut, Dakhel, Kardżeh i Soleb aż do oazy Solimeh i wtedy zetknąłem się z kilku Arabami Kubabisz, których poznałem jako dzielnych wojowników i doskonałych przewodników. To też czekałem na roz owę z Kubbaszim[8] nie bez zaciekawienia.
Wreszcie wszedł on. Arabowie rzadko bywają wyżsi nad wzrost średni, a są przeważnie smukli i chudzi. Tego człowieka jednak można było nazwać olbrzymem. Był tak wysoki i tak szeroko rozrośnięty, że omal nie wyrwał mi się okrzyk zdumienia. Jego długa i gęsta broda, w połączeniu z uzbrojeniem od stóp do głów, robiła zeń postać bardzo marsową. Był to towarzysz taki, że lepszego życzyć sobie nie mogłem, gdyż sam jego widok musiał nieprzyjacielowi napędzić strachu.
Skłonił się z rękom a skrzyżowanemi na piersiach i powitał nas głębokim, do grzmotu podobnym basem:
— Sallam aalejkum, pokój z wami!
— Marhaba, bądź pozdrowiony! — odpowiedziałem.
— Jesteś synem walecznych Kubabisz?
Ku mnie błysnęło dumne spojrzenie jego ciemnych oczu.
— Kubabisz są najsławniejsze mi dziećmi wielkiego Abu Cett, sidi[9]. Ich szczep obejmuje więcej, niż dwadzieścia plemion, a najwaleczniejsze z nich to En Nurab, do którego ja należę.
— En Nurab? Znam to plemię! Szejkiem jego jest mądry Fadharalla-Uelad-Salem, obok którego klaczy jeździłem.
— Bismiliah, to dobrze, sidi, gdyż teraz wolno mi słuchać twojego głosu, chociaż jesteś niewiernym z biednego Frankistanu!
— Jak ci na imię?
— Imię moje trudne dla języka Ingleza. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-JussufIbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
Śmiać mi się chciało. Przedemną stał jeden z tych Arabów, którzy do swego pojedynczego imienia przyczepiają całe drzewo genealogiczne, częścią, by uczcić swoich przodków, przeważnie jednak na to, żeby na słuchającym wywrzeć wrażenie. To też odpowiedziałem:
— Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al WardiJussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli! Język Ingleza potrafi wymówić twoje imię, sięgające, gdy się je napisze, od Bengazi aż do Kaszenah, mimo to ja będę cię zwał tylko: Hassanem, gdyż Mahomet powiada: „Nie mów dziesięciu słów tam, gdzie jedno wystarczy“.
— Ucho moje będzie zamknięte, jeśli będziesz mnie wołał: „Hassanie“, sidi. Ci, którzy mnie znają, nazywają mnie: Hassan el Kebihr, Hassanem Wielkim, gdyż musisz wiedzieć, że jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi!
— Allah akbar, Bóg jest wielki; zna go każde stworzenie, ale o Dżezzar-beju, dusicielu ludzi, nie słyszałem jeszcze ani słowa! Kto cię tak nazwał?
— Każdy, kto mnie znał, sidi!
— A ilu ludzi już zadusiłeś?
On spuścił oczy z zakłopotaniem ku ziemi.
— Step się trzęsie, a Sahel drży, gdy się Dżezzarbej pojawi, sidi, lecz serce jego jest pełne łaski, cierpliwości i miłosierdzia, gdyż: „niechaj dłoń twoja będzie silną, jak łapa pantery, lecz miękka, jako źdźbło trawy na polu“, uczy pobożny Abu Hanifa, któremu posłuszny jest każdy wierny.
— W takim razie imię twoje jest makasz[10], ja więc użyję go dopiero wówczas, gdy się przekonam, że na nie zasługujesz! Zacząłem nabierać pewności, że poczciwy Hassan el Kebihr pomimo swej olbrzymiej postaci i arsenału broni, jaką się obwiesił, był całkiem niewinną ludzką istotą. Pustynia ma tak samo swoich blagierów, jak piwiarnia lub salon.
— Zasłużyłem na nie, w przeciwnym razie bowiem nie miałbym go, sidi — odparł dumnie. — Patrz na tę strzelbę, te pistolety, na ten muzra[11], na ten kussa[12] i na tę abu-tum[13], przed którą nawet odważny Uelad-Sliman umyka! A ty nie chcesz uznać mojego imienia? Nawet sidi Emir nie odmawiał mi go!
Sidi Emir? Czyżby zmienił angielskie Emery na wschodnie Emir?
— Kto to jest sidi Emir?
— Rabbena chaliek, niech Bóg zachowa ciebie i twój rozum, sidi! Czy obce jest ci imię tego, który mię przysyła do ciebie?
Rzeczywiście, Hassan zrobił z naszego Emery’ego emira! Miłe życzenie, z którem wygłosił swoje zdziwienie, rozbawiło mnie niemało, przybrałem jednak ton poważny, aby go utrzymać w szrankach.
— Opowiedz mi o sidim Emerym!
— Byłem w Bilmie, skąd wyruszała kaffila do Zinder, a ja ją prowadziłem. Musisz wiedzieć, sidi, że Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, to słynny khabir[14], obeznany z wszystkiemi drogami Sahary, którego wzroku nie ujdą najmniejsze darub i ethar![15]
Jeśli tak było w istocie, to jego towarzystwo mogło mi rzeczywiście przynieść wielką korzyść. Postanowiłem wypróbować go natychmiast, by wiedzieć, co o nim sądzić.
— Czy mówisz prawdę, Hassanie? — zapytałem.
On zaś przybrał, jak mógł, najdumniejszą postawę i odrzekł:
— Czy wiesz, co to jest hafiz, sidi?
— Taki, co umie na pamięć koran.
— Jesteś mądry, chociaż pochodzisz z Frankistanu. A zatem dobrze, sidi! Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest hafizem, który może ci wygłosić wszystkich sto czternaście sur i wszystkich sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć ajatów[16] koranu; ty zaś jesteś giaurem. Czy możesz wątpić o prawdziwości słów wierzącego muzułmanina?
— Trzymaj język na wodzy, Hassanie, gdyż nie przywykłem do tego, żeby mię ktokolwiek obrażał, choćby to był dziesięć razy hafiz i sto razy muzułmanin! Wytęż swą pamięć, a przypomnisz sobie, że chrześcijanie nie są niewiernymi, gdyż tak samo, jak wy, otrzymali swoją świętą księgę. Tak mówią wszyscy mądrzy nauczyciele od pierwszego emira el Mumiain aż do pobożnego Abu Hanify, którego słucha każdy wierny, jak przedtem powiedziałeś. Uczyłeś się koranu, lecz czy znasz także ilm teffir el kuran?[17] Tam napisano, że tylko Parsi[18] i bałwochwalca jest giaurem!
— Jesteś mądry, jak softa[19], sidi, lecz byłbyś jeszcze mędrszym, gdybyś wierzył moim słowom.
— Uwierzę, jeśli mi powiesz, które oazy tworzą klucz do Rifu[20].
— Ain es Salah, Ghadames, Ghat, Murzuk, Audżelah i Siut.
— A do Sudanu?
— Aghades i Ahir, Bilma, Dongola, Khartum i Berber.
— Którędy się jedzie z Kordofan do Kairu?
— Z Lobeid do Khartum przez Kurssi, Sanzir, Koamat i Tor el Khada. Podróż trwa dziesięć dni. Albo jedzie się z Lobeid do Debbeh przez Barah, Kaymar, Dżebel, Haraza, Way i Ombelillah. Ta droga jest o ośm dni dłuższa, lecz lepsza od poprzedniej.
— Ile czasu potrzeba na odbycie drogi z Soaken do Berberu?
— Droga prowadzi obok słynnej krynicy Ruay, przez terytoryum Amawrów, Hadendoów i Omramów, którzy są nubijskimi pasterzami. Możesz ją przebyć w dwunastu dniach, sidi.
Arab dawał odpowiedzi szybko, dokładnie i z widocznem zadowoleniem z powodu świetnego wyniku tego krótkiego egzaminu.
— Wierzę ci, Hassanie — rzekłem poprostu.
— Teraz opowiadaj dalej! Prowadziłeś więc kaffilę do Zinder!
— Z Bilmy do Zinder. Tam spotkałem sidi Emira. On dał mi wszystko, czego mi było potrzeba, i posłał tutaj, gdzie miałem zastać dzielnego sidi z Germanistanu, którego kazał mi zaprowadzić do siebie.
— Gdzie z nim się spotkam?
— Koło Bab el Ghud[21], gdzie dochodzi się z wędrownych kup piasku do skał Seriru[22]. Czy słyszałeś, sidi, o złych dżinnach[23] pustyni?
— Znam je. Czy boisz się ich, Hassanie?
— Hassan el Kebihr, Hassan Wielki, nie boi się ani szejtanów[24], ani złych dżinnów, bo wie, że one uciekają, jeśli się odmówi surat en nas i surat el falak. Ale ty jesteś chrześcijanin i nie umiesz odmawiać sur, ciebie więc połkną, kiedy wejdziesz na Serir.
— Dlaczegóż w takim razie pozwoliłeś sidi Emirowi iść do Bab al Ghud? Pewnie go połkną, zanim się doń dostaniemy!
Ta niespodziana odpowiedź wprawiła go w pewien kłopot, ale sobie poradził:
— Pomodlę się za niego!
— Za niewiernego? Dobrze, Hassanie, widzę, że jesteś pobożnym synem proroka. Zmów za niego surat en nas, a za mnie surat el falak, a wtedy nie będziemy potrzebowali się obawiać dżinnów pustyni. Wyruszę jutro, gdy się słońce podniesie.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi! On tylko potrafi wszystko i jemu tylko wolno wszystko, człowiek zaś musi mu być posłusznym i nie może rozpoczynać podróży z zorzą poranną. Na to jest pora o trzeciej popołudniu. To jest święty assr, dwie godziny przed wieczorem.
— Zapominasz, Hassanie, że ten czas obowiązuje karawany, a poszczególni podróżni mogą jechać, kiedy im się podoba.
— Sidi, jesteś naprawdę wielkim i uczonym fakihem[25]. Ja opłakuję godzinę, która dała ci Franka za ojca, a chrześciankę za matkę. Widzę, że jesteś hafizem, który umie na pamięć nietylko koran, lecz także ilm teffir el kuran, będę ci więc wierny, posłuszny i zaprowadzę cię, gdzie tylko zechcesz!
— Czy masz jakie zwierzęta?
— Nie, sidi. Wyjechałem z dwoma dżemelami[26] z Zinder; jeden padł mi na tehamie[27], a drugi był po przybyciu tutaj tak zdrożony, że musiałem go sprzedać.
— Więc pojedziemy pocztą stepową stąd do Batny, a stamtąd pocztą pustynną przez Dżebel-bou-Rezal do ośmnastu oaz Sibanu, gdzie w Biskara możemy sobie kupić dobre hedżiny[28]. Bądź zatem gotów do wyruszenia o wschodzie słońca, a jeśli w drodze do Bab el Ghud przekonasz mnie o swej waleczności, nie omieszkam nazywać cię Dżezzar-bej i el Kebihr!
— Czy sądzisz może, sidi, że jestem tuszan?[29] Nie boję się ani lwa, ani smum[30]; chwytam assaleh[31] i strusia, poluję na gazelę i gnu[32], a zabijam panterę i niedźwiadka. Gdy głos mój zabrzmi, drży wszystko, a ty nie odmówisz mi należnego imienia. Sallam aalejkum, pokój z wami!
Opuścił pokój z głębokim ukłonem.
Pani Latréaumont przystąpiła do mnie znowu i ujęła mnie za rękę.
— A więc naprawdę spełni pan naszą prośbę, monseigneur, chociaż jest tak wielka i wymaga tyle odwagi? I zaraz jutro chce pan odjechać, nie zażywszy naszej gościnności?
Madame, położenie nasze wymaga szybkiego działania. Jeśli mi państwo pozwolicie, to po powrocie skorzystam z waszej gościnności. Czy będzie mi wolno zostawić u państwa te z wartościowych moich rzeczy, których nie mogę zabrać z sobą?
Sur, assurément, monseigneur! Poślę natychmiast na statek i wszystko, co...
Pardon madame, zajechałem już do hotelu de Paris.
— Rzeczywiście? Wie pan, monseigneur, że to nas wysoce obraża!
Musiałem wysłuchać trochę uprzejmych wyrzutów, poczem całą sprawę oddano jednemu ze służących. Miałem właśnie pójść do przeznaczonego dla mnie pokoju, kiedy oznajmiono Araba, który chciał rozmówić się z panem domu. Człowieka tego przyjęto w mojej obecności.
Na długiej, chudej, lecz żylastej jego postaci wisiał bardzo sterany burnus. Wystrzępione sznury z wielbłądzich włosów opadały mu z kaptura, a w każdym calu widać było syna pustyni, nie lękającego się żadnego niebezpieczeństwa i umiejącego ze spokojem ducha. znosić wszelkie niewczasy.
— Sal aalejk! — pozdrowił z dumnem skróceniem tych słów, przyczem nie było widać najlżejszego pochylenia głowy. Kolba jego długiej strzelby uderzyła z dźwiękiem o marmurową posadzkę, a ciemne jego oko przebiegło od jednego z nas do drugiego z wyrazem wyższości człowieka wolnego i prawowiernego.
— Pomów pan z nim, monseigneur — szepnął mi Latréaumont.
— To Tuareg, który był u mnie z powodu Renalda.
Nic nie mogło mi być bardziej na rękę nad to, że ten posłaniec przybył dziś jeszcze.
— Sal aal! — odwzajemniłem się jeszcze krócej, wiedząc, że Beduin tym sposobem wyrażania się okazuje stopień szacunku osobie, do której przemawia.
— Czego chcesz?
— Ty nie jesteś tym, z którym mam mówić!
— Nie masz mówić z nikim innym, tylko ze mną!
— Nie przychodzę do ciebie.
— To możesz odejść!
Ja odwróciłem się, a reszta towarzystwa skierowała się także ku drzwiom.
— Sidi! — zawołał.
Ja szedłem dalej.
— Sidi! — rzekł natarczywiej.
Na to odwróciłem tylko głowę.
— Czego chcesz?
— Pomówię z tobą!
— Staraj się więc być uprzejmym, bo każę d wyjść na ulicę. Jak się nazywasz?
— Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim, Jaakub Ibn Baszar.
— Imię twoje dłuższe, niż powitanie. Wasz prorok, wielki Mohammed Ibn Abdallah el Haszemy, powiada; „Bądźcie uprzejmi nawet z niewiernymi i nieprzyjaciółmi, ażeby nauczyli się czcić waszą wiarę i Kaabę!“ Zapamiętaj to sobie! Jesteś Tuareg?
— Tuareg i Imoszar.
— Z którego szczepu?
— Hedżan-bej, dusiciel karawan, nie pozwala swoim wojownikom wymieniać szczepu wobec Franków.
Ogarnął mnie prawie lekki przestrach na te słowa. A więc Renald był w niewoli osławionego Hedżan-beja! To była najgorsza wiadomość, jaką mogłem otrzymać. Słyszałem daleko stąd o tym zarówno okrutnym, jak śmiałym rozbójniku pustyni, który był postrachem karawan. Nikt nie wiedział, do jakiego szczepu właściwie należał, a cała pustynia była dlań terenem łowów. Od algierskiego stepu aż nadół do Sudanu i od oaz egipskich aż po Wadan i Walada w zachodniej Saharze, znane było jego imię. Wynurzając się to tu, to ówdzie, znikał potem równie szybko, jak przychodził, lecz wszędzie i zawsze, gdzie się tylko pojawił, zabierał ofiary z mienia i życia ludzkiego. Niewątpliwie miał ukryte miejsca pobytu, rozsiane po całej Saharze, i ajentów, którzy donosili mu o każdej znaczniejszej karawanie, oraz pomagali w zbyciu zrabowanych towarów. Ale osobę jego i czyny osłaniała tak tajemnicza ciemność, że dotychczas niepodobna jej było rozjaśnić. Uznałem za stosowne udać wobec jego posłańca, że nic o nim nie słyszałem.
— Hedżan-bej? Kto to?
— Nie znasz dusiciela karawan? Czy ucho twoje jest głuche, że nic o nim nie słyszałeś? On jest panem pustyni, strasznym w gniewie, okropnym w złości, przerażającym w nienawiści i niezwyciężonym w walce. Młody niewierny jest u niego w niewoli.
Roześmiałem się.
— Niezwyciężonym w walce? Walczy więc chyba z małym szakalem i tchórzliwą hyeną? Żaden z Franków nie obawia się jego gniewu, ani jego gum. Czemu nie wypuścił dotąd pojmanego? Czy nie otrzymał już dwa razy okupu?
— Pustynia wielka, a Hedżan-bej ma wielu ludzi, potrzebujących odzieży, broni i namiotów.
— Dusiciel karawan jest kłamca i oszust. Jego serce nie zna prawdy, a język jego fałszywy ma dwa końce, jak język węża, któremu się głowę rozdeptywa. Z jakiem żądaniem przychodzisz?
— Daj nam burnusów, obuwia, broni, prochu, ostrz do włóczni i płócien na namioty!
— Już dwa razy to otrzymaliście. Nie dostaniecie ani kawałka płótna, ani ziarnka prochu!
— To jeniec umrze!
— Hedżan-bej nie wyda go nawet wtedy, jeśli dostanie, czego żąda.
— On daruje mu wolność. Dusiciel karawan będzie łaskawy, skoro okup otrzyma.
— Ile żąda?
— Tyle, ile już dostał.
— To dużo. Czy ty masz zabrać towary?
— Nie. Poślesz mu je, jak poprzednio.
— Dokąd?
— Do Bab el Ghud.
Była to ta sama miejscowość, do której kazał mi przybyć Emery! Był to przypadek, czy też może on wiedział, że rozbójnik będzie się tam znajdował?
— Czy spotkamy tam jeńca i odzyskamy go za okup?
— Tak.
— Czy mówisz prawdę?
— Niekłam ię!
— Dwa razy już tak powiedziałeś, a jednak skłamałeś. Przysięgnij!
— Przysięgam.
— Na duszę ojca twego!
— Na duszę... mojego... ojca! — wybuchnął z wahaniem.
— I na brodę proroka?
Teraz był całkiem zakłopotany.
— Przysiągłem i dość już tego!
— Przysiągłeś na duszę ojca, która nie warta więcej, niż twoja. Za obie razem nie dam ani jednej sisz lub bla halef[33], a przysięga na nie nie warta ziarnka piasku, którego pełno na pustyni od wschodu aż do zachodu. Czy przysięgniesz na brodę proroka?
— Nie.
— W takim razie słowo twoje jest kłamstwem i obłudą, a ty nie zobaczysz już nigdy gwiazd pustyni.
Oko jego błysnęło gniewem.
— Wiedz o tem, niewierny, że dusza jeńca pójdzie do dżehenny[34], jeśli ja na czas nie przybędę do Hedżanbeja. Na to mogę ci przysiąc na brodę proroka, który umie chronić swych wiernych!
— W takim razie dusza twoja pójdzie naprzód, a kości dusiciela karawan i jego bandy zbieleją w żarze słonecznym. Przysięgam ci na Jezusa, syna Maryi, którego wy nazywacie Iza Ben Marryam; On jest mocniejszy od waszego Mahometa, gdyż sami mówicie o Nim, że usiądzie kiedyś na meczecie Omajadów w Damaszku, aby sądzić wszelkie stworzenia ziemi, powietrza i wody!
Arab podrzucił głowę w górę i wsunął palce prawej ręki pod brodę, co u Beduinów oznacza zupełną pogardę.
— Przyniesiecie wszystko, czego żądamy! Byłem u was dwa razy i nie poważyliście się podnieść ręki na posła Hedżan-beja, a dziś także tego nie uczynicie. Stu takich, jak ty, nie zdołałoby go zwyciężyć, a tysiąc takich, jak ty, nie pokonałoby jego gum, ponieważ jesteś giaurem!
Przystąpiłem doń natychmiast z podniesioną pięścią.
— Czy twoja głowa pusta, a duch twój wysechł, że ośmieliłeś się powiedzieć mnie to słowo, ty, który nie jesteś niczem więcej, jak tylko kelb[35], którego się pawala na ziemię?
Upuścił odrazu strzelbę na ziemię i wzniósł obie ręce. U obu przegubów zwisały mu ostre kussa, długie na ośm cali. Zwyczajny Beduin nosi tylko jeden taki nóż, rozbójnik zaś z pustyni dwa i używa ich w ten sposób, że obejmuje rękami przeciwnika i wbija mu oba noże w plecy. Mój Tuareg przygotował się do tego kroku.
— Czy odwołasz to słowo? — zapytałem.
— Powiadam jeszcze raz, giaurze!
— To upadnij przed giaurem!
Zanim się zdołał poruszyć, uderzyłem go pięścią w czoło tak, że zgiął się, a potem padł nieprzytomny na ziemię. Był to ten sam cios myśliwski, dzięki któremu nazywano mnie na preryi Old Shatterhand.
O mon dieu! — krzyknęła madame.
— Pan zabił tego człowieka. On nie żyje, nie żyje!
Mademoiselle leżała na pół zemdlona na otomanie, a Latréaumont nie mógł przemówić i miał minę taką, jak gdyby piorun trzasnął mu pod nogami.
— Bez obawy, madame — pocieszyłem ją — ten ananas żyje, chociaż na pewien czas opuściła go przytomność. Znam dobrze moją pięść; gdybym był chciał go zabić, byłbym się zamierzył cokolwiek dalej.
Te słowa wróciły oddech przestraszonemu Francuzowi.
— Ależ to z pana gigant, goliat prawdziwy! Ja musiałbym zadać przynajmniej kilkaset takich uderzeń, aby takiego olbrzyma położyć.
Francuz, który sięgał mnie zaledwie do ramienia, a miał ręce dziecka, mówił słusznie. Mógłby całymi miesiącami grzmocić po czaszce Tuarega i nie sprawiłby mu przykrości.
— Proszę, monseigneur — odrzekłem — postaraj się pan o to, żeby tego Beduina związano i oddano policyi. Jej władza nie sięga wprawdzie aż na pustynię, tu jednak będzie chętnie na pańskie usługi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Czy to naprawdę, monseigneur?
— Oczywiście!
Mon ciel, tego nie możemy zrobić, bo straszliwy Hedżan-bej zabije naszego biednego Renalda! Co więcej, zdaje mi się, że to okropne uderzenie jest już nadzwyczajną śmiałością!
— Ja wytłómaczę powody mego kroku, proszę jednak usilnie postąpić tak, jak radzę. Oświadczył pan przedtem, że posiadam u pana zupełne zaufanie?
— Rozumie się, rozumie się, monseigneur. Chcę właśnie zawołać służbę.
Pobiegł do dzwonka, a na niezwykle donośny głos jego wpadła służba, jaka tylko była do rozporządzenia.
— Zwiążcie tego człowieka i wrzućcie go do piwnicy, dopóki nie nadejdzie policya po niego! — rozkazał pan domu z miną, jak gdyby to on go powalił okropnem uderzeniem.
Z iście południową żywością rzucono się na nieprzytomnego i w mgnieniu oka związano tak ciasno, że po odzyskaniu przytomności pewnie się nie mógł poruszyć. Następnie pochwyciło jeńca ośm rąk, aby go wywlec. Jeden ze służących zatrzymał się w drzwiach i nie brał udziału w wysiłkach reszty. Była to podsadkowata, pleczysta figura, o twarzy, nienadającej się do oryentalnego stroju. Zauważywszy, z jakim trudem tamci ciągnęli Tuarega do drzwi, przystąpił bliżej i odsunął ich na bok.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to ciąganie i szarpanina! Wynoście się, nicponie, ja sam to zrobię!
Za jednem szarpnięciem i silnym rozmachem zarzucił Tuarega na ramię.
Usłyszawszy swój język ojczysty, oniemiałem z radości i pozwoliłem służącemu wybiec z pokoju, nie zatrzymawszy go wcale.
— Stać! — zawołałem, kiedy był już za drzwiami. — Czy jesteś Niemcem?
W jednej chwili zwrócił się do mnie, pomimo ciężaru na plecach, a szeroka twarz jego rozjaśniła się od ucha do ucha.
— Tak, panie, a czy pan także?
— Właśnie. A skąd pochodzisz?
— Z Bawaryi.
— Z Bawaryi? A czemu twój dyalekt jest inny?
— Tak, panie... ale weźcie go sobie! Wleczcie go, gdzie wam się podoba — przerwał sobie, upuszczając Tuarega na ziemię.
Araba wyniesiono, a ziomek mój zwrócił się do mnie, podał mi serdecznie rękę i mówił dalej:
— Tak, teraz mam znów wolne ręce. Witam pana w Afryce! Tak, jestem z Bawaryi. Tam jest piwo, piwo, powiadam, lecące do gardła, jak mysz do dziury. Byłeś pan tam? No, to pięknie, to wspaniale! Wymowę popsuli mi tu inni rodacy.
— Są tu więc jeszcze inni z naszych stron?
— Dość, aż nadto, panie. Są tam we wsi Dely Ibrahim koło El Biar, gdzie znajduje się klasztor Trapistów. A skąd pan?
— Ja jestem Sas.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, nasz sąsiad! Czy wolno zapytać, jak długo pan tu zabawi?
— Jutro rano odjeżdżam.
— Już? A dokąd?
— Na Saharę.
— Do nory piasku i morderców? Byłem tam już kawałek, a mianowicie w Farfar i dawno chciałem znowu pojechać. Maszallah, panie, czy weźmiecie mnie z sobą?
— Poszedłbyś rzeczywiście?
— Zaraz i z przyjemnością!
— Czy jeździsz konno?
— Jeździć konno? Jak dyabeł, panie! Przybyłem tu z legią obcych i służyłem przy chasseurs d ’Afrique.
— Umiesz po arabsku?
— Tyle, ile potrzeba.
— Czem byłeś przedtem?
— Stolarzem. Nauczyłem się też czegoś, panie, szczególnie umiem dobrze bić. Potem dostałem się do legii, niech ją kaczka kopnie! Następnie pracowałem w Dely Ibrahim, dopóki tu nie wstąpiłem do służby. Spytaj pan, pana; niewątpliwie jest ze mnie zadowolony!
— Pójdziesz ze mną! Wyjednam ci u niego pozwolenie.
— Maszallah, to całkiem tak, jakby podarek na gwiazdkę. Czy pójdzie także ten wielki Hassan z długiem imieniem?
— Tak, on nas poprowadzi.
— Hejha! On mi się już podoba! Od kiedy jest tutaj, nie robimy obydwaj nic, tylko cieszymy się i figlujemy. Pójdę, z panem, pójdę, może mi pan wierzyć!

Mlaskając językiem i kłapiąc wszystkimi palcami, wybiegł za drzwi.

2. Assad-bej, dusiciel trzód.

Step!
Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i — jak trafnie mówi poeta — od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, brózdy, wyjeżdżone kołami i ślady stóp zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo.
Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacyi a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś napół zapadły karawanseraj[36] użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast spoczywa step zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo blizkości rozżarzonej Sahary, miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie.
Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piasczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie się zaś pokaże stojąca woda, to chyba tylko szot, z wodą, wypełniającą jego łożysko, jak martwa masa, z której zniknął wszelki błękitny ton, ustępując miejsca sztywnej i brudnej szarzyźnie. Te szoty wysychają w letniej spiekocie, nie zostawiając po sobie nic, oprócz koryta, pokrytego grubą warstwą soli kamiennej, której kolące refleksy zabijają nerw oczny.
Niegdyś znajdowały się tu także lasy, lecz dzisiaj niema już tych zbawczych regulatorów wodnych opadów. Łożyska rzek i strumieni, zwane wadi, ciągną się z gór, jako ostre wcięcia i skaliste parowy, a ich groźnej plątaniny nie zakrywa nawet śnieg w zimie. Kiedy jednak stopi się nagle w cieple pory gorącej, wówczas rzuca się rozszalała masa wody niespodzianie z donośnym hukiem w głąb i niszczy wszystko, co nie zdoła zawczasu ratować się ucieczką. Wtedy chwyta Beduin swoich dziewięćdziesiąt dziewięć kulek różańca, by po dziękować Allahowi, że nie kazał mu się zetknąć ze spadającą wodą i ostrzega zagrożonych okrzykiem: „Uciekajcie, ludzie, wadi nadchodzi!“
Te chwilowe powodzie i stojące wody szotów wywabiają z ziemi na brzegach jezior i rzek kolczaste krzaki mimozy, które wielbłądy, dzięki swym twardym wargom, obgryzają dla zaspokojenia głodu. Pod ich osłoną jednak śpią także lew i pantera, spoczywając po swoich nocnych wyprawach.
Jak postanowiono, wyruszyłem rano z Kubbaszim Hassanem i ze stolarzem, Józefem Korndorferem, z Algieru i udałem się pocztą stepową do Batny. Tu jednak stanęła nam w drodze niespodziewana przeszkoda.
Miałem jeszcze świeżo w pamięci prawdziwie karkołomną jazdę z włoskim vetturinem z Alp do Lombardyi, wciąż jeszcze brzmiało mi w uszach jego przerażające: „allegro, allegrissimo!“ które zawsze pokrzykiwał, ilekroć poprosiłem go, żeby jechał powolniej i ostrożniej. Stara kareta, szarpana przez pędzące cwałem konie z jednej strony skalistej drogi na drugą, leciała nad krawędzią okropnych przepaści tak, jak gdybym wybrał się był w tę podróż tylko na to, żeby roztrzaskać się w głębi jakiego górskiego parowu. Kiedy wreszcie cało zjechałem na równinę, zdawało mi się, że uniknąłem niebezpieczeństwa, przeciwko któremu nie było oporu, ani broni.
Czem jednak była ta jazda „allegrissimo“ wobec, podróży pocztą stepową! Dyliżans stanowił wóz z wnętrzem, coupé i blankietem, a zaprzężony był w ośm koni, z których dwa szły na przedzie, a potem po trzy obok siebie. Gościńca nie było ani śladu; jechało się wyciągniętym biegiem przez jamy, przez karkołomne łożyska rzek, pod górę stromymi parowami i na dół po spadzistych zboczach. Co chwila musieliśmy wysiadać i z rozrzewniającą cierpliwością łączyć nasze siły z siłami nieszczęśliwych koni, ilekroć trzeba było wydobyć wóz z jakiejś dziury lub przenieść prawie przez wzgórek, niedostępny nawet dla piechura. Już po pierwszych godzinach byłem, jak zbity. Korndorfer raz poraz wołał: „Maszallah!“ a Hassan el Kebihr oddawał się tej zajmującej rozrywce, która towarzyszy zazwyczaj morskiej chorobie. Poczciwy Arab, ze słynnego szczepu Kubabisz i z ferkah[37] En Nurab, jeszcze nigdy nie jechał wozem; mimowoli przypomniało mi się jego buńczuczne zapewnienie: „Step się trzęsie, a Sahel drży, kiedy się ukaże Dżezzar-bej!“ Teraz trząsł się on i drżał na całem ciele na tym stepie, a widać było, że mu to wszystko strasznie dokuczało.
Złości swej z powodu tego niegodnego stanu ulżył dopiero w Batnie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i dzięki jemu, że moja skóra wytrzymała! Czy Hassan-Ben-Abulfeda-lbn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest pijawką, żeby musiał oddawać, co spożył? Przysięgam na brodę proroka, że Hassan el Kebihr nie wsiędzie już nigdy do domu na kołach, gdzie tak mu się robi, jak gdyby dostał się między haszasz[38]. Ojczyzną Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, jest siodło. Doprowadzisz go, sidi, do Bab el Ghud tylko pod tym warunkiem, że pozwolisz mu jechać wierzchem!
— Hassan ma słuszność — potwierdził stolarz. — Maszallah! A to było dopiero trzęsienie i trzeszczenie w tej starej budzie, którą przezywają dyliżansem. Jadę ośmiu końmi i sam jeszcze mam być pociągowem bydlęciem? Tego nikt nie zniesie! Byłem afrykańskim szaserem i wolę jeździć na najgorszej bestyi, aniżeli raz jeszcze zaglądnąć do tej budy!
Musiałem przyznać słuszność obu rozgoryczonym pasażerom, zwłaszcza że sam postanowiłem wyrzec się dyliżansu w dalszej podróży. Nie mogąc się zatrzymać w Batnie, wynająłem Beduina z końmi dla mnie i dla moich towarzyszy aż do Biskary, gdzie miałem kupić wielbłądy na dalszą drogę. Ów Beduin poradził mi jednak, żebym tego nie czynił, lecz udał się przez góry Aures do arabskiego duaru, gdzie znajdę tańsze, a zarazem lepsze wielbłądy, aniżeli w Biskarze.
Posłuchałem jego rady, uprzedziłem go jednak, że chcę dostać się w góry przez Fuhm es Sahar[39], by jak najdłużej nie porzucać zwykłej drogi. Przypuszczałem wprawdzie, że w duarze dostanę żwawsze i mniej znużone wielbłądy, aniżeli w mieście, gdzie je tylko od biedy podkarmiano, miałem jednak jeszcze jeden powód, dla którego poszedłem za zdaniem przewodnika. W dzikich dolinach gór Aures lew nie jest wcale rzadkością, a chociaż wobec mojego pośpiechu nie spodziewałem się osobiście spotkać z królem zwierząt, to mogłem przynajmniej natrafić na jego ślady, albo usłyszeć ryk jego. Zresztą upłynęła już prawie cała wieczność, od kiedy nie strzelałem, tęskniłem więc rzeczywiście za hukiem mej strzelby i sposobnością wzięcia na cel jakiego stworzenia, godnego kuli. W górach w każdym razie łatwiej było o taką sposobność, dlatego wydobyłem rusznicę i sztuciec Henry’ego.
Wyprzedziliśmy dyliżans i nie daliśmy mu się doścignąć. Konie nasze należały do małych zwierząt rasy berberyjskiej, ale wytrwałość ich stała w odwrotnym stosunku do ich wielkości. Siedzieliśmy już ze dwanaście godzin na siodłach, a mimo to kłusowały bez zarzutu w kierunku, w którym mieliśmy jechać jeszcze przez cztery godziny. Nawet mały deresz, z którego grzbietu zwisały niemal do ziemi nogi „Wielkiego Hassana“, nie wiele odczuwał widocznie swój ciężar, bo nie zostawał ani kroku w tyle.
Przed nami tonął step w żółtawem świetle. Jak daleko okiem sięgnąć, było płaskowzgórze zupełnie nagie i puste, mimo to przedstawiał dzisiaj krajobraz widok pełen życia. Fuhm es Sahar, usta pustyni, wyrzuciły na step wielką liczbę beduińskich pasterzy, którzy pędzili swoje trzody ku szotom i wadiom, aby tam wypasły skąpą roślinność. Objeżdżając swoje owce i wielbłądy na szybkich koniach, powiewając burnusami i połyskując włóczniami, posuwali się razem z żonami i dziećmi, siedzącemi na pstro przystrojonych dromaderach, równiną w różnych kierunkach i wywoływali w nieprzywykłych oczach wrażenie fantasmagoryi, trzymającej w niewoli na pół śpiącego, a na pół czuwającego ducha.
Łańcuchy wzgórz, otaczających szeroką równinę, jęły się od teraz zbliżać do siebie, aż w końcu zesunęły się, tworząc zwężającą się coraz bardziej skalistą płaszczyznę. Wzrok, który dotychczas mógł patrzeć w dal nieskończoną na pozór, zatrzymywał się na łysych i nagich zboczach, wznoszących się z dna doliny prawie prostopadle. Jechaliśmy między niemi a przepaściami, w których głębi dostrzegało oko szaro-żółtą wodę górskiego strumienia. W czasie tej podróży musieliśmy się cztery razy przezeń przeprawiać. Był to Wed-el-Kantara, w którego nurtach znalazł śmierć śmiały myśliwiec, Jules Gérard, sławny z polowań na lwy. W miejscu, na którem wszedł w rzekę, postawił mu oddział francuskich żołnierzy, którzy tamtędy przechodzili, skromny pomnik z ułożonych na sobie kamieni. Tam kazałem się zatrzymać.
— Czy słyszałeś o pogromicielu lwów, Gérardzie? — spytałem stolarza.
— To się rozumie, panie! — odpowiedział. — Był to Francuz i wpadł ostatecznie w wodę, w której nędznie utonął.
— Czy znasz emira el Areth, „władcę lwów“, Hassanie? — spytałem Kubbaszego.
— Był to niewierny, lecz prawie taki waleczny, jak Hassan el Kebihr — odrzekł dumnie. — On wyszukiwał w nocy sam jeden „pana z grubą głową“[40], lecz wangijl el uah[41] rozszarpał go przecież, ponieważ nie był muzułmaninem, lecz człowiekiem z Darharb[42].
— Mylisz się, Hassanie. Emira el Areth nie rozdarł lew, który prędzej zdławiłby stu muzułmanów, aniżeli jednego chrześcijanina. Ów emir zginął tutaj w nurtach Wed-el-Kantara, a jego bracia postawili mu pomnik. Weźcie do rąk strzelby, niechaj głos ich oznajmi jego duchowi, że wędrowiec zna władcę „pana z grubą głową!“
— Czy moja rusznica ma zabrzmieć w uszach ducha, nieznającego — er-rait, sidi? — zapytał Hassan.
— Chrześcijanin żyje także w er-rait[43], skoro umrze, Hassanie, gdyż Bóg jest wszędzie, na wszystkich gwiazdach i wszystkich niebiosach. Czyż prorok nie mówi o Aissa[44] i Marryam, córce Imrama[45], którzy mieszkają w niebie i oglądają Boga twarzą w twarz?
— Sidi, czemu nie jesteś saydem![46] Ty znasz fuhm el kuran[47] i hand el ard[48] i battn el dżine[49]. Głos twój jest jak głos khatiba[50], mówiący jedynie prawdę. Uczynię, czego odemnie żądasz.
Z czterech luf — gdyż przewodnik spełnił także moją wolę — huknęła trzykrotna salwa na cześć myśliwca, zabrzmiało odbite od skał pozdrowienie, którem Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/43 jeden „rifleman* witał drugiego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara.
Tu zbliżyły się ściany skalne aż do brzegów rzeki, zapełniającej całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać spienionemi falami, poczem dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny.
Stromo wznosiły się niemal ku niebu czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym i tworzyły na południu z olbrzymim murem skalnym wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór.
To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej ręce należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sultan. Między niemi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc.
Seraidżi[51] przyrządził nam prawdziwą turecką kawuah[52], a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w „ustach pustyni“.
Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzarbejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah“ z powodu samochwalstwa Kubbaszego.
Wtem zeszła rozmowa na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto seraidżi miał małą trzodę jagniąt, z których — pomimo że zamknięte były w pobliżu seraju[53] — zabierała sobie pantera co nocy po jednej Sztuce bez żadnego wynagrodzenia.
— Seraidżi! — zawołałem.
— Sidi! — odrzekł on, przystępując bliżej.
— Czy wiesz napewno, że to była pantera?
— Tak, sidi, widziałem ślady. Jest to wielka i zła samica, którą oby Allah potępił! Jestem biedny kawedżii[54] i mam tylko dwadzieścia i trzy owiec. Czy ta morderczyni nie może pójść do bogatszych? Samiec nie zagrabiałby trzody biedaka!
Rozgniewany muzułmanin nie miał widocznie uprzejmego wyobrażenia o poczuciu sprawiedliwości u żeńskiej części świata zwierzęcego.
— Czemu jej nie zabijesz? — spytałem.
— Zabić żonę czarnej pantery, sidi? Czyż nie wiesz, że pod jej skórą mieszka szejtan, rozdzierający każdego, kto chciałby ją uszkodzić?
— A ty wiesz o tem, że u ciebie pod skórą mieszka szubak[55], który połknął twe serce i wypił krew twoją? Jesteś wiernym, a obawiasz się samicy? Niechaj Allah osłania dom twój, bo do seraju wejdzie sułtana pantery, żeby wyspać się na twoim dywanie i napić się kawy z twej czaszki!
— Ona pożre moją trzodę, lecz nie zbliży się do mego domu, sidi! Czyż nie wiesz, że jest bezpieczny przed dzikiem zwierzęciem ten, kto trzy razy na dzień odmawia surat el ikhlass?
— Surat el ikhlass jest dobra, gdyż prorok was jej nauczył. Dopóki odmawiasz ją trzy razy dziennie, czarny kot cię nie pożre; ja jednak posiadam surat, mocniejszą od wszystkich ajatów waszej świętej księgi; ona niszczy każdego wroga, gdy ją odmawiam.
— Powiedz mi ją, żebym się nauczył odmawiać ją, sidi!
— Nie powiem ci jej, lecz pokażę!
Wziąłem do ręki rusznicę i wymierzyłem do niego.
— Oto moja sura przeciwko wszystkim wrogom.
Gospodarz odskoczył przerażony.
— Be issm billahi radjal, na miłość Boga, ludzie, uciekajcie! Ten sidi postradał rozum. Uważa swoją rusznicę za surat el ikhlass i chce nas wymordować!
Odłożyłem znów strzelbę na bok.
— Siedźcie spokojnie, ludzie! Mój rozum nie opuścił mnie jeszcze, ponieważ nie uważam żony pantery za szejtana, lecz za kota, którego zabiję moją surą.
Podnosząc się zaś, dodałem:
— Seraidżi, pokaż mi zagrodę, w której znajdują się twoje owce!
— Czy oszalałeś, sidi, że każesz mi pójść z sobą do zagrody? Noc jest ciemna, a żona pantery nie przychodzi nad ranem, jak inne zwierzęta, kradnące mięso, lecz zawsze około północy. Niech pożre moje owce, byle mnie nie rozdarła!
— To opisz mi miejsce, gdzie mam szukać zagrody!
— Znajdziesz ją o sto kroków od seraju, ku północy, gdzie leżą kamienie.
Przewiesiłem rusznicę i wziąłem w rękę sztuciec Henry’ego. Nóż tkwił już za pasem. Sztuciec nie dawał wprawdzie tak pewnego i dalekonośnego strzału, jak rusznica, ale był mi potrzebny na wypadek, gdybym z rusznicy nie zabił odrazu zwierzęcia.
Zaledwie podniosłem nogę, zerwał się Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; on może zabić lwa i zgubić panterę, ty zaś jesteś człowiekiem, którego mięso smakuje kotom. Zostań tu, bo cię pożrą, a my nie znajdziemy jutro z ciebie nic, oprócz podeszew twego obuwia!
— Znajdziesz rano nietylko obuwie, lecz i człowieka, który je nosi. Weź swoją broń i chodź ze mną!
Wielki człowiek aż podskoczył ze strachu, rozłożył wszystkie palce i wyprostowawszy ręce, zwrócił je ku mnie:
— Hamdulillah, dziękuję Bogu za życie, którego mi użyczył, ale nie oddam go nigdy zwierzęciu!
— Czy Hassan el Kebihr boi się kota?
— Jam jest Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, a nie Hassan, pożeracz panter. Zażądaj, żebym walczył ze stu nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnemi schadzkami z kobietą, a tembardziej z sułtaną dzikiego zwierza!
— To zostań!
Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer.
— Czy ja mogę pójść z panem?
— Po co?
— Po co? Maszallah, do tysiąca dyabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się samo przez się rozumie!
— Dziękuję ci, Józefie, ale bez ciebie się obejdę.
— Jakto, jeśli wolno zapytać?
— Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym, razie spłoszyłbyś mi zwierzę.
Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, poczem wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę.
We wskazanej stronie i oznaczonem oddaleniu od seraju leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona w trzech bokach z pali, połączonych zapomocą sznurów z leff[56]. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czem nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była od gwiazd tak jasna, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na Cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było żadnem bohaterstwem.
Usadowiłem się w szczelinie dość wygodnie. Z rusznicą w ręku i sztućcem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jaki szmer na milczącym stepie. Wreszcie północ minęła. Jeśli zwierzę dzisiaj przyjść miało, to musiało się ukazać niebawem.
Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę tego, ale nie zauważyłem nic. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, w samym środku zagrody stanęła pantera, wyprostowana, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielki i potężny okaz, który rozmiarami przechodził niemal jaguara.
Podniósłszy łeb, wydał drapieżca okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo-brzmiące: a...uuh... a...oorrrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła oja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ucichnął ryk, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i padła tuż u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła się jej w oko.
Ale wystrzał miał jeszcze dalszy skutek. Zdaleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się już słyszeć wyraźnie przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zawołany hukiem mej strzelby na pomoc.
Dla ostrożności wziąłem już był do rąk sztuciec, aby na ten cel zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czemprędzej pochwyciłem ją znowu i złożyłem się. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie ciało zwierzęce i zatrzymało się za zagrodą naprzeciw mnie. Pomimo niepewnego światła gwiazd musiała mnie pantera zobaczyć, gdyż z gniewnem parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących się oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast pochwyciłem sztuciec, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie zaraz poskutkował. W konwulsyjnem drganiu rzucało się zwierzę, poczem legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp.
Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś zdaleka szczekał szakal, ia...u, ia...u. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może się spodziewać deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych.
Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości jeszcze na czuwaniu. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, żeby ktoś sam jeden puszczał się w ciemną noc na panterę, której wszystko obawia się prawie bardziej, aniżeli lwa. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały, musieli poznać, że nie dałem się przynajmniej bez walki połknąć „straszliwej kobiecie“.
Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, to on, jako żywo! — zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością.
— Marhaba, sidi, bądź pozdrowion, panie — rzekł Wielki Hassan. — Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która je także usłyszała, nie przyjdzie już tej nocy do obory.
— Dziękuję ci, sidi — przyłączył się seraidżi do ogólnego uznania — że broniłeś mej trzody. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby!
Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt.
— Żona pantery przyszła ze swoim małżonkiem, kawedżi — odpowiedziałem — i zabiła ci jedną owcę. Musisz pójść po nią, bo w pobliżu jest szakal, który ją pożre.
— Niech ją pożre! Allah niechaj uchroni nogę moją od tego, żebym miał wychodzić do państwa śmierci, gdzie zostałbym rozdarty!
— Nie zostaniesz rozdarty, ponieważ sułtana pantery nie żyje, a pan jej leży obok niej ze strzaskanem czołem.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskawy! Czy mówisz prawdę, sidi?
— Słowo moje jest prawdziwe! Czy widzisz to obuwie, Hassanie? Jest nieuszkodzone i ani włos nie spadł mi z głowy, ale moja sura zabrzmiała i oba zwierzęta powalone są pięścią śmierci. Pomóżcie mi, ludzie, przynieść je tutaj!
Słowa moje wywołały wśród wszystkich nadzwyczajne poruszenie. Wierzyć mi nie chcieli, długo musiałem ich przekonywać, zanim ostatecznie zgodzili się pójść ze mną.
Gdyśmy z zapalonemi pochodniami z łyka daktylowego zbliżali się do zagrody, stłoczyły się owce, przestraszone ogniami. Zaledwie Arabowie ujrzeli zabite pantery, rzucili się na nie, zaczęli je okładać pięściami, kopać obcasami, miotać przezwiska, w jakie tylko mowa arabska jest bogata. Hassan el Kebihr był najgłośniejszy. Wkońcu zwrócił się także do mnie:
— Sidi, ty jesteś największym myśliwym, jakiego moje oczy widziały. Jesteś jeszcze większym, aniżeli emir el Areth[57], który był panem lwów. Gdy będę śpiewał o siret el modżaheddin[58] i gdy będę opowiadał o siret el behluwan[59], nie zapomnę i o twojem imieniu, lecz będę je wysławiał przed uszyma wiernych!
Arab chętnie mówi błyskotliwie i lubi swoje uczucia wyrażać w superlatywach. Korndorfer nie mógł także ukryć swego zdumienia.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w same oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu czekał na nie z panem!
W tryumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie ja pozdejmowałem z nich skóry, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz przed wyruszeniem powstała sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić.
— Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu moszii[60] — mówił Arab — a chcesz wiernego oszukać? Czy widziałeś kiedy niewiernego, któryby jeździł na skórze pantery?
— Czy ty ją zabiłeś, Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? — śmiał się były chasseur d’Afrique.
— Zabił go sidi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czem ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kahirze, które wy nazywacie Kairo? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś i w jakiej byłeś szkole?
— Widziałem naszego sidi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całej waszej moszii El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie — bronił się Bawar, uśmiechając się ciągle.
— Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie, jako rzeka, tocząca się przez Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/53 góry, twoje zaś krótkie, jak brudna kropla, spadająca z liścia!
— Nie brudź mego nazwiska, bo ono nie twoje! Ja nazywam się Jussuf, tak samo, jak ty.
— Czy wiesz, że tylko wierny może mieć na imię Jussuf, a ty jesteś Frank i nazywają cię Jussef. Zapamiętaj to sobie! Masz więc tylko to jedno imię!
— Oho! Czy nie wiesz, że nazywam się także Korndorfer?
— A gdzie imię twojego ojca?
— On nazywał się także Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Również Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Tak samo.
— A gdzie mieszkał?
— W Kaltenbrunn.
— W Kah-el-brunn? Nazywasz się więc: jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er-darb-Abu-Koh-er-darb el Kah-el-brunn. Czy nie wydaje ci się śmiesznem twoje własne imię? I ty mi skóry odmawiasz? Daj mi ją zaraz!
— Słuchaj, Hassanie! Jussef-Koh-er-darb — Ben, Ibn i Abu-Koh-er-darb z Kah-el-brunn zatrzyma skórę. Oto nadchodzi sidi. Zwróć się do niego!
Kubbaszi zastosował się do tej rady. Wielki Hassan chciał tym czaprakiem chełpić się przed tymi, których w drodze byłby spotkał. To dało mi sposobność do ukarania go za wczorajsze tchórzostwo.
— Jussuf — rozstrzygnąłem ten spór, mówiąc umyślnie Jussuf, zamiast Jussef — chciał ze mną strzelać do pantery, ty zaś bałeś się kota. Jemu tedy należy się skóra, a nie tobie!
Mrucząc z niezadowolenia, poddał się temu wyrokowi i mrucząc, opuścił z nami seraj.
Niebawem znaleźliśmy się wśród parowów i rozpadlin gór Aures i wzdłuż nich posuwaliśmy się aż do wieczora, aby potem przez ich grzbiet przedostać się na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem dzisiejszej naszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkiemi rzeczami i zapasami, potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah.
Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby — nie zatrzymując się w Biskarze — dostać się na drogę karawanową do Ain-es-Salah.
Dzień był gorący, a około południa paliło słońce takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiedniem miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół:
— Patrz, sidi, oto sobha![61]
Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam iskrząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków.
— To nie jest sobha, Hassanie, lecz szot, albo birket[62], położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa.
Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przygotowaną i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników wody, w których, zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją mirjady brzydkich robaków, nazywanych przez Beduina thud.
— To jest Birket el fehlatn[63]. Zejdźmy ku niemu!
— Ten rozkaz, sidi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie, jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało zapomocą ghusl[64].
Zwróciwszy się ku jezioru, dostaliśmy się tam w kwadrans. Nie był to szot, lecz — jak zauważyłem słusznie — birket el fehlatn. Hassan wyprzedził nas, nie mogąc się doczekać kąpieli. Przybywszy na brzeg, odwrócił się, jakby z rozczarowaniem.
— Sidi, to nie jest woda do kąpieli, lecz bahr el thud[65], a popatrz, tam leży duar o przeszło dwudziestu namiotach, które użyczą nam cienia!
Istotnie między górną częścią jeziora a wzgórkiem zobaczyłem szereg namiotów, pomiędzy którymi leżały konie i wielbłądy. Inny oddział wielbłądów, w liczbie pięciu, obgryzał mięsiste liście krzaków, które wpływ wody wywabiał z nędznego gruntu. Poznałem na pierwszy rzut oka, że nie były to zwykłe juczne wielbłądy, jakie można dostać po czterysta piastrów za sztukę, lecz bez wyjątku wierzchowe, prawdziwe hedżiny, za które płaci się po kilka tysięcy piastrów. Były to może nawet biszarin hedżiny, najszlachetniejsza rasa wielbłądów, które bez żadnych wymagań dla siebie potrafią przez cały tydzień robić po czternaście do piętnastu mil dziennie. U Tuaregów spotyka się nawet wielbłądy, które mogą jeszcze więcej dokonać. Poznałem tę rasę po zgrabnych kształtach, po rozumnem oku, szerokiem czole, zwisającej dolnej wardze, krótkich, stojących uszach, krótkim, gładkim włosie i jego barwie, która u tych wielbłądów bywa biała, jasnoszara, a czasem płowa lub plamista, jak u żyrafy.
Te drogocenne zwierzęta nie należały pewnie do tej biednej wsi, lecz były własnością obcych Beduinów, bawiących w duarze w gościnie.
Zbliżyliśmy się do duaru.
Dla właściciela pierwszego namiotu, obok którego przejeżdżaliśmy, byłoby obrazą nie do przebaczenia, gdybyśmy dopiero w którymś z dalszych szukali byli przyjęcia. Mieszkaniec stepu jest z urodzenia złodziejem i rabusiem, ale gościnność jest dlań tak wysoką świętością, jaką była dla jego przodków, od których ród swój wywodzi.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed nim, odsunęło się podarte płótno, zasłaniające wejście, a na powitanie nasze wyszła dziewczyna, bez zasłony na twarzy, gdyż kobiety Arabów z pustyni są mniej nieprzystępne od kobiet Maurów, czyli Arabów miejskich. Włosy miała splecione w dafira[66], poprzetykane czerwonemi i niebieskiemi wstążkami. Dokoła bioder biegł rahad, wązki pas, z którego zwisało mnóstwo rzemieni poniżej kolan, tworząc w ten sposób spódnicę, ozdobioną koralami, kawałkami bursztynu i muszlami. Na szyi nosiła sznur szklanych pereł i rozmaitych monet. W małych uszach tkwiły ogromne złote pierścienie; na nogach powyżej kostek błyszczały srebrne obrączki, a przeguby zgrabnych rąk, z palcami zabarwionemi henną, owijały grube pierścienie z kości słoniowej, odbijające bardzo ładnie od ciepłych tonów brunatnej skóry, nie ustępującej przed najpiękniejszym florentyńskim bronzem.
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! — powitała nas i dla stwierdzenia tych słów podała memu wielbłądowi garść daktyli waedy.
Za nią ukazał się stary mężczyzna i zaczął nam się przypatrywać ciekawym, zdziwionym wzrokiem. Twarz jego, pełna zmarszczek, była opalona mocno od słońca, a postać wychudła i pochylona. Mógł mieć dziewięćdziesiąt lat.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem go, podnosząc rękę do piersi. — Czy moglibyśmy w twym namiocie złożyć głowę na krótki spoczynek?
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! W naszym ubogim namiocie gości już trzech ludzi, lecz dla ciebie znajdzie się miejsce. Zsiądź i pozwól, że dla ciebie jagnię zabiję!
— Serce twoje pełne dobroci, a twój namiot stoi dla wędrowca otworem; jesteś dobrym synem proroka i ulubieńcem Allaha, który użyczył ci wielu lat życia, lecz niechaj goście twoi posiadają twoją dobroć w całości. Pozwól mi udać się do innego namiotu!
— Czy chcesz mnie zelżyć, sidi? Co ci zrobiłem, że gardzisz moim namiotem? Zsiądź ze zwierzęcia, które jest już gościem córki mojego syna i połóż się u mnie na spoczynek!
Wziął wielbłąda za uzdę i wołając gardłowo: „khekhe“, kazał mu przyklęknąć na ziemi.
Zsiadłem, poczem wprowadzono mnie do namiotu, gdzie wkrótce przyszli za mną Józef i Hassan. Wzdłuż ściany ciągnął się dokoła serir, czyli nizkie rusztowanie z lekkiego drzewa, pokryte rogożami i baraniemi skórami. To stanowiło kanapę, a zarazem łoże dla całej rodziny i w danym razie gości. W tyle namiotu leżały siodła i tarcze, a na słupach wisiała broń, rury i wiadra skórzane, oraz narzędzia gospodarcze wszelkiego rodzaju, ściany zaś były ozdobione plecionymi puharami, żyrafiemi skórami, bukietami ze strusich piór, a przedewszystkiem rozmaitymi dzwonkami. Arabowie zawieszają je bardzo chętnie w namiotach, czem powodują podczas burzliwych nocy muzykę, bardzo niemiłą dla znużonych wędrowców. Wiatr bowiem porusza namiotem, dzwonki zaczynają dzwonić, co w połączeniu z grzmotami, stękaniem wielbłądów, beczeniem owiec, szczekaniem psów i rykiem dzikich zwierząt, tworzy przykrą harmonię.
Usiadłem na rogóżkach. Stary zauważył skóry panterze, ale prawa gospodarza nie pozwalały mu zapytać o moje imię i pochodzenie, wolno mu jednak było dowiedzieć się, jak zostałem posiadaczem tych cennych skór. Z chytrością, właściwą ludziom niecywilizowanym, potrafił rozmowę sprowadzić na ten temat.
— Odpocznij, sidi, dopóki mięso i kuskussu nie będą gotowe!
Kuskussu są ulubioną potrawą Arabów z grubo mielonej pszennej mąki.
— Dziękuję ci, ojcze — odrzekłem, — jadam mięso i kuskussu tylko wieczorem, po skończeniu drogi całodziennej. Daj mnie i moim służącym trochę bzissa[67].
Dziewczyna przyniosła bzissa.
— Woda z birket niedobra, sidi. Może wypijesz czarkę wielbłądziego mleka, albo lagmi?[68] — spytała.
— Eddini lagmi, daj mi lagmi, ambr el banat, ozdobo dziewcząt!
Przyniosła skórzany kubek tego orzeźwiającego napoju. Starzec zaczekał, aż wypiłem, a potem spytał:
— Czy zostaniesz parę dni w chacie twego przyjaciela?
— Opuszczę ją, skoro tylko wypocznę.
— Chcesz więc jechać nocą, kiedy brzmią głosy dzikich zwierząt, a pantera rozdziera ludzi i wielbłądy? Pozostań u nas, sidi, gdyż śmierć twoja spadnie na moją duszę!
Musiałem poczciwcowi ułatwić przesłuchanie.
— Pantera mnie nie rozedrze. Czy nie widziałeś szat jej na moich zwierzętach?
— Widziałem szaty pantery i sułtany pantery.
— Widzisz tedy! Zabiłem je przy świetle gwiazd koło Fuhm-es-Sahar.
— Straszliwą panterę z Fuhm-es-Sahar, straszniejszą, aniżeli wszystkie stepowe pantery? Sidi, ty jesteś bohaterem, jesteś wielkim wojownikiem! Ilu ludzi było przy tobie?
— Nikt. Sam jeden rozmawiałem z obiema panterami.
— Sam jeden? Allah akbar, Bóg jest wielki, a ty jesteś towarzyszem emira el Areth, który utonął w Wedel-Kantara!
— Jestem Frankiem, jak on, i mam strzelbę, która mówi te same słowa.
— Jesteś Frankiem i myśliwcem, jako emir el Areth? W takim razie muszę ci powiedzieć coś, co duszę twoją ucieszy!
Spoważniał nagle i przystąpił tuż do mnie z tajemniczą miną. Zwinąwszy dłonie, przyłożył mi je do ucha, a z drugiej strony swoje usta i mówił głosem tak cichym, że go ledwie rozumiałem:
— Czy znasz assada, wzburzyciela?
Skinąłem głową i czekałem z ciekawością.
— Czy znasz assad-beja, dusiciela owiec? — zapytał w ten sam sposób.
Skinąłem głową powtórnie, a on mówił dalej:
— On szedł już oddawna za naszą trzodą i porwał nam najlepsze zwierzęta. Właśnie ubiegłej nocy zabrał znów wołu dla siebie i swojej żony; aaib aaleihu, hańba mu!
Pojąłem tę cichość szeptu, gdyż Arab czuje nadzwyczajny respekt dla lwa. Dopóki zwierzę żyje, nadaje mu najwznioślejsze i najczcigodniejsze nazwy, ażeby go nie obrazić i nie wyzwać jego zemsty, gdy go jednak zabiją, obrzuca go najbardziej upokarzającemi przezwiskami i lży go, jak tylko może. Obawia się siły i wytrzymałości lwa i pozwala mu się długo ograbiać, zanim odważy się na atak, który u Arabów wobec ich sposobu postępowania kosztuje zwykle kilka żyć ludzkich.
Waleczny zresztą i nieustraszony syn pustyni nie ośmieli się nigdy, jak strzelec europejski, zaatakować lwa w pojedynkę. Zazwyczaj schodzą się wszyscy, zdolni do noszenia broni, mieszkańcy duaru lub dachery[69], wyszukują legowisko zwierzęcia, wywabiają je krzykiem, rykiem, świstem, strzelaniną i kłapaniem, a potem pakują mu w ciało ze swoich długich, niepewnie niosących flint tyle kul, ile tylko mogą. Lew, ranny nawet śmiertelnie, m a zawsze jeszcze tyle życia w sobie i siły, że rzuca się na jednego lub kilku ludzi, aby jeszcze przed śmiercią zemścić się krwawo.
Obawa Arabów przed nim jest nawet tak wielka, że podczas przygotowań do ataku mówią pocichu, bo przypuszczają, że może to usłyszeć i uprzedzić ich. Dlatego i ten starzec mówił pocichu, bo assad-bej, wzburzyciel i dusiciel trzód, mógł usłyszeć jego słowa.
Teraz dopiero uderzyło mnie to, że nie zauważyłem w duarze ani jednego mężczyzny, zdolnego do noszenia broni. Tylko kilka ciekawych głów kobiecych widać było między zasłonami namiotów.
— Czy wszyscy wasi mężowie wyszli, aby go zabić?
— Wszyscy mężowie i młodzieńcy, razem z gośćmi, śmiałymi synami Uelad Sliman.
Na tę wieść opuściło mnie całkiem znużenie.
— W takim razie ja także pójdę zobaczyć sidi-el-salssali, pana trzęsienia ziemi!
Wiedziałem, że tak nazywają lwa z powodu siły jego głosu.
— Be issm lillahi, na miłość Boga, mów ciszej! — prosił trwożnie starzec. — Gdy on to usłyszy, będziesz zgubiony! On przyjdzie i poszarpie cię na sztuki.
— Czy oszalałeś, sidi — lamentował Hassan el Kebihr — że chcesz sobie dać podrzeć ciało i potrzaskać kości przez „pana z grubą głową“, który ma więcej siły, aniżeli dziesięciu szejtanów i stu dyabłów razem? Zabiłeś panterę i żonę pantery, lecz assad-bej szydzi z twej kuli i śmieje się z noża; skóra jego twardsza od tarczy Nurab-a-Tor-el-Khadra.
— Przez twoje usta mówi obawa, a mowa twoja kapie od strachu, Hassanie. Allah stworzył kobietę i dał jej twoją postać.
— Gdyby mi to powiedział ktoś inny, zadusiłbym go na miejscu. Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-lshak al Duli nie zna obawy, ani strachu, ponieważ jest Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, ale nie jest już ani młody, ani tłusty. Lew go już nie pożre!
— To też nie będzie mógł cię pożreć, gdyż zostaniesz tu z Jussufem przy zwierzętach — pocieszyłem go.
On był z tego rozkazu widocznie zadowolony, mniej zaś Korndorfer.
— To być nie może, panie — zaczął się sprzeciwiać memu postanowieniu. — Ja idę także. Nie wolno mi było pójść na pantery, chcę więc przynajmniej dziś spróbować strzelby. Jeżeli jej lew nie zje, to niech skosztuje, jak ja mu będę smakował. Jestem sługą pańskim, moje miejsce tam, gdzie mój pan.
— To chodź — rzekłem, ucieszony tym dowodem odwagi.
Hassan usiłował mnie jeszcze zatrzymać i rozwodził się nad niebezpieczeństwem w najdosadniejszych wyrazach, ale to nic nie pomogło.
— Hamduiillah, dzięki Bogu — zawołał natomiast gospodarz. — Allah jest miłosierny i łaskawy; on przysłał cię tu do nas i pobłogosławi broń twoją, że ocalisz naszych mężów od pazurów zwierzęcia, które jest panem trzęsienia ziemi!
Człowiek na Wschodzie uważa każdego Franka, noszącego strzelbę, za nadzwyczajnego strzelca. Starzec zaś spodziewał się w duchu, że lew rozszarpie mnie i Józefa, zamiast któregoś z jego ludzi.
— Gdzie lew przebywa?
— Wyjdź przed namiot, to ci pokażę, sidi!
Zabrałem broń i wyszedłem za nim.
Od jeziora ciągnęło się ku szczytowi wzgórza rozszerzające się coraz bardziej wgłębienie; było to wyschłe wadi. Szepcąc wciąż jeszcze, wskazał starzec zapełnione skałami łożysko.
— Całkiem na górze, w tem battn el hadżar, w tym brzuchu głazów, ma assad-bej legowisko. Ludzie udali się na górę, by go stamtąd wypędzić. Sidi, idź prędko, żebyś nie przyszedł za późno, bo wtedy nie mógłbyś wysłać go do dżehenny.
— Chodź, Józefie! Byłem swojej rusznicy pewny. Nie zawiodła mnie ona nigdy, a każda wystrzelona z niej kula spełniła swoją powinność. Spodziewałem się, że i dziś nie odmówi mi swej służby.
Aby się jak najrychlej dostać na górną część parowu, poszedłem od namiotów prosto w górę, mijając zakręty, które parów tworzył. Przybywszy na górne wadi, usłyszałem okropny zgiełk, wydobywający się z głębi parowu. Szybko pobiegłem nad leżącą przedemną krawędź, skąd mogłem objąć okiem całą sytuacyę.
Po stromem zboczu naprzeciwko mnie ciągnęły się krzaki jałowca i kolczastych mimoz, które otoczyli Arabowie. Lew musiał się w tych krzakach ukrywać, gdyż ludzie staczali tam kamienie, aby go wypłoszyć. Tańczyli przytem, wywijali flintami, dodając sobie otuchy wrzaskliwymi okrzykami. Ten nierozumny sposób polowania na zwierzę, które najłatwiej zabić bez zgiełku w nocy oko w oko, wywarł na mnie szczególne wrażenie.
Wtem dostrzegłem w zaroślach jakiś ruch, który wzmógł się po chwili, aż w końcu wyszedł z nich lew, nie nagle, w skoku lub pędem, jak inne koty, lecz powoli, pewnym, majestatycznym krokiem. Duża, ciemna grzywa okrywała mu łeb i przednią część ciała, a ogon z grubą kiścią wlókł się daleko za nim. Był to istotnie wspaniały widok. Szlachetne, potężne zwierzę stało pewne siebie i spokojne wśród wymierzonych doń czemprędzej strzelb. W jego dużych oczach, któremi obracał na wszystkie strony, odbijała się jakby pogarda. Słyszałem wiele o tym królu zwierząt, a jeszcze więcej czytałem, ale widziałem tylko kilka sztuk w menażeryach i ogrodach zoologicznych. Żaden z nich jednak nie dałby się porównać z tym potężnym sidi-el-salssali, którego widok przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Ta pełna charakteru głowa, o Wysokiem i szerokiem czole, chwiejąca się jakby pod wpływem zdziwienia z powodu zuchwalstwa Arabów, ten nieugięty kark, ten krótki szeroki grzbiet, potężne boki i łapy, po których było poznać, że jedno ich uderzenie wystarczy, aby wołu powalić, to groźne otwieranie chrapów, to wszystko skojarzyła tu natura, aby przedstawić dziką fizyczną siłę. Lew podniósł głowę i dobył owych straszliwych tonów, z powodu których syn pustyni nazywa go „panem trzęsienia ziemi“, a przed którymi, jak mówi poeta, umyka w przerażeniu człowiek i wszelkie zwierzę.
Zdawało mi się istotnie, że ziemia drży pod mojemi nogami wskutek tego zaczynającego się cicho, a potem wzmagającego się ryku, zwanego trafnie przez Arabów „rad“, czyli grzmot.
Wtem błysnęło ze wszystkich luf i kilka kul dosięgło lwa, nie raniąc go jednak ciężko. Lew przysiadł i jednym olbrzymim skokiem rzucił się pomiędzy napastników. Dwaj z nich padli pod jego łapami. Nie mogłem się już dłużej ociągać. Zsuwając się raczej, aniżeli schodząc, rzuciłem się z Korndorferem na dół po stromem zboczu wadi. Arabowie, którzy w tej chwili podnieśli wrzask ogłuszający, nie zauważyli nas. Jeden z nich jeszcze nie strzelił. Odważniejszy od innych, którzy po salwie zwrócili się do ucieczki, zatrzymał się był, zmierzył i wypalił. Trafił, ale nie na śmierć. Zwierzę drgnęło, skoczyło w górę i powaliło strzelca. Postawiwszy mu obie przednie łapy na piersiach, ryknął lew jeszcze straszniej, niż przedtem. W następnej chwili byłby tego człowieka rozszarpał.
W szybkich skokach podbiegłem bliżej i ukląkłem o kilka kroków przed królem pustyni. Lew spostrzegł mnie i odstąpił od swej ofiary, co zdarza się bardzo rzadko. Wymierzyłem uważnie w jego głowę. Uczucie, które mię teraz opanowało, nie było ani strachem, ani obawą. Niema wprost słów na opisanie tego uczucia, które napięło we mnie wszystkie nerwy. Straszliwie przewracające się oczy iskrzyły się do mnie zniszczeniem, ogon zginał się zdradziecko, potężne łapy kurczyły się do skoku, pochylające się cielsko zadrgało niebezpiecznie. Wypaliłem i odskoczyłem natychmiast w bok, wyciągając nóż z pochwy.
Lew podrzucił się w górę w chwili strzału i runął w skoku na ziemię, zaczął się po niej tarzać i legł po chwili bez ruchu. Kula wbiła mu się w oko i pozbawiła życia.
— Hamdulillah, Allah akbar, dzięki Bogu, Bóg jest wielki! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Haza nessieb, to Bóg zrządził; kelb, pies, syn psa, wnuk psiego syna nie żyje; padł nędznie, runął i zdechł, jak niewierny bez chwały i czci. El thibb, szakal i el tabea, hyena, pożre jego ciało, a el bidż, sęp brodacz, niechaj porozcina jego tchórzliwe serce, a el rassahl, gazela, niechaj zelży jego ojców i jego samego, który bez walki i obrony odszedł ze świata żyjących. Teraz ten, który kazał zwać siebie el jawuhs, okrutnym, musi wyjść ze swego ciała. Sprowadź haririch, muzykantów, niechaj na nogarze wybębnią jego hańbę, a na rababie wygwizdają wstyd jego!
Takie okrzyki brzmiały ze wszystkich stron. Kopano martwe ciało, bito je pięściami, potrącano kolbami i pluto na nie wzgardliwie. Moje nerwy uspokoiły się znacznie, czułem, że uszedłem nieuniknionego niebezpieczeństwa śmierci i oddychając głęboko, podziwiałem rozgorączkowanych synów przepełnionej żarem krainy, którzy, pastwiąc się nad zabitem zwierzęciem, w swym zapale zupełnie mnie pominęli.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Józef. Co za zgiełk, co za wrzaski! Ciekaw jestem, czy przynajmniej podziękują!
— Arna di bacht, wielkie szczęście, że jeszcze na czas przybyłeś — dało się słyszeć tuż koło mnie.
To zbliżył się ten, który na ostatku leżał pod lwem. Postać jego była długa, chuda i żylasta, a twarz opalona niemal na czarno. Jego duże, bystre, ciemne oczy gorzały szczególnem światłem. Gniewne spojrzenie tych oczu mogło nawet śmiałego człowieka wyprowadzić z równowagi.
— Oddaj cześć nie mnie, lecz Bogu, który cię ocalił! — odparłem, może mniej uprzejmie, niż zamierzałem. Tego człowieka jednak nigdy nie byłbym obdarzył swojem zaufaniem.
— Tak, cześć Allahowi, a tobie dzięki! — potwierdził, zmierzywszy mnie wzrokiem bystro i badawczo. — Czy jesteś obcy pośród dzieci pustyni?
— Przybywam z Frankistanu, by zabić assad-beja, dusiciela trzód.
— Zabiłeś go; Allah użyczył ci zbawienia i łaski.
Potem zwrócił się do ciągle jeszcze krzyczących i radujących się Arabów:
— Dajcie już wreszcie pokój panu z grubą głową! Usłyszał już dość o swej hańbie, dusza jego wejdzie teraz w skórę pchły. Dalej ludzie, podziękujmy Allahowi za ocalenie! Uklęknijcie wraz ze mną i odmówmy świętą fathę!
El fatha, otwarcie, jest pierwszym rozdziałem koranu, który w religijnych obrzędach muzułmanów gra główną rolę. Wszyscy uklękli, zwróciwszy twarze ku wschodowi, i zaczęli się modlić monotonnie.
— Chwała i dzięki panu świata, wszechmiłosiernemu, który zapanuje w dzień sądu. Tobie jedynie chcemy służyć i ciebie błagać, iżbyś wiódł nas drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!
Po modlitwie zajęli się moją osobą. Pytaniom i pochwałom nie było końca. Wreszcie jeden z nich wziął mię za rękę i odciągnął na bok.
— Ty chciałeś odpocząć tylko pod dachem Araba, tymczasem my prosimy cię, żebyś został u nas wiele dni! Jestem bej-ei-urdi, naczelnik obozu, zamieszkasz w moim namiocie, dopóki ci się będzie u nas podobało.
— Dziękuję ci, przyjacielu wędrowca, lecz moja droga jest długa, a kres jej daleki jeszcze. Zabiorę skórę lwa i ruszę dalej.
— Jak się zowie kres twej drogi? — zapytał ten, który poprzednio ze mną mówił.
— Timbuktu — odpowiedziałem, nie chcąc podawać Bab-el-Ghud.
— W takim razie ze mną mógłbyś pojechać, gdyż ja należę do wojowników Uelad Sliman, mieszkających na południu. Muszę tu jednak zaczekać na jednego z naszych ludzi, który pojechał z pewną wiadomością do miasta Franków.
Te słowa zajęły moją uwagę. Był to jeden z gości, o których mówił mi starzec.
— Ja nie mogę czekać, ale ty masz lepsze wielbłądy i dopędzisz mnie.
— Ilu ludzi towarzyszy ci w drodze?
— Dwu.
— 1 ty się nie boisz z tak małą liczbą wyruszać na bahr billa ma, na „morze bez wody“?[70]
— Ja nigdy się nie boję.
— Nie boisz się także Hedżan-beja, dusiciela karawan? Możesz się łatwo spotkać z jego gum!
— On mnie puści spokojnie, gdyż w przeciwnym razie stałoby się z nim to, co z assad-bejem, dusicielem trzód!
Na te słowa wystąpił w jego kłujących oczach osobliwy blask.
— Zabiłeś wprawdzie assad-beja, cudzoziemcze, ale Hedżan-bej zmiażdżyłby cię odrazu. On jest straszniejszy, niż głośny jak grom Areth.
— Czy ty go znasz?
— Zna go każdy Tuareg i Tebu; czemuż ja miałbym go nie znać. Czyż nie mówią o nim wszędzie?
— W takim razie także Imoszar Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim Jaakub Ibn Baszar jest ci znany? — spytałem, patrząc skrycie na jego oblicze.
On pobladł, mimo swej ciemnej cery.
— Kto jest ten mąż?
— To nie mąż, lecz baba, której język nie potrafi milczeć. Spotkałem go, a on mi powiedział, że jako posłaniec Hedżan-beja udaje się do pewnego Franka z żądaniem okupu.
Brwi Araba ściągnęły się ponuro.
— Allah inhal el kelb, niechaj Bóg zgubi tego psa! A ty poszedłeś do Franka, żeby go ostrzec?
— Dlaczego ja? Imoszar już sam z nim pomówi!
— Sidi, postąpiłeś roztropnie i mądrze, gdyż mowa to srebro, ale milczenie to złoto! Wiedziałem już dość. Ten Arab był napewno jednym z ludzi Hedżan-beja i czekał tutaj na posłańca, którego tymczasem trzymano w Algierze, bej el urdi zaś był pewnie tajnym sprzymierzeńcem dusiciela karawan. Nie mogłem tedy skorzystać z gościnności tych ludzi, gdyż należało przypuścić, że będę może musiał przeciwko nim wrogo wystąpić. Postanowiłem więc wyruszyć stąd natychmiast.
Przy pomocy Józefa ściągnąłem z lwa skórę i wróciłem wśród radosnych okrzyków wszystkich mężczyzn do duaru. Szczęśliwe polowanie nie zabrało ani jednego życia ludzkiego, gdyż nawet ci, których lew powalił był na ziemię, doznali tylko skaleczeń, chociaż tak ciężkich, że musiano ich zanieść do wsi.
Wielki Hassan wybiegł na moje spotkanie z objawami radości.
— Ty żyjesz, sidi, jesteś tutaj z powrotem i zabiłeś pana z grubą głową? Hamdulillah, dzięki i chwała Bogu, który ci był ochroną! Drżałem o ciebie, jako źdźbło trawy, kiedy smum przeciąga przez oazę.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to porównanie: źdźbło trawy i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi! — odpowiedział Józef za mnie. — Czy nie wstydzisz się, Hassanie el Kebihr, czyli wielki zającu? Wyłaź prędzej na wielbłąda, bo ruszamy w dalszą drogę!
Kiedy już chciałem się pożegnać, zaprowadził mnie Uelad Sliman do swoich wielbłądów.
— Sidi, ty nie masz takiego wielbłąda, jakiego ci potrzeba. Twoja ręka ocaliła mnie od śmierci. Przypatrz się temu zwierzęciu! To hedżin, biszarin hedżin, jakiego nie znajdziesz w całej Saheli. Maktub ala salam-tek, zapisany jest na twoje imię. Daruję go tobie!
Wyobrażałem sobie, że to dar zbyt kosztowny, jak na stosunki tego człowieka i chciałem się sprzeciwić jeszcze z tego powodu, że musiałem w przyszłości narazić się na jego nieprzyjaźń, on jednak skinął na mnie, jak władca udzielny, ażebym milczał i wydobył potem koral osobliwego kształtu.
— Nauczyłeś się trzymać usta zamknięte. Weź tę anaję[71], a gdybyś spotkał gum Hedżan-beja, pokaż ją. Ona ciebie osłoni, ponieważ ty ocaliłeś wiernego od pazurów sidi-el-salssali. Wsiądź i jedź bez obawy!
Przyjąłem wielbłąda, nie chcąc Araba rozgniewać lub wzbudzić w nim podejrzenia. W rogu derki siodłowej zobaczyłem arabeskę z literami: A. i L., były to inicyały nazwiska Andre Latréaumonta.
Podziękowałem starcowi i dziewczynie za przyjęcie w namiocie, poczem bej-el-urdi odprowadził mnie z kilku ludźmi przez część drogi. Rozstając się ze mną, rzekł:

— Sidi, ty jesteś walecznym wojownikiem, lecz Hedżan-bej potężniejszy od ciebie. Widziałem jednak, że dostałeś anaję. Będzie ci teraz bezpiecznie wszędzie, jak daleko sięga pustynia. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!

3. Hedżan-bej, dusiciel karawan

Pustynia!
Od północno-zachodniego wybrzeża Afryki ciągnie się z małemi przerwami aż do Azyi, do potężnego łańcucha gór Chinggan, szereg pustych, nieuprawnych okolic, które przewyższają siebie nawzajem pod względem okropności. Wielkie pustynie stałego lądu afrykańskiego przeskakują przez cieśninę Suezką, jako puste płaszczyzny Arabii skalistej, z nią łączą się wyschłe przestrzenie Persyi i Afganistanu, poczem wznoszą się w Bucharze i Mongolii, tworząc pełną okropności pustynię Gobi.
Na obszarze zwyż 120.000 mil kwadratowych rozciąga się Sahara od przylądka Blanco aż do górskich ścian doliny Nilu i od Rifu aż po pełne gorących wyziewów lasy Sudanu. Jej podział jest bardzo różnorodny. Przytykająca do Nilu pustynia libijska przechodzi na zachodzie w tę część Sahary, o której mówi poeta, że w rozżarzonym jej piasku nie znajdziesz trawki zielonej. To Hammada, od której biegnie Sahel dalej aż do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego. Arab rozróżnia pustynię zamieszkałą (Fiafi), niezamieszkałą (Khela), pokrytą krzakami (Haitia), lesistą (Ghoba), kamienistą (Serir), zasypaną głazami (Warr), górzystą (Dżebel albo Neszed), płaską (Sahel albo Thama) i z wędrownemi ławicami piasku (Ghud).
Zapatrywanie, jakoby Sahara tworzyła nizinę, położoną niżej od powierzchni morza, jest zupełnie błędne. Przeciwnie, pustynia ta jest wyżyną, dochodzącą do wysokości od jednego do dwu tysięcy stóp i nie jest bynajmniej tak mało urozmaicona pod względem zmian w ukształtowaniu terenu, jak się do niedawna zawsze sądziło.
Odnosi się to szczególnie do wschodniej części, do właściwej Sahary, która wędrowcowi okazuje więcej życzliwości, niż część zachodnia Saheli, tworząca prawdziwy grunt okropności pustynnych, piasku lotnego, układanego przez wiatr w posuwające się naprzód fale i wędrującego powoli przez pustynię, skąd też jej nazwa Sahel, czyli morze wędrowne. Ta ruchliwość piasczystego gruntu przeszkadza oczywiście wzrostowi roślin, do czego przyczynia się także nadzwyczajny brak źródeł i studzien, bez których powstanie oazy jest niemożliwe. Wśród tego suchego piasku znajdują lichą podstawę bytu zaledwie niewiele warte słone rośliny, trochę ostów i kolczastych, karłowatych mimoz. Lew nie odwiedza tej rozżarzonej pustyni, chociaż nazywa się jej królem, żmije tylko, niedźwiadki i ogromne pchły żyją wygodnie na tym gorącym gruncie. Nawet mucha, lecąca przez pewną przestrzeń w pustynię za karawaną, ginie w drodze niebawem. Mimo to wszystko zapuszcza się jednak człowiek w ten żar słoneczny i stawia czoło niebezpieczeństwom, grożącym mu ze wszystkich stron. Opisy tych niebezpieczeństw są oczywiście często przesadne, ale sprowadzone nawet do właściwej miary, potrafią obrzydzić tęsknotę za jazdą przez pustynię, której ofiary częściej spotyka się na Saheli, aniżeli w obfitszej w wodę właściwej Saharze. Na Saheli leżą wysuszone trupy ludzi i zwierząt obok siebie w budzących zgrozę postawach. Jeden trzyma jeszcze wór na wodę w bezmięsnych rękach, drugi, jak szalony, kopał pod sobą ziemię, aby się jakoś ochłodzić, trzeci siedzi, jak mumia, na wybielałym szkielecie wielbłąda z turbanem na nagiej czaszce, a czwarty klęczy na piasku z twarzą, zwróconą na wschód ku Mekce i rękoma, skrzyżowanemi na piersiach. Jego ostatnia myśl unosiła się, jak przystało na prawego muzułmanina, do Allaha i jego proroka.
A jednak spełnia pustynia ważne zadanie w gospodarstwie natury. Tworzy piec, z którego wydobywają się rozżarzone prądy powietrzne i ciągną na północ, gdzie, opadając na ziemię, ogrzewają i ożywiają tamtejsze krainy. Mądrość Stwórcy nie znosi nadmiaru i postarała się zaraz na początku o wyrównanie wszelkich przeciwieństw i ostateczności.
Osławione Bab-el-Ghud leży mniej więcej pod dwudziestym pierwszym stopniem szerokości na granicy pomiędzy Saharą a Sahel, gdzie stykają się także obszary Tuaregów lub Imoszarów z terytoryum Tebu albo Teda.
Te stosunki graniczne zawierają w sobie tak co do krajobrazu, jak co do ludzi, jakąś jakby gotowość do walki. Wędrowne góry piaskowe posuwają się pod wpływem wiatrów zachodnich coraz to dalej na wschód i napotykają w Bab-el-Ghud na skały Seriru. Wspinając się po nich w górę, wypełniają z nieubłaganą dokładnością doliny, parowy i inne przerwy, tworząc głębokie pokłady piasku, które wskutek braku wilgoci nie łączą się w zwartą masę. Biada podróżnemu, który się znajdzie na takiem zdradzieckiem jeziorze. Przed chwilą jeszcze czuł jego dromader pod stopami silny, skalisty grunt, nagle zapada się po brzuch w drobny, lekki piasek, robi wysiłki, aby zawrócić i dostaje się przez to jeszcze głębiej w rozpalone nurty drobnego pyłu. Jeździec boi się zsiąść ze zwierzęcia, bo utonąłby, walczy więc ze szponami piasku, które owijają się dokoła niego coraz to mocniej i mocniej. dromader wkopuje się z każdą chwilą głębiej, wkońcu znika całkiem, Babel-Ghud, morze ławic, sięga do jeźdźca, coraz to wyżej i wyżej, chwyta go za nogi, biodra, potem plecy, wreszcie uniemożliwia mu wszelki ruch. Arab zwraca głowę ku wschodowi, do świętej Kaaby, a blade, wyschłe wargi jego szepcą; „Allan kehrim, tak Bóg chce, Bóg jest łaskaw!“ Wkońcu piasek zamyka mu usta, ławica ściska jego piersi, powieki opadają na oczy, anioł śmierci przelatuje z szelestem, a wysoko w powietrzu unosi się sęp brodaty. Przypatrywał on się ostatniej walce wędrowca, lecz w powolnej linii spiralnej odlatuje w dal. Wie, że ławica pochłonie swą ofiarę zupełnie i nie dopuści go do udziału w zdobyczy.
Taką jest Bab-el-Ghud. Kto zapuszcza się między jej skały i fale piasczyste, tego zmuszają chyba jakieś niezwykłe powody.
A jednak znajdują się dzikie osobniki, które nie lękają się tych niebezpieczeństw, czerpiąc odwagę w strasznem ed dem b’ed dem — en nefs b’en nefs, oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Obok prawa gościnności jest krwawa zemsta pierwszem prawem pustyni, a chociaż trafia się między pokrewnemi plemionami, że za mord płaci się diyeh, cenę krwi, to nie zdarza się to nigdy, jeśli zbrodnię popełni członek obcego lub wrogiego narodu. W takim wypadku domaga się wina krwawego odwetu, który przenosi się tu i tam, dopóki wkońcu nie obejmie całych szczepów i nie doprowadzi do otwartej lub ukrytej rzezi, jakich widownią jest Bab-el-Ghud między Tuaregami a Tebu. Tu prawo krwi jest mocniejsze od przyrody, wysilającej się na wszelkie okropności celem rozdzielenia nieprzyjaciół. Te okropności właśnie nadają wrogim występom takiej grozy, że walki dzikich hord indyańskich nie dorównywają im pod tym względem.
Od ostatniej naszej przygody upłynęło kilka tygodni. W tym czasie okazał się Hassan rzeczywiście doskonałym przewodnikiem, a ta okoliczność pogodziła mnie poniekąd z brakiem odwagi u niego. Nietylko znał on dobrze drogi, lecz umiał także tak wszystko zarządzić, że dotychczas niczego nam nie brakło i nie ponieśliśmy żadnej szkody. Jego przywiązanie do mojej osoby zwiększyło się bardzo, byłbym mu nawet zupełnie zaufał, gdyby nie nadzwyczajne jakieś, trwożne podniecenie, na które cierpiał od pewnego czasu co rano. Siadał wtenczas na swej rogóżce, z której niepodobna było go ściągnąć, płakał, szlochał, śmiał się i cieszył, nazywał siebie bohaterem, to znów mazgajem, prawym muzułmaninem i nieposłusznym, który musi pójść do dżehenny. Wyglądało to tak, jak gdyby dostał pewnego rodzaju obłąkania, którego przyczynę postanowiłem wyśledzić. Na razie jednak trzeba było oddać się przewodnictwu umysłowo chorego człowieka przy zachowaniu wszelkich ostrożności, co mnie bolało bardzo wobec tego, że z innej strony zasługiwał na pełne zaufanie.
Było nas ciągle jeszcze tylko trzech. Mieliśmy dostateczną ilość jucznych wielbłądów, aby dzielić na nie ciężary, więc jechaliśmy z dwa razy większą szybkością, aniżeli zwykła karawana i byliśmy już pewni, że po trzech dniach drogi dostaniemy się do Bab-el-Ghud. Ponieważ mój hedżin biegł najlepiej ze wszystkich wielbłądów, przeto wyruszałem rano zwykle później, aniżeli Józef i Hassan, a dopędziwszy ich, wyprzedzałem o kawałek drogi, aby — zanim się zbliżą — wypalić, spokojnie czibuk lub wzbogacić jakim okazem mój; zbiór naturaliów.
Tak i teraz niósł mnie mój wielbłąd samego między ławicami, od czasu do czasu zatrzymywałem go, by się przysłuchać osobliwemu dźwiękowi piasku, który, choć prawie niedosłyszalny, dawał się jednak uchwycić wprawnemu uchu. Poszczególne ziarnka dotykały się, popychały w górę po zachodniej stronie ławic, potem spadały na dół, wywołując ów szczególny, śpiewny prawie szmer, podobny do tajemnego szeptu miliona lilipucich gardziołków. Te niezliczone mirjady ziarnek toczyły się ciągle, chociaż najlżejszego powiewu nie zauważyłem. Raz wprawione w ruch zachowywały go nawet w tak małych drgnieniach powietrza, że ich skóra ludzka nie czuła.
Wtem pomiędzy dwoma wzniesieniami gruntu dostrzegłem wzgórek piaskowy, który nie mógł powstać w sposób naturalny. Kazałem hedżinowi uklęknąć i zsiadłem, aby grunt zbadać. Mój domysł okazał się słusznym. Tu leżał trup Araba razem ze zwłokami wielbłąda, a wędrowny piasek już je zagrzebał. Zwierzę było prawdziwym biszarin i, jak teraz dopiero zauważyłem, dostało kulą w czoło. Czyżby tu zaszedł wypadek krwawej zemsty? Odsunąłem piasek jeszcze więcej, aby się przypatrzyć jeźdźcowi. Znalazłem go w pełnem ubraniu i uzbrojeniu. Na kapturze burnusa miał wyszyte: A. L., a obie te litery wypalone były także na kolbie strzelby i na rękojeści noża. O cal nad nasadą nosa znalazłem okrągłą dziurę, spowodowaną przez kulę, która nieszczęśliwcowi wbiła się w głowę przodem, a wyszła tyłem.
— Emery Bothwell! — zawołałem, chociaż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mię mógł był usłyszeć.
Znałem ten niezrównany strzał, widziałem podobną dziurę w czole niejednego Indyanina, który zbliżył się zanadto do niechybnej rusznicy mego przyjaciela, Anglika. Nie wątpiłem ani na chwilę, że to on był tu strzelcem. Znajdował się już widocznie w Bab-el-Ghud, a od czasu, gdy ten strzał padł, musiały upłynąć ze trzy tygodnie, jeśli się uwzględniło wysokość nasypanego piasku. Pomyślałem sobie zaraz, że z pewnością nietylko ten człowiek, ugodzony kulą „prawdziwego Englishmana“, z łożył swe białe kości na pustyni. Ów nieszczęsny znak sprowadzał śmierć każdego, kto na swoich szatach lub broni go nosił.
I pod tym względem przypuszczenie moje się sprawdziło, gdyż nieopodal znalazłem drugie i trzecie zwłoki z kulą w czole o cal nad nasadą nosa. Hedżanbej zyskał więc strasznego, nieubłaganego wroga, który z pewnością postanowił nie spocząć, dopókiby nie znalazł lub nie pomścił Renalda Latréaumonta.
Trochę dalej zauważyłem świeży darb, ślad, przecinający skośnie naszą drogę. Pozostawiło go jedno zwierzę, umieszczając odciski tak małe, że niewątpliwie należało do hedżinów biszarin, a przynajmniej mehara, jakie hodują Tuaregowie w doskonałej rasie. Taki mehari przewyższa pod względem szybkości, wytrwałości i skromnych wymagań życiowych wielbłądy z Biszara, a szczególnie za klacze płaci się ceny wprost nadzwyczajne.
Była to także klacz, gdyż tylne nogi miały ślad szerszy, niż przednie. Odciski nie były zbyt głębokie, lecz i nie płytkie, wielbłąd więc niósł ciężar średni, czyli tylko jeźdźca. Był to zatem albo człowiek ścigany, albo rozbójnik, albo jeden z kuryerów, przebiegających na swych szybkich wielbłądach pustynię w różnych kierunkach. To ostatnie wydało mi się nieprawdopodobnem, gdyż ślad prowadził wprost na Serir, gdzie kuryer niema po co jechać. Ale czego chciałby rozbójnik tam, gdzie nie było zdobyczy? Musiał to być tylko zbieg, szukający ukrycia, może mściciel krwi, który, znalazłszy samotny bir, studnię, stąd urządzał swoje okropne wyprawy.
Ślady były zupełnie czyste. Ani jedno ziarno piasku w nich nie leżało i żaden z odcisków nie miał ogona, czego w biegu nie można uniknąć. Jechał zatem powoli i był tu przed pięciu minutami. Taki samotny jeździec w samym środku pustyni był niezwykłem zjawiskiem, nic też dziwnego, że zajął zupełnie moją uwagę. Zrobiłem na moim tropie znak, żeby moi towarzysze jechali bez obawy w tym samym kierunku, a sam zwróciłem się w bok znalezionym śladem.
— Hhejn, hhejn!
Na ten okrzyk położył mój wielbłąd głowę na karku i pomknął, jak burza między ławicami. Gdyby teren był równy, byłbym tego, którego ścigałem, w dziesięć minut zobaczył, ponieważ jednak wzniesienia piasczyste zasłaniały mi widok, przeto ujrzałem go dopiero, gdy znalazłem się całkiem blizko niego.
— Rrree, stój! — zawołałem nań.
Usłyszawszy mój okrzyk, zatrzymał w tej chwili swego, istotnie bardzo pięknego mehara, zawrócił go, a spostrzegłszy mnie, pochwycił natychmiast długą flintę.
— Sallam aalejkum, pokój pomiędzy mną i tobą! — pozdrowiłem go, nie sięgając po broń. — Powieś swoją strzelbę na siodle, gdyż pozwalam, żebyś nazywał mnie przyjacielem swoim.
Spojrzał na mnie dużemi, zdziwionemi oczyma.
— Ty mnie pozwalasz? Skąd wiesz, czy ja pozwolę ci na to pozwolenie?
— Ja nie potrzebuję tego, gdyż sam już sobie pozwoliłem.
— Jak tobie na imię i jak się nazywa szczep, do którego należysz?
Mój wygląd zewnętrzny i uzbrojenie uprawniały go do wniosku, że jestem Arab. On, jak to na pierwszy rzut oka poznałem, był Tebu. Ciemna, prawie czarna cera, krótkie kędzierzawe włosy, pełne wargi i wystające kości policzkowe odróżniały go znacznie od Beduina i Tuarega. Czyżby krwawa zemsta zapędziła go w Bab-el-Ghud? Nie mogłem przypuścić, żeby tu między wędrownemi ławicami było jakie źródło, a jednak on nie wiózł z sobą wielkiego worka na wodę, lecz małe cemcemieh, naczynie na wodę ze skóry gazeli. Oprócz długiej flinty miał całe uzbrojenie wojenne. Postać jego osłaniał szeroki, biały burnus, a pod nim przylegająca do ciała bluza ze skóry wołowej, służąca jako pancerz przeciwko broni siecznej i rzutowej i noszona tylko przez Tuaregów.
— Przybywam z dalekiego kraju Germanistanu, gdzie nie znają szczepów, ani ferkah. Ty jesteś Tebu?
Pominął to pytanie milczeniem i zawołał zdziwiony:
— Z Germanistanu? Czy znasz sidi Emira?
— Znam — odrzekłem zaskoczony tem niespodzianie.
— Czy go widziałeś?
— Widziałem. Czy ty jesteś szejkiem z Germanistanu, na którego on czeka?
— Ja.
— Habakak, bądź więc pozdrowiony, sidi! On mię wysłał, żebym na ciebie tu zaczekał.
— Gdzie jest sidi Emir?
— W dalekiem Bab-el-Ghud. Tam znajdziesz znak, gdzie bawią jego stopy.
— Podziękuj Allahowi za to, że wpadłem na twój darb i udałem się nim, bo mogłem przejść i nie byłbyś mnie zobaczył.
— Byłbym cię znalazł, sidi. Chciałem tylko w Serirze napoić moją mehari i nabrać wody dla siebie. Potem byłbym wrócił na drogę, którą miałeś przybyć. Twoim darbem byłbym podążył za tobą, dopókibym się nie przekonał, kto jesteś.
— Znasz więc źródło w tej pustyni?
— Znam wiele źródeł, które tylko moje oko widziało, sidi.
— A jesteś Tebu?
— Odgadłeś. Jestem Tebu z plemienia Beni Amaleh.
— Jak ci na imię?
— Nie mam imienia, sidi. Imię moje zagrzebane pod dachem mego namiotu, dopóki nie spełnię przysięgi, złożonej na brodę proroka i na sąd wieczny. Nazywaj mię Abu billa Beni[72].
To życzenie powiedziało mi właściwie już wszystko, mimo to pytałem dalej:
— Pozabijano ci synów?
— Trzech synów, sidi, trzech synów, którzy byli moją radością, moją dumą i moją nadzieją. Byli wysocy i smukli, jak palmy, mądrzy, jak Abu Bekr, mężni, jak Ali, silni, jak Khalid, a posłuszni, jak Sadik szczery. Pędzili trzodę moją do biru, zwłoki ich znalazłem, lecz zwierząt nie zdołałem odszukać.
— Kto ich zabił?
— Hedżan-bej, dusiciel karawan. Zabrał moje mehary, by nosiły rozbójników, a moje bydło i owce na pożywienie dla morderców. Opuściłem mój duar, moje plemię, żonę i córki i poszedłem za nim od jednej uah[73] do drugiej. Moja włócznia pożarła trzech, strzała czterech, a nóż sześciu z jego ludzi, jego samego jednak chroni szejtan, wskutek czego oko moje nie mogło go zobaczyć, ani ręka dosięgnąć. Ale on mimo to pójdzie do dżehenny, gdyż, jeśli moja ręka za krótka, to ty go ugodzisz, ty i sidi Emir, którego nazywają Behluwan-bej, dusiciel zbójów.
— Gdzie spotkałeś sidi Emira?
— Przy źródle Khoohl, gdzie kula jego zabiła trzech Hedżanów, noszących śmiertelny znak.
— Kto był z nim?
— Sługa i przewodnik. Czy nie znalazłeś po drodze trupów z przestrzelonem czołem: jeźdźców i zwierząt?
— Znalazłem.
— To sidi Emir, Behluwan-bej, pozbawił ich życia. Kula jego jest, jak gniew Allaha; nie chybia nigdy celu. Hedżan-bej i jego gum znają tę rusznicę. Przeklinają sidi Emira, ale spokojny pasterz wspomina go ze słowem błogosławieństwa na ustach. On jeździ po ethar[74] rozbójników, a oni chcą go schwytać i zabić, lecz Bóg jego jest potężny, jak Allah, robi go niewidzialnym i strzeże przed wszelkiem niebezpieczeństwem. W każdej uah rozbrzmiewa jego chwała, nad każdem bir dźwięczy jego sława; pustynia dumna jest z jego imienia, a powietrze roznosi blask jego czynów. On jest sędzią grzesznika i ochroną sprawiedliwych; on przybywa i odchodzi, a nikt nie wie, skąd i dokąd. Ja jednak zawiodę cię do niego, ażeby imię twoje tak urosło, jak jego.
Był to prawdziwy hymn na cześć dzielnego Emery Bothwella! Ten Tebu był w każdym razie odważniejszy od Hassana, mogłem więc bez obawy powierzyć się jego przewodnictwu.
— Jak daleko jeszcze do Bab-el-Ghud? — spytałem.
— Dzień, a potem jeszcze jeden dzień. Gdy potem na wschód padnie cień twój, trzy razy dłuższy od twojej stopy, uklęknie twój biszarin pod Bab-el-Hadżar[75], iżbyś wypoczął w cieniu.
Mieszkaniec pustyni nie zna kompasu, ani zegarka. Gwiazdy wskazują mu drogę, a po długości cienia oznacza on czas. W tem ma taką wprawę, że bardzo rzadko się myli.
— To chodź na spotkanie moich ludzi!
— Woda mi się kończy, sidi!
— Znajdziesz u mnie tyle, ile ci trzeba!
Udał się za mną, a niebawem ujrzeliśmy Józefa i Hassana, którzy zrozumieli mój znak i zachowali kierunek drogi. Zdziwili się niemało, widząc, że towarzysza znalazłem w pustyni.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Korndorfer. — Cieszę się, że dostajemy towarzysza! Kto jest ten czarny?
— Abu billa Beni, który nas zaprowadzi do Babel-Ghud.
Na to ściągnęły się ponuro brwi Hassana.
— Kim jest ten Tebu, że chce znać drogę lepiej, niż Hassan Wielki, którego wszystkie dzieci pustyni nazywają Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi? Jaka matka go urodziła i ilu poprzedziło go ojców? Niechaj on sobie pójdzie, gdzie mu się podoba, sidi; ja zaprowadzę cię do Bab-el-Ghud i bez niego. Popatrz na jego włosy, policzki i usta; czy to prawdziwy potomek Izmaila, prawdziwego syna praojca Abrahama?
Tebu patrzył mu w oczy ze spokojnym uśmiechem.
— Nazywasz się Hassan el Kebihr i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi? Ucho mego dżemela nie słyszało jeszcze nigdy tych imion. Jak się nazywa twój szczep i ferkah?
— Jestem Kubaszi z ferkah en Nurab. My zabiliśmy panterę i żonę pantery, oraz assad-beja, a kogo ty zabiłeś? Jesteś ojcem bez synów i Tebu bez odwagi. Ja poprowadzę sidi, a ty możesz się trzymać ogona mego wielbłąda! Tebu nie stracił równowagi i po tej obeldze.
— Jak ci na imię? — spytał.
— Ono większe, niż liczba twoich krewnych i dłuższe od twej pamięci. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
— No, dobrze Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn — Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli, zsiądź ze swego dżemela, bo mam ci coś powiedzieć!
Zsiadł, wydobył nóż i usiadł w piasku.
Arabski pojedynek! Spodziewałem się tego i dlatego pozwoliłem na tę małą sprzeczkę. Wiedziałem, że Wielkiego Hassana czeka upokorzenie. Ten, zobaczywszy, co mu grozi, odpowiedział:
— Kto ci pozwolił zsiąść z wielbłąda? Czy nie wiesz, że tu tylko sidi ma prawo rozkazywać? Jemu zaś pilno do Bab-el-Ghud.
— Pozwalam wam zsiąść, Hassanie — odrzekłem ja. — Jesteś dzielnym Kubaszi en Nurab i masz ostry nóż; broń więc swego honoru!
— Ależ nam szkoda czasu, sidi; cienie robią się coraz to dłuższe!
— Dlatego zsiądź i śpiesz się!
Teraz nie mógł już nic innego uczynić. Zsiadł, zajął miejsce naprzeciwko Tebu i wyjął nóż.
Nie mówiąc ani słowa, odsunął Tebu szarawary z łydki, przyłożył do niej koniec noża i wbił ostrze w ciało aż po nasadę. Następnie popatrzył spokojnie i z oczekiwaniem w oczy Hassanowi.
Kubaszi, chcąc ratować cześć swoją, musiał się pchnąć tak samo. W ten sposób kaleczą sobie dwaj walczący nieraz wiele mięśni, nie drgnąwszy nawet powieką przy tych bolesnych zranieniach. Kto dłużej wytrzyma, ten zostaje zwycięzcą. Synowie dziczy uważają za hańbę poddać się bólowi.
Hassan obnażył powoli łydkę i przyłożył do niej koniec noża. Skóra zagięła się, gdy lekko spróbował wbić nóż. Lecz Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, zmiarkował, że to boli. Zrobił więc okropną minę i chciał już broń odjąć od ciała, kiedy nastąpiło intermezzo, na które był najmniej przygotowany. Józef Korndorfer zsiadł był także, aby się pojedynkowi wygodnie przypatrzyć, stanął tuż za Kubaszim, a gdy ten chciał wyrzec się pojedynku, pochylił się i pod wpływem złego humoru uderzył tak silnie pięścią w rękojeść noża, unoszącego się jeszcze nad łydką, że ostra stal wbiła się po jednej stronie łydki, a drugą wyszła.
Hassan zerwał się ze strasznym okrzykiem.
— Be issm lillahi ia kir, na miłość Boga, drabie, czy zwaryowałeś? Co tobie do mojej nogi? Czy to twoja łydka, czy moja? Ty wszo, ty pchło, ty jeżu, ty ojcze jeża, ty stryju i wuju ojca jeża! Czy pożyczyłem ci nogi, żebyś na mojej łydce pokazywał, jaki jesteś waleczny, ty giaurze, ty synu i wnuku giaurski, ty... ty... ty Jussefie-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-erdarb el-Kah-el-brunn!
Ten wybuch wściekłości był okropny, a ja mimo to musiałem się roześmiać na widok olbrzyma, który z nożem w łydce wykonywał najdziwaczniejsze skoki na jednej nodze i pomimo złości nie odważył się porwać na Korndorfera.
— Maszallah, wstydźże się do głębi duszy, ty Dżezzar-beju, ty dusicielu ludzi! — odrzekł Józef, który chciał Araba tylko lekko zadrasnąć, tymczasem z powodu tego, że był bardzo silny, wbił mu nóż za daleko. — Chodź tu, trzeba nóż wyjąć!
Pochwycił Kubaszego i z towarzyszeniem nowego ryku wyciągnął mu nóż z rany. Gdy Hassan zobaczył krew, padł jak długi i szeroki na ziemię, a powrócił do przytomności dopiero po owinięciu rany. Widok krwi własnej wywarł na nim takie wrażenie, że głośny gniew ustąpił miejsca milczącej złości, do czego zresztą może także przyczynił się niemało wstyd.
Józef otrzymał oczywiście naganę, którą przyjął bez wielkiej skruchy, poczem ruszyliśmy w dalszą drogę po tej szczególnej przerwie.
Zatrzymawszy się wieczorem między ławicami, rozbiliśmy namioty, a po ułożeniu rogóż, nakarmiliśmy zwierzęta. Po skromnej wieczerzy, która składała się z garści mąki, kilku daktyli monakhir i z kubka wody, udaliśmy się na spoczynek.
Rozumie się samo przez się, że postanowiłem, by każdy z nas kolejno czuwał nad bezpieczeństwem naszego życia. Hassan wyprosił sobie, jak zwykle, ostatnią straż. Nadzieja rychłego spotkania się z Emerym zbudziła mnie już wcześnie ze snu. Wstawszy, wyszedłem z namiotu, aby z worka wziąć garść wody i umyć się.
Naraz uderzył mnie szczególny widok. Przy zdjętych ze zwierząt jukach siedział plecyma do mnie długi Kubaszi z ferkah en Nurab, trzymając przy ustach baryłkę ze spirytusem. Ta baryłka, owinięta troskliwie plecionką łykową, służyła mi do przechowywania okazów, przeznaczonych do zbiorów przyrodniczych. Oprócz owadów znajdowały się tam wszelkiego rodzaju płazy, żmije, niedźwiadki, traszki stepowe, żaby z birketów, a teraz siedział Hassan, prawdziwy muzułmanin, na ziemi, rozkoszując się sosem, w którym te stworzenia pływały, jak gdyby się raczył olimpijskim nektarem. Poznałem też odrazu, że nie była to pierwsza jego libacya ofiarna, ponieważ musiał dobrze podnosić baryłkę, aby jeszcze kilka kropel wysączyć przez dziurkę od czopa. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiego rodzaju było to obłąkanie, na które zdawał się cierpieć w ostatnich czasach. Poczciwy Hassan poprostu upijał się nadmiernie.
Podszedłszy skrycie do niego, uderzyłem go ręką po ramieniu. On upuścił ze strachu baryłkę i zerwał się na równe nogi.
— Co tu robisz?
— Piję, sidi! — rzekł zupełnie oszołomiony tą niespodzianką.
— A co pijesz?
— Ma-el-cat.
Muzułmanie, używający pokryjomu wina i napojów wyskokowych, chrzczą je rozmaitemi nazwami, aby uspokoić swoje sumienie. Wedle ich logiki wino przestaje być winem, jeśli się inaczej nazywa.
— Ma-el-cat, woda opatrzności? Kto ci podał tę nazwę napoju, znajdującego się w tem naczyniu?
— Ja go znam, sidi. Gdy ludzie byli niegdyś smutni, spuściła Opatrzność nukthę, kroplę rozweselenia na ziemię. Kropla ta nawodniła kraj i naraz wyrosły rozmaite rośliny, których sok ma w sobie część nukthy. Dlatego napój, rozweselający człowieka, nazywa się ma-el-cat, wodą opatrzności.
— To ja ci powiadam, że to nie ma-el-cat, lecz spirytus, zawierający w sobie jeszcze gorszego ducha, aniżeli wino, którego ci pić nie wolno.
— Nie pijam wina, ani spirytusu, wypiłem nukthael-cat!
— Lecz i to jest zabronione!
— Mylisz się, sidi. Muzułmaninowi wolno ją pić!
— Czyż nie słyszałeś, co mówi prorok: „Kullu muskirin, haram, wszystko, co upaja, jest zakazane“.
— Sidi, ty jesteś mędrszy odemnie; ty znasz nawet ilm el tauahhid, naukę o jednym Bogu, i prawa pobożnego Szafeya, lecz ja mogę pić ma-el-cat, ponieważ mnie to nie upaja.
— Upajało cię już przez kilka dni, a i teraz duch wódki trzyma twoją duszę w niewoli.
— Dusza moja jest swobodna i żwawa, jak gdyby napiła się z cemcemieh!
— To powiedz mi surat el kafirun!
Jest to setna dziewiąta sura koranu, a muzułmanie używają jej często w osobliwym celu. Oto muzułmanin musi odmówić ten rozdział, kiedy go podejrzywają, że jest pijany. Poszczególne wiersze różnią się od siebie tylko tem, że te same wyrazy występują w nich w różnych miejscach, wskutek czego pijany rzadko zdoła ich nie pomieszać. Oto słowa wspomnianej sury: „Mów: O niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, i nie będę też czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja moją“. Dobrze wygłosić tę surę w języku arabskim jest nawet o wiele trudniej.
— Ty nie masz prawa, sidi, żądać odemnie surat el kafirun, ponieważ nie jesteś muzułmaninem, lecz chrześcijaninem.
— Odmówiłbyś ją, ale nie potrafisz. Czy sądzisz, że muzułmaninowi nie wolno posłuchać chrześcijanina? Czemuż tedy zostałeś moim sługą? Nie uważasz za zbrodnię pić ma-el-cat, ale tego nie zaprzeczysz, że mi ją ukradłeś. Koran karze złodzieja, a ciebie także kara spotka!
— Czy ty możesz karać prawowiernego, sidi? Udaj się do kadiego![76]
— Ja nie potrzebuję twojego kadiego!
Hassan był tylko naszym przewodnikiem, a ponieważ nadzór nad pakunkami należał do Korndorfera, przeto Kubaszi nie wiedział, co baryłka zawierała jeszcze oprócz spirytusu. Wziąwszy nóż, rozciąłem po chwili górne obręcze, a po odbiciu denka podsunąłem dusicielowi pod nos brzydko wyglądające, a jeszcze gorzej woniejące robactwo.
— Oto twoja ma-el-cat, Hassanie! On zaś rozstawił nogi, podniósł w górę ręce z rozszerzonymi palcami i zrobił minę, w której odbiły się wszystkie znajdujące się w naczyniu poczwary.
— Bismillah, sidi, co ja wypiłem! Allah inhal el ruszar, niech Allah zniszczy tę beczkę, gdyż w gardle robi mi się tak, jak gdybym połknął całą dżehennę z dziesięciu milionami duchów i dyabłów!
— To jest pierwsza część twojej kary, a drugą niech będzie rana, którą wczoraj zadał ci Jussuf. Wobec tego rachunek nasz wyrównany!
— Sidi, rana nie jest tak zła, jak ma-el-cat. Patrz, ona mnie już za chwilę zabije!
Nie chciałem dłużej paść się smutnym widokiem Dżezzar-beja i rozkazałem Józefowi, który zbudziwszy się, tymczasem był wstał, żeby przełożył okazy do beczułki, którą na szczęście miałem ze sobą w zapasie. Ta była już z pewnością bezpieczna przed atakami Hassana, któremu nie rychło przyszedł apetyt na kroplę rozweselenia.
Ruszywszy w dalszą drogę, jechaliśmy aż do południa. Ku naszemu zdumieniu natknęliśmy się w tym czasie na ślady licznej karawany.
— Allah akbar, Bóg jest wielki — rzekł Hassan, który dotąd zachowywał milczenie — on nie doznaje nigdy pragnienia, jemu wiadome są wszystkie drogi w pustyni, ale czego chce ta kaffila w Ghud, gdzie znajduje się źródło, zdolne zaledwie napoić dwa wielbłądy?
— Policzcie ślady! — rozkazałem.
Znaleźliśmy odciski nóg ludzkich, końskich i wielbłądzich. Dżemele były przeważnie ciężko objuczone, mieliśmy więc przed sobą karawanę handlową. Dokładny przegląd wykazał sześćdziesiąt wielbłądów jucznych, jedenaście wierzchowych, dwu piechurów, oraz trzech jeźdźców na koniach. To upewniło nas, że karawana zbłądziła, gdyż w tych stronach na kilka dni drogi nie było wody nawet dla jednego konia.
— Ta kaffila idzie z Air i zmierza do Safileh lub nawet do Tibesti — stwierdził Tebu.
— W takim razie powierzyła się niedoświadczonemu przewodnikowi, skoro tak daleko zabłądziła.
— Khabir nie może być niedoświadczony, sidi — odrzekł ze szczególnym uśmiechem na wyrzuconych wargach.
— Hedżan-bej nie przyjmuje do swojej gum człowieka, nie znającego pustyni.
Co on chciał przez to powiedzieć? Ach, teraz domyśliłem się potwornej rzeczy!
— Czy sądzisz, że khabir w błąd wprowadza kaffilę?
— Tak, sidi. Khabir może się pomylić o kilka stóp cienia, ale nigdy nie zamieni Safileh z Bab-el-Ghud. Jeśli czegoś nie wie, to ma swego szecha el dżemali[77], którego może zapytać. Czy widzisz ten darb, sidi? Dżemele nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Czy to nie próżny wór z wody, stwardniały jako drzewo? Kaffila niema już wody. Khabir prowadzi ją do Hedżanbeja i ona zginie, jeśli nie przyjdziemy jej z pomocą.
— Wobec tego naprzód, ludzie, żebyśmy ją doścignęli!
Chciałem już pospieszyć, lecz Tebu pochwycił mego wielbłąda za uzdę.
— Rabbena chaliek, niech cię Bóg zachowa, sidi, bo idziesz na niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie widziałeś nawet oczyma ducha. Co powiesz khabirowi, gdy się spyta, co robisz w morzu piasczystem?
— Że przybywam z Sehliet, aby udać się do Dongoli i że zbłądziłem. Albo nic mu nie powiem, gdy mi się spodoba. Niebezpieczeństwo, w jakie zawiedzie mnie ten khabir, nie dorównywa wielkością gwoździowi w podeszwie mojego buta. Gdy nań nastąpię, musi być posłusznym. Hhejn!
Wielbłądy Hassana i Józefa nie były tak rącze, jak mój i Tebu, to też im kazałem postępować wolniej za nami, a my pojechaliśmy szybko naprzód.
Kaffila, idąca przed nami, musiała rzeczywiście cierpieć niedostatek, gdyż tu i ówdzie znajdowaliśmy przedmioty, porzucane ze znużenia i z rozpaczy. Odciski wskazywały, że zwierzęta traciły z każdym krokiem siłę i szły coraz powolniej. Szczególnie zdawało się, że konie lada chwila padną, gdyż potykały się bardzo często.
Nareszcie ujrzeliśmy pomiędzy ławicami piasku kilka białych kapturów, a wkrótce potem zbliżyliśmy się do ostatnich jeźdźców karawany, których zwierzęta, najbardziej znużone, z wielkim trudem wlokły się za tamtemi. Gdy zobaczyli nas, żwawych, zdumieli się z radości, odpowiadając z ożywieniem na nasze pozdrowienie.
— Kto jest khabirem tej kaffili? — spytałem.
— Daj nam pić, sidi! — brzmiała odpowiedź.
Miałem z sobą jeden z moich wielkich worów i podałem im wody. W tej chwili zgromadzili się dokoła mnie wszyscy członkowie karawany, domagając się także wody. Zdała pozostali tylko dwaj: Tuareg, jadący na znakomitym biszarinie i Beduin, pieszo prowadzący pochód; domyśliłem się, że to szech-el-dżemali. Obaj przypatrzyli mi się wzrokiem, na poły zdumionym, a na poły ponurym.
Dałem każdemu tylko tyle się napić, żeby wystarczyło dla wszystkich i powtórzyłem potem pytanie:
— Który z was jest khabirem?
Wtedy człowiek na biszarinie podjechał bliżej.
— Ja. Czego chcesz odemnie?
— Pozdrowienia. Czy nie słyszałeś, że usta moje powitały całą kaffilę, czy nie widziałeś, że ręka moja napoiła każdego, kto żądał wody? Odkądże to zamknięte są usta wiernego, gdy wędrowiec życzy mu zbawienia i pokoju?
Tebu spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Był wprawdzie waleczny, ale tym tonem nie przemówiłby przecież do Tuarega. Oczy khabira zrobiły się jeszcze większe, niż oczy Tebu.
— Sal-aalejk — pozdrowił mię tak samo krótko, jak posłaniec dusiciela karawan w Algierze. — Ile żyć ty masz, że język twój takie słowa wymawia? — dodał dumnie.
— Sal-aal. Tylko jedno, tak samo, jak ty, lecz moje wydaje mi się droższem, niż twoje tobie.
— Czemu? — wybuchnął.
Musiałem trochę zawrócić.
— Ponieważ zabłądziłeś w tej pustyni i zginiesz, jeśli nie znajdziesz dobrej drogi.
— Ja nie błądzę nigdy — odparł, nie mogąc ukryć poważnego zakłopotania, gdyż obawiał się, żebym teraz nie powiedział, że karawana obrała fałszywy kierunek. — Allah dał suche powietrze, wskutek czego woda nam się skończyła, lecz jutro zaprowadzi nas do studni.
— Dokąd dążyła kaffila?
— Ty musisz to wiedzieć?
— Czy masz powód do zatajenia?
— Idzie do Safileh.
Skinąłem głową, jakby na znak, że mię odpowiedź zadowoliła.
— Ja także idę do Safileh. Czy przyjmiesz mię do swego towarzystwa?
Odetchnął uspokojony. Lecz ja widziałem, że nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego nie wykryłem jego zdrady.
— Jak ci na imię i do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem, którego imienia nie wymówi twój język.
— Jesteś Frankiem, chrześcijaninem? — zapytał, a zwróciwszy się do swoich ludzi, dodał: — Przyjęliście wodę od giaura!
Ci odstąpili odemnie, ja zaś przycisnąłem się do niego wielbłądem tak blizko, że pochwycił za nóż.
— Nie zapomnij tego słowa, khabirze — rzekłem — gdyż musisz za nie odpokutować!
Od chwili kiedy się otwarcie przyznałem, że jestem niewiernym, czuł się pewniejszym siebie. Mogłem nań rzucić podejrzenie, lecz fanatyczni muzułmanie, z jakich składała się karawana, nie byliby mi uwierzyli. Teraz i on wyjawił mi powód, dla którego zachowywali się tak podejrzliwie wobec mnie, kiedy się ukazałem.
— Od kogo masz tego biszarina? Muzułmanin nie sprzeda niewiernemu takiego zwierzęcia.
— Otrzymałem go w darze od wiernego, którego z paszczy lwa ocaliłem.
— Kłamiesz! Giaur boi się pana trzęsienia ziemi, a ten, do którego należy ten biszarin hedżin, nie dostanie się w łapy lwa.
Na to ja pochwyciłem w tej chwili harap.
— Słuchaj, ben kelb, psi synu! jeśli jeszcze raz powiesz, że kłamię, dam ci tym harapem w twarz, a ty wiesz, że wedle słów koranu: Mikail, Dżebrail, Issrafil i Asrail, czterej archaniołowie, nie wpuszczą do raju wiernego, obitego przez chrześcijanina.
Była to najgorsza obelga, jaka mogła go spotkać. Znużeni jeźdźcy, których dopiero przed chwilą napoiłem, zbliżyli się do mnie groźnie, a khabir sięgnął za pas po pistolet.
— Zsiadaj z dżemela, giaurze, gdyż zanim zdołasz polecić duszę Bogu, porwie cię szejtan w powietrze!
Naciągnął kurek. Dzielny Tebu stanął tuż obok mnie i pochwycił włócznię, aby mnie bronić. Teraz mogłem spróbować mocy anaji, którą otrzymałem nad Birket el fehlate. Khabir poznał mego biszarina, musiał więc także znać tego, który mi go podarował. Nadto zauważyłem u niego, jakoteż u szecha-el-dżemali zdradzieckie litery: A. L., które wyjaśniły mi resztę.
Wyciągnąłem koral i pokazałem mu.
— Schowaj broń, bo szejtan dostanie twoją duszę, nie moją! Posłuchasz, czy nie?
Arab przeraził się niezmiernie.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, a ty pozostajesz pod osłoną większą, aniżeli potęga szatana. Widzę, że mówisz prawdę. Ty ocaliłeś nieznanego z lwiej paszczy i dostałeś za to jego hedżina. Chodź z nami, dokąd ci się spodoba!
Tego sobie właśnie życzyłem. To pozwolenie robiło mnie członkiem karawany, a zarazem dawało mi prawo mówić i działać dla jej dobra przeciw khabirowi.
— To jedź dalej! Moi słudzy nas dościgną.
— Ilu służących masz z sobą, sidi? — zapytał znów podejrzliwie.
— Dwu oprócz tego. Oni byli przytem, jak zabiłem pana trzęsienia ziemi. Skoro nadjadą, zobaczysz jego skórę i skóry dwu panter, które moja kula dosięgła.
— Co robisz na pustyni?
— Chcę zabić assad-beja i pomówić jeszcze z innymi bejami.
Zadowolony tą odpowiedzią, dał znak, by ruszono w dalszą drogę. Ja wraz z Tebu trzymałem się na końcu powoli posuwającego się pochodu.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, sidi. On chroni wiernych. Ty jednak jesteś chrześcijaninem i narażasz, swe życie, chociaż Allah nie użycza ci pomocy.
— Allah nie jest potężniejszy od mego Boga, który mieszka w niebie. On ma wszelką władzę, a my jesteśmy jego dzieci.
— Ale żaden ben Arab byłby nie powiedział do khabira takich słów, jak były twoje. Anioł śmierci unosił się nad twoją głową. Ty jesteś mocny i śmiały, jak sidi Emir, Behluwan-bej.
— Jeden odważny palec więcej wart, niż dwie ręce, pełne broni. Ty jesteś także dzielny i wierny. Powiem o tem sidi Emirowi. Czy w Bab-el-Ghud znajdziemy wodę?
— Są tam dwa ukryte źródła, z których może się napić dziesięć wielbłądów.
— W takim razie kaffila będzie mogła się trzymać, dopóki pomoc nie nadejdzie, jeśli Hedżan-bej jej nie zniszczy.
— Co zrobisz, by ją ocalić?
— Muszę wpierw zapytać o to moją duszę. Czy sidi Emir jest w Bab-el-Ghud?
— On tam czeka, ponieważ wie, że masz nadejść. Nie wiedząc jednak, kiedy to nastąpi, mógł się na krótki czas oddalić.
— Czy kaffila dojdzie do wrót ławic?
— Nie. Khabir poprowadzi ją w bok między ła wice i tam na nią napadną.
Ja także z ważnych powodów domyślałem się tego samego i zacząłem się zastanawiać nad tem, jakby można najpewniej ocalić karawanę, oraz dostać rozbójnika w swe ręce.
Mogłem poprostu zastrzelić khabira i szecha-eldżemali. To jednak było wobec Arabów rzeczą niebezpieczną, dopóki nie miałem silnych dowodów, że przewodnik jest sprzymierzeńcem Hedżan-beja. W ten sposób więc na razie byłbym nie doszedł do zamierzonego wyniku. Należało pochwycić beja celem uwolnienia Renalda Latréaumonta i starać się zetknąć z Emerym jeszcze przed zrobieniem jakiegoś stanowczego kroku.
Tymczasem doścignęli nas Józef i Hassan. Kazałem im zachować dla nas jeden wór z wodą, a resztę zapasu rozdzielić między członków karawany. Wielki Hassan zawarł z nimi wkrótce blizką znajomość, wychwalał siebie i swoje imię i nie zaniedbał, jak zauważyłem, żadnej sposobności, żeby zdobyć także dla mnie należyty szacunek. Korndorfer natomiast pozostał przy mnie i Tebu.
Wtem przewodnik zatrzymał wielbłąda, puszczając karawanę obok siebie, dopóki ja nie nadjechałem.
— Czy znasz, sidi, imię tego, który darował ci tego dżemela? — zapytał, zostając ze mną samym w tyle za innymi.
— Chrześcijanin dopomaga bliźniemu, nie pytając o jego imię.
— Nie wiesz więc także, kim on jest?
— Wiem.
— To powiedz!
— Jest tem, czem ty.
— A ty także, sidi. Masz jego anaję, a za to, że on cię chroni, musisz czynić, co on rozkaże. Czy znasz ścieżkę, którą was wiodę?
Ten człowiek wygłosił tutaj zdanie, z mojem bynajmniej niezgodne. Ja miałem być jego współwinnym w nagrodę za anaję Hedżan-beja? Do tego nie czułem wcale ochoty. Ty masz jego anaję — powiedział on. Czyżby to „jego“ znaczyło, że ten, który mi ją dał, sam był tym bejem? W takim razie byłbym niebacznie pozwolił, żeby mi się wymknęła znakomita zdobycz. Teraz dopiero przyszła mi na myśl ta możliwość, gdyż podrzędnemu rozbójnikowi nie przysługiwałoby prawo rozdzielania anaji, brakby mu też było środków na to, żeby mógł darować tak cennego biszarin hedżin. Musiałem khabira wybadać.
— Znam ją. Ona nie prowadzi do Safileh, lecz do Bab-el-Ghud.
— Nie dojdziemy do Bab-el-Ghud, lecz rozłożymy się obozem w morzu piasku, skoro tylko słońce zapadnie. Potem zjawi się bej.
— Bej? Czyż on nie czeka w dalekim duarze, gdzie leżał pod panem z grubą głową?
— Czyż on ci nie powiedział, że jest dwu Hedżanbejów, sidi, i że są braćmi?
Oto tajemnica, dzięki której rozbójnik mógł z taką szybkością wychylać się w różnych stronach! Miałem już jednego brata w mojej mocy, ale ten mi się wymknął. Drugiego musiałem za to tem pewniej dostać w swe ręce.
— Nie mieliśmy czasu na wiele słów — odrzekłem. — Czy bej wie, gdzie spotka kaffilę?
— Czeka na nią już od kilku dni. Skoro tylko wszyscy zasną, przyjdzie, aby dowiedzieć się odemnie, ilu ludzi liczy kaffila. Gum jest silna, sidi, i nie spodziewa się oporu. Może jednak nadejść nieprzyjaciel, silniejszy od wszelkiego niebezpieczeństwa. Czy przeciwko tem u użyczysz nam swojej ręki?
— Ręka moja należy zawsze do moich przyjaciół — odparłem dwuznacznie.
— Któż jest ten straszny nieprzyjaciel?
— To Behluwan-bej. Słyszałeś o nim, sidi?
— Kto to jest?
— Tego nikt nie wie. Jedź przez Serir, przez Bab-el-Ghud, krainę ławic, przez Sahel, a wszędzie zobaczysz kości naszych, których dosięgła jego kula. On znajduje się wszędzie, a jednak nikt go nie widzi. Jego dżemel ma ośm nóg i cztery skrzydła, jest rączy, jak błyskawica i nie zostawia śladów za sobą. Behluwan-bej nie potrzebuje jadła, ani napoju, a mimo to jest olbrzymem, gdyż ciało jego ma wysokość trzech ludzi. To szejtan, to upiorny anioł Eblis, który nie chciał się poddać Adamowi, a teraz przebywa na ziemi, by mordować dusze wiernych.
Bawiło mnie to, że takiemi własnościami wyposażyły zacnego „Englishmana“ zabobon i nieczyste sumienie Arabów, jednak nie starałem się ani słowem zwalczać tych zapatrywań. Nazwa Behluwan-bej, „najwyższy z bohaterów“, dowodziła dostatecznie, jakie poważanie zdobył sobie Emery u mieszkańców pustyni.
— Czy sądzisz, że on się zjawi? spytałem.
— Nie wiem. On zbliża się, skoro tylko dostanie kulę, ulaną w dżehennie. Zna on każde zwierzę i każdego człowieka z gum, wszystkie nasze studnie i obozowiska. Tylko na el kasr[78] nie był, ponieważ pobożny marabut zabezpieczył go przeciw wszystkim złym duchom.
Była to dla mnie bardzo cenna wiadomość. Anaja działała silniej, aniżeli się kiedykolwiek mogłem spodziewać. Ufając jej, dał się nierozważny khabir unieść do wynurzeń, zbyt niebezpiecznych dla jego władcy.
Starożytni Rzymianie dotarli w głąb Sahary dalej, aniżeli się zwykle przypuszcza, a kiedy wojownicze hordy kalifów pędziły przez cieśninę Suezką, rozlała się po pustyni prawdziwa wędrówka ludów. W starożytności więc i wiekach średnich wzniesiono tu i ówdzie w cichej uah i w samotnem warr niejeden budynek, który potem opuszczony, został zasypany przez piasek, albo rozpadł się w gruzy, które jednak mogą jeszcze służyć za kryjówkę zgrajom rozbójników. Widziałem już kilka takich kasr albo ksur, a w ich pobliżu znajdowały się zawsze studnie.
Jeśli gum posiadała taką kryjówkę, to nie należało jej chyba szukać w Bab-el-Ghud, lecz w Serirze. Można też było przypuścić napewno, że pojmany Renald Latréaumont tylko tam będzie więziony.
— Będę u beja w kasr — rzekłem. — Ile czasu potrzebuje hedżin, by się tam dostać?
— Jeśli staniesz, sidi, na Bab-el-Hadżar, w Bramie kamieni, i pojedziesz w kierunku twojego cienia, kiedy o wschodzie słońca będzie dwa razy dłuższy od lufy twojej strzelby, to przybędziesz nazajutrz wieczorem pod Dżebel[79] Serir, dźwigającą mury naszego kasr.
Chciałem go pytać dalej, lecz obecność jego stała się potrzebną przy karawanie, gdzie Hassan narobił wielkiego nieszczęścia. Wbrew mojemu rozkazowi, aby ludziom nie wyjaśniał, czy we właściwym kierunku jadą, wygadał się i posprzeczał się z szechem-el-dżemali, wskutek czego musiano zawołać khabira.
— Czy nie powiedziałeś — bronił się dowódca poganiaczy wielbłądów — że należysz do Kubabisz? Ich duary są w Kordofanie. Jak możesz drogę do Safileh znać lepiej od Tuarega, który nią jeździł sto razy? Kubabisz znaczy: pasterze owiec. Oni właśnie pasą owce, rozmawiają z owcami, jadają owce i odziewają się nawet skórami i wełną owiec. Nic więc dziwnego, że sami stali się owcami, nie mającemi rozumnej duszy, lecz beczą głupstwa, jak owce. Wstydź się i zamknij gębę, Kubaszi!
Hassan otwierał już usta do siarczystej repliki, gdy zaszło coś, co zmusiło go do milczenia i zajęło powszechną, a szczególnie moją, uwagę.
Oto za nami nadjechało w szybkim biegu czterech jeźdźców, którzy zatrzymali się na chwilę na widok stojącej karawany, potem zaś zbliżyli się do niej całkiem. Wszyscy siedzieli na biszarinach, a w jednym z nich poznałem Uelad Slimana, który mi darował wielbłąda, w drugim zaś posłańca, którego uwięziliśmy w Algierze. Widocznie wydostawszy się w jakiś sposób na wolność, powrócił do duaru w górach Aures, a jeden z braci-opryszków puścił się zaraz ze swoimi w drogę, by donieść o tem, że poselstwo się nie powiodło. Może znali już cel mojej podróży, ale jeśli tak nawet nie było, to w każdym razie znajdowałem się teraz w niebezpieczeństwie. Skinąłem na Józefa i Tebu, żeby stanęli u mego boku.
— Sailam aalejkum! — pozdrowił głośno Uelad Sliman, nie zauważywszy mnie i Józefa, ponieważ staliśmy za innymi.
— Kto jest khabirem w tej kaffili?
— Ja — odpowiedział Tuareg z podstępnym błyskiem oczu.
— Dokąd dążycie?
— Do Safileh.
— Bismillah, to dobrze. Ja także zmierzam do Safileh i pojadę z wami.
Tak więc bez pytania i prośby załatwił się ten człowiek krótko i obchodził się już z karawaną jakby ze swoją własnością. Wtem spostrzegł Wielkiego Hassana, który przewyższał wszystkich o głowę i podjechał ku niemu natychmiast.
— Ty byłeś z Frankiem, który lwa zabił?
— Tak!
— Gdzie jest twój pan?
— Tam! — odrzekł Kubaszi, wskazując na mnie.
Bej utkwił wzrok we mnie, poczem zwrócił się do posłańca:
— Czy to był ten?
— Tak, on mnie powalił!
Na to on skierował wielbłąda ku mnie, a za nim jego trzej towarzysze. Także przewodnik i szech-el-dżemali zbliżyli się do nas. Miałem przeciwko sobie, nie licząc karawany, sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Korndorfer pochwycił strzelbę, Tebu trzymał w garści swój giętki dziryt bambusowy, ja zaś wyciągnąłem pod szerokim burnusem lewą ręką rewolwer z za pasa, a w prawej zatrzymałem harap, ażeby wyglądało, jakobym nie był przygotowany do natychmiastowej obrony przed napastnikami.
— Ty znasz mnie? — spytał, szukając moich oczu swem kolącem spojrzeniem.
— Znam — odrzekłem spokojnie i zimno.
— Ty masz moją anaję?
— Tak!
— Oddaj ją!
— Masz!
Rzuciłem mu ten kawałek koralu, a on pochwycił go i schował.
— Ty ocaliłeś mnie od lwa, a ja darowałem ci najlepszego hedżina. Rachunek nasz wyrównany.
— Dobrze! Życie twoje nie warte więcej od życia wielbłąda. Słusznie tedy powiedziałeś: rachunek nasz wyrównany.
Oko jego błysnęło.
— Czy znasz tego człowieka?
— Znam!
— Uderzyłeś go tak, że ducha utracił. To był posłaniec, a wyście go pojmali. Giaur, który uderzy wiernego, traci prawą rękę, powiada kuran. Poniesiesz więc za to karę!
— A kto przelewa krew ludzką, tego krew powinna być przelana, powiada biblia, święta księga chrześcijan. Spotka cię zatem kara, Hedżan-beju!
Te słowa z ro biły takie wrażenie, jakgdyby piorun uderzył w członków karawany. Trudy i niedostatki osłabiły ich i zniechęciły, a głód i pragnienie przekręcały im wnętrzności. Byliby pewnie rozbójnikom nie stawili oporu, skoro samo to imię zwaliło ich niemal z koni i wielbłądów.
Uelad Slimana także zaskoczyło to niespodzianie. O tem, że khabir się wygadał, nie mógł jeszcze nic wiedzieć, lecz zobaczył wrażenie swego imienia, widział przy sobie pięciu odważnych ludzi, a na każdy wypadek spodziewał się, że brat jego i cała gum jest w pobliżu, miał więc odwagę nie wypierać się swego imienia, lecz przyznał się do niego.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, a ja jestem Hedżan-bej. Kaffila zajdzie jutro cało do Safileh, jeśli mi wyda Franka i jego sługi. Złaź z dżemela, giaurze, i ucałuj moje obuwie!
Wszyscy Arabowie odstąpili od nas: tak dalece lękano się tego człowieka.
— Ty jednak zabijesz kaffilę — odpowiedziałem ja spokojnie.
— Ten khabir jest zdrajcą; on zaprowadzi ją do Bab-el-Ghud, gdzie gum dzisiaj w nocy na nią napadnie.
— Kłamiesz! — huknął.
— Człowiecze, strzeż się, byś jeszcze raz nie nazwał mnie, chrześcijanina, kłamcą, bo...
— Agreb, niedźwiadku, język twój jest trucizną — przerwał mi dwa razy tak głośno.
— Ty kłamiesz! Mój wielbłąd stał tuż obok jego. Zaledwie on wymówił ostatnie słowo, świsnął w powietrzu mój harap i trzasnął go po twarzy tak, że krew trysnęła mu z nosa, ust i policzka. Zbiegły posłaniec, który stał obok niego, zmierzył do mnie w tej chwili ze strzelby, lecz ja uprzedziłem go i, podnosząc rewolwer do jego czoła, wypaliłem.
— Czy znasz ten strzał o migdał wyżej nad nasadą nosa, ty dusicielu karawan? Ty jesteś bratem Hedżanbeja, a ja jestem bratem Behluwan-beja. Idź do dżehenny i donieś szejtanowi, że gum pójdzie za tobą!
Drugi mój strzał ugodził go w to samo miejsce na czole, trzeciego powaliła kula Korndorfera, a czwartemu Tebu przebił pierś włócznią.
To wszystko było dziełem kilku sekund, wskutek czego khabir i szech-el-dżemali nie zdołali nawet zrobić użytku z broni. Następnie wymierzyłem z rewolweru także do nich.
— Oddajcie broń, bo przysięgam na brodę proroka, że was pożre kula Behluwan-beja!
Na dany znak przystąpił do nich Korndorfer i rozbroił ich.
— Zwiąż ich, by nie uciekli!
On uczynił to bez przeszkody z ich strony. Behluwan-bej wywarł na nich tak samo piorunujące wrażenie, jak Hedżan-bej na członków karawany. Teraz mogłem rozpocząć przesłuchanie.
— Zsiądźcie ze zwierząt, ludzie, i posłuchajcie, jak Frank odbywa sąd nad rozbójnikami i zdrajcami pustyni!
Poszli za moim rozkazem i stanęli kręgiem dokoła mnie i obwinionych. Aż dotychczas krył się Hassan za innymi, teraz jednak odzyskał odwagę. Wyciągnął długi pałasz, zabytek prawdopodobnie jeszcze z arsenału Metuzalema, stanął z możliwie najbardziej odstraszającą miną cerbera przed jeńcami i przemówił grzmiącym basem:
— Posłuchajcie słów moich i głosu mego, wy rozbójnicy, mordercy, łotrzy, draby, hołoto, potomkowie hołoty i ojcowie hołoty! Jestem Kubaszi ze słynnego ferkah en Nurab, a imię moje brzmi: Hassan-BenAbulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. Dzieci walecznych zowią mię Dżezzarbejem, dusicielem ludzi, a ja zadławię was i zmiażdżę, jeśli zrobicie coś, co mi się nie spodoba. Allah oddał was w moje ręce, ja zaś powierzam was do osądzenia temu sidi z Germanistanu, który zabił pana trzęsienia ziemi, panterę i żonę pantery. Otwórzcie usta i mówcie prawdę, bo was złość moja zmiażdży, a gniew mój zniszczy, albowiem jestem Hassan el Kebihr!
— Nie popełniliśmy nic złego — twierdził khabir — i nie pozwolimy, żeby niewierny nas sądził. Jeśli macie jaką skargę, to postawcie nas przed kadim i jego adulem[80]; jemu odpowiemy, ale wam nie!
— Już ty mnie odpowiesz — rozstrzygnąłem ja — mój bicz otworzy ci usta!
— Tobie nie wolno bić wiernego!
— Kto mi zabroni? Czy mój bicz nie dosięgnął dusiciela karawan?
— Ci ludzie tego nie ścierpią. To muzułmanie.
— Skoro są muzułmanie, to znają prawo, które powiada: „krew za krew“. Chciałeś ich zaprowadzić w objęcia śmierci, życie więc twoje do nich teraz należy.
— Prowadziłem ich dobrą drogą. Czyż Hedżanbej nie powiedział, że jutro będziemy w Safileh?
— Czyż ty sam nie wyjawiłeś mi, że dzisiaj, skoro wszystko zaśnie, nadejdzie gum?
— Ja nic nie powiedziałem. Ty jesteś niewiernym i chcesz nas zgubić.
— Nie kłam, khabirze! Śmierć wyciąga rękę po ciebie, a prorok mówi: „Jeśli nigdy nie mówisz prawdy, to powiedz ją przy śmierci, aby cię Allah zobaczył bez plamy!“ Jesteśmy pod Bab-el-Ghud, a Safileh leży stąd ku północy. Słyszałeś, że jestem bratem Behluwan-beja, mocniejszego, aniżeli gum. On i ja mamy przy sobie ducha, który nas pouczy o wszystkiem, co nam będzie potrzebne. Oto przypatrz się jemu! W tym małym domku jest jego mieszkanie, a ja go spytam, gdzie leży Safileh?
Wydobyłem kompas. Arab jest nadzwyczaj zabobonny. Przewidywałem więc, że ten nieznany mały przyrząd wywrze większe wrażenie, aniżeli wszelkie napomnienia i groźby.
— Czy widzisz, jak wskazuje na północ? Zobaczcie wszyscy! Choćbym jego mieszkaniem obracał na wszystkie strony, on zawsze wskazuje tę samą drogę.
Wszyscy przypatrzyli się kompasowi ze zdumieniem i pełną szacunku obawą, a nawet długi Hassan, który dotychczas nań nie zważał, nie mógł ukryć swego zdziwienia.
— Sidi, ty jesteś wielkim czarodziejem! Nikt tobie oprzeć się nie zdoła! — zawołał.
— Czy u wiernego widziałeś już kiedy tego ducha, khabirze? Chrześcijanie są mędrsi i potężniejsi od muzułmanów, a jeśli nie będziesz posłuszny, to wyciągnę ci ducha z ciała i zamknę go jeszcze ciaśniej, aniżeli tego tu, który niegdyś był także zdradzieckim khabirem, a teraz siedzi w niewoli po wszystkie wieki, by wędrowcowi pokazywał drogę.
— Pytaj, sidi, ja wyznam prawdę — przyrzekł ze strachu przed tą groźbą, z której wyśmiałby się najnaiwniejszy Europejczyk.
— Czy prawdą jest, że razem z szechem-el-dżemali należysz do ludzi Hedżan-beja?
— Tak.
— Czy gum miała dziś napaść na tę kaffilę?
— Tak.
— Czy przytem wszyscy ludzie mieli zginąć?
— Tak — rzekł z wahaniem.
— Ilu ludzi liczy gum?
— Nie wiem, sidi, czy wszyscy dżemalan są razem. Gum ma wszędzie innych ludzi.
Był to nowy przyczynek do rozwiązania zagadki wielkiej ruchliwości karawany zbójeckiej. Hedżan-bej jeździł z miejsca na miejsce i zastawał wszędzie ludzi, gotowych do rozboju, a że było dwu braci, mogło się zdawać, że straszliwy rozbójnik jest ze swymi ludźmi wszędzie obecny.
— Czy znasz młodego Franka, którego bej trzyma w niewoli?
— Tak. On jest w el kasr.
— ile wejść prowadzi do tego zamku?
— Jedno przez bramę, sidi, i jedne schody podziemne, wiodące do szotu!
— Gdzie czeka gum na kaffilę?
— jeśli teraz pojedziesz ku wschodowi, to dostaniesz się tam, kiedy cień twój będzie dwa i pół razy większy od ciebie.
— Bej miał przyjść, aby z tobą pomówić przed napadem. Gdzie go masz spotkać?
— On zobaczy nadchodzącą kaffilę i będzie wiedział, gdzie się rozłoży obozem. Gdy wszystko zaśnie, da się słyszeć wołanie hyeny. To będzie jego znak.
— Czy to pierwsza karawana, którą prowadzisz na zgubę?
Milczał.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, khabirze, ale nie zginiesz, jeśli mi będziesz posłuszny i zaprowadzisz mnie do zamku.
— Rhemallah, niech Bóg broni! — zawołał Tebu. — Czy widziałeś, sidi, moich synów, moje łzy? Czy czułeś ból mego serca i słyszałeś przysięgi duszy mojej? Ślubowałem na ośm niebios Allaha i siedm piekieł szatana, na usta Ozaira[81] i na głowę seydna Yaya[82], że zginie każdy, kto jest mordercą. Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, krew za krew, życie za życie! Czy oddasz mi tych ludzi, sidi?
— Ich życie nie należy do mnie, nie mogę więc go darowywać.
— W takim razie ja mam do nich prawo!
Zanim zdołałem temu przeszkodzić, wbił włócznię, w pierś khabira, a w następnej chwili przeciął gardło szechowi-el-dżemali.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który sądzi sprawiedliwie na niebie i na ziemi — tryumfował. — Zemsta moja pożerać będzie morderców, dopóki gum nie zamieszka w dżehennie!
Nie mogłem się z nim sprzeczać, chociaż obaj zabici byliby mi się bardzo przydali. Na karę, która ich tak rychło dosięgła, zasłużyli wprawdzie, jeśli się uwzględniło ofiary, które wydali pod nóż Hedżan-beja.
— Czy nie wiesz, Abu billa Beni, że prorok mówi: „niechaj twój czyn będzie szybki, lecz myśl twoja przedtem powolna“. Ci zdrajcy byli nam potrzebni, by pochwycić gum. Teraz milczą ich usta, a noga ich nie zawiedzie nas do rozbójników.
Tymczasem wszystko, co zabici mieli na sobie, znalazło się w rękach Arabów. Uelad Sliman wiózł jeszcze z sobą dość znaczny zapas wody i żywności. Kazałem wszystko rozdzielić, a biszarin hedżiny poległych zabrałem sobie jako zdobycz.
Kaffilahowie naradzali się przez czas jakiś pocichu, poczem jeden z nich przystąpił do mnie.
— Bądź nam khabirem, sidi! Ty masz ducha, który zaprowadzi nas do Safileh.
— Czy chcecie być posłuszni temu duchowi?
— Tak. Powiedz nam jego rozkazy!
— Nie dojdziecie do Safileh, jeśli gum zostawicie za sobą; ona was doścignie i zniszczy. Jeśli jednak jesteście waleczni Uelad Arab, to pozabijamy rozbójników, a pielgrzym będzie mógł potem spokojnie iść przez pustynię.
— Jesteśmy waleczni i nie znamy obawy, lecz gum ma więcej ludzi od nas i zwycięży nas łatwo.
Musiałem im dodać odwagi.
— Mój duch mi mówi, że nas nie pokona. Jestem bratem Behluwan-beja, który czeka na mnie w Bab-el-Ghud. On powali rozbójników, jak zeschłą pszenicę. Popatrzcie: te dwa rewolwery, o których nie słyszeliście jeszcze nigdy, pożerają dwunastu mężów, ta rusznica wysyła dwu do szejtana, a ten sztuciec Henryego, którego imię nie dotarło jeszcze nigdy do waszych uszu, pozbawia życia dwakroć po dziesięciu i pięciu dżemalanów. Jeśli mam być waszym khabirem, to mówcie prędko, bo w przeciwnym razie sam z ludźmi moimi pójdę szukać gum, a was zostawię na pustyni.
— Będziemy ci posłuszni, sidi!
— Tak, będziemy ci posłuszni, sidi — potwierdził Wielki Hassan z zapałem. — Ty jesteś najmędrszym z mądrych i bohaterem nad bohaterami. Patrzcie, ludzie, ja jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi. Ta szabla rozetnie brzuch dziesięciu rozbójnikom, ta czembea[83] przekłuje gardło dwudziestu mordercom, a ta flinta, ta włócznia i te pistolety zniszczą wszystko. Wam zaś pozostanie tylko obowiązek wychwalania naszych czynów bohaterskich i opiewania naszego męstwa, a gdy wrócicie do swoich synów i córek, rozebrzmią namioty wasze chwałą Hassana el Kebihr i wielkiego sidi z Germanistanu, który zabija areth, pana trzęsienia ziemi, i połknął czarną panterę razem z żoną pantery!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, ten m a pysk! — rzekł z gniewem Józef.

— Gdy zaś przyjdzie do czego, to Wielki Hassan zrobi się taki mały, że go widać nie będzie! Słońce przebyło już trzecią ćwierć swego łuku i wzywało do wyruszenia. Trupy pozostawiono w dotychczasowem położeniu. Grabarze pustyni: piasek i sępy brodate uwalniały nas od obowiązku pochowania zwłok. Wiedziałem, że nie można się zdać na Arabów, lecz niebezpieczeństwo nie wydawało mi się większem od innych, które przebyłem szczęśliwie. Hedżan-bej nie był dla mnie straszniejszy od zwykłego Araba, a gdzie nie wystarczyłaby odwaga, mogłem się uciec do podstępu. Anaję schowałem znowu, bo mogła mi się jeszcze przydać.

4. Behluwan-bej, dusiciel zbójów.

Fatamorgana!
Przez zionące żarem pustkowie wlecze się powoli dżellaba[84]. Jest już w drodze od szeregu miesięcy, a łączące się z nią ciągle dopływy wzmogły ją pod względem liczebnym. Bogaci Arabowie Uelad z Belad es Sudan jadą obok zdanych na dobroczynność wiernych, idących pieszo, biedaków, których całe mienie stanowi jeden talar, przeznaczony na zapłacenie przejazdu przez Morze Czerwone. Młodzieńcy, którzy wyszli zaledwie z lat chłopięcych, wędrują obok zwiędłych starców, którzy przed śmiercią pragną zobaczyć świętą Kaabę. Żółci Beduini, bronzowi Tuaregowie, ciemni Tebu i kędzierżawi Tekrur, jak nazywają czarnych pielgrzymów, zdążających do Mekki, mruczą w melancholijnych tonach nabożne pieśni lub zachęcają się głośnymi okrzykami: „La illaha il Allah u Mohammed rassul Allah, niema Boga oprócz Boga, a Mohammed jest prorokiem Boga!“.
Niebo gorzeje, jak roztopiony bronz, a ziemia pali, jak płynne żelazo. Smum wysuszył wory na wodę, a do następnej uah jeszcze daleko. Samotny bir nic im nie pomoże, gdyż odrobina lichej wody wystarczy zaledwie na zwilżenie języków ludzi i pysków wielbłądzich. Zwarta z początku karawana rozdzieliła się już dawno na poszczególne frik[85], posuwające się z mozołem za sobą. Chleba, mąki i beli[86] jest podostatkiem, ale za łyk wody lub czarkę merissy[87] oddaliby spragnieni kilka miesięcy życia. Ten i ów chwyta po kilka razy próżne cemcemieh, przykłada je do ust pożądliwie i odkłada ze słowami, pełnemi żalu: „bom bosz, całkiem próżne!“
Modlitwy cichną, okrzyki stają się rzadsze, a przyschły do podniebienia język leży w ustach, ciężki jak ołów; potrafi jeszcze z biedą odmówić tylko surę jezin, trzydziesty szósty rozdział koranu, zwany przez muzułmanów „Kwelb el Kuran“, serce koranu i wygłaszany w niebezpieczeństwie śmierci.
Wtem daje się słyszeć głośny okrzyk radości.
Nad gęsto przysłoniętym widnokręgiem wynurzają się upragnione oddawna zarysy oazy. Na wysmukłych kolumnach rozchylają się wspaniałe korony palm daktylowych, powiewające w świeżym wietrze, który się zrywa od zachodu. Między zielonymi gajami połyskuje coś, jakby zmarszczki fal ożywczego jeziora, a powietrze wilgotnieje, zda się, od wodnych oparów. Korony palm odbijają się w błyskotliwej powierzchni wody, wielbłądy brodzą w nurtach, pochylając swe długie szyje, aby zaczerpnąć orzeźwiającej wilgoci.
— Ham dulillah, dzięki Bogu! To jest oaza! Pan nas ocalił. Chwała Jemu i dzięki!
Uradowani, chcą zwierzęta wprawić w ruch szybszy, lecz one zwieść się nie dają, gdyż ostry ich węch byłby im już dawno to powiedział, jeśliby w pobliżu znajdowała się woda prawdziwa.
— Hauehn aalejhu ia Allah, dopomóż im Boże! — prosi doświadczony przewodnik karawany. — Z pragnienia i z gorąca postradali rozum i uważają za rzeczywistość niebezpieczne odbicie, fatamorganę.
Słowa jego wywołują podwójne przygnębienie u zawiedzionych. Coraz to nieśmielej i powolniej posuwa się słabnący korowód, może ku okropnemu losowi zatracenia w stężałej pustyni, jak woda z wadi, pochłonięta przez żar słoneczny. Wówczas dżellaba wchodzi do Mekki, ale zbudowanej wysoko, ponad gwiazdami, a nie na Belad Moslemin[88].
Takie odbicie zdarza się rzadziej, aniżeli się zazwyczaj: przypuszcza. Ja oglądałem je dopiero dwa razy i za pierwszym razem dałem się wprowadzić w błąd. Dzisiaj miałem doświadczyć, że w pewnych okolicznościach może się ono nawet przydać człowiekowi.
Wedle wskazówki khabira zachowałem wschodni kierunek. Cienie nasze wydłużały się coraz to bardziej, aż wkońcu przerosły naszą długość podwójną. Wtem ukazało się nad przeciwległą do nas stroną widnokręgu osobliwe zjawisko.
Promienie słoneczne drżały nad ziemią, jak wysokie na kilka stóp morze mikroskopijnych rozżarzonych iskier. Mimo, że wieczór był niedaleki, panowała spiekota prawie nie do zniesienia, a znużona kaffila wyglądała, jak gdyby miała utonąć w coraz to głębszym piasku. Zbliżaliśmy się do terytoryum walk pomiędzy Ghud i Serir, ławic piaskowych i skał, jadąc na buchających parą zwierzętach bądź to przez nagie kamienne płaszczyzny, bądź przez poddające się pokłady piasku. Wtem zaczęły powoli przed nami wyrastać z powietrza potężne góry. Zarysy olbrzymów górskich rozpływały się w drżącej atmosferze, a u ich stóp ujrzeliśmy blask wielkiego jeziora, do którego kilka rzek uchodziło. Brzegi jego były nagie i puste, bez śladu roślinności.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów — rzekł Józef — a to dziwna historya! Góry stanęły na głowie i patrzą szczytami w dół. Jeśli tak dalej pójdzie, to Wielki Hassan będzie chodził do góry nogami.
Wtem podniosła się w odwróconej postawie jedna olbrzymia figura, a potem druga. Mimo, że się kontury rozpływały, rozpoznaliśmy wielbłąda, leżącego na ziemi i stojącego obok niego Araba. Przedmioty tego obrazu musiały się znajdować za ciągnącemi się przed nami ławicami. Arab nie mógł być niczem innem, jak tylko posterunkiem, wysuniętym przez Hedżan-beja dla obserwowania zbliżającej się kaffili. Fatamorgana zdradziła przed nami gum, gdy tymczasem naszego obrazu odbicie nie mogło dać strażnikowi, ponieważ my znajdowaliśmy się przed słońcem.
Był to szczególny, podobny do widma obraz odwróconego, unoszącego się w powietrzu, olbrzymiego wartownika karawany zbójeckiej.
— Rrree, stać! — rozkazałem. — Gum jest przed nami. Zsiadajcie, ludzie, i rozbijcie obóz!
Podczas tego zajęcia zapadało słońce coraz niżej, a zjawisko wznosiło się w tym samym stosunku, powiększając swe kształty nad widnokręgiem. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy się znajdowali przed olbrzymią ciemnią optyczną, której soczewka zyskiwała z każdą chwilą na grubości i zdolności powiększania.
Wtem za powietrznym obrazem Araba ukazała się nowa postać, wyrosła obok niego z ziemi. Podniosła ręce i zwróciła jakiś długi cienki przedmiot ku głowie stojącego na straży, potem zachwiało się na chwilę powietrze w szczególny sposób i Arab runął na ziemię.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i litościwi — zawołał Hassan. — Chwała prorokowi, że ten obraz nie przedstawia mego ciała, gdyż tam zastrzelił jeden człowiek drugiego!
Miał słuszność. Gdyby też oddalenie nie było zbyt wielkie, bylibyśmy strzał usłyszeli.
Kto mógł być zabójcą? Jego powiększona postać pochyliła się nad poległym, a potem skierowała ów długi przedmiot, który mógł być tylko strzelbą, ku głowie wielbłąda, odbicie znów się zachwiało, zwierzę zerwało się w swoich potężnych kształtach i padło.
Ogarnęło mnie błyskawiczne przeczucie.
— Patrzcie, ludzie, widzicie go? — zawołałem. — To Behluwan-bej, dusiciel zbójców, wysłał strażnika z gum w krainę śmierci. Zostańcie tutaj! Dalej Abu billa Beni, dalej Józefie, chodźmy do niego!
W chwilę później siedzieliśmy na wielbłądach i pędziliśmy w stronę obrazu.
Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem bardziej opadały jego linie. Figura tego, którego uważałem za Behluwan-beja, zniknęła wkrótce po drugim wystrzale. Z powodu grzązkiego piasku i konieczności objeżdżania ławic zbliżaliśmy się, pomimo pośpiechu, bardzo powoli. Wreszcie odbicie zniknęło, co świadczyło o tem, że znaleźliśmy się w kole widzenia tego miejsca, na którem czyn popełniono.
Szukaliśmy długo, zanim natrafiliśmy na to miejsce, gdzie rzeczywiście okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Na piasku leżał Tuareg z czołem przestrzelonem o cal nad nasadą nosa, a wielbłąd był tak samo śmiertelnie ranny. Na kołnierzu burnusa i w rogu derki widniały litery A. L., przekaz niejako na niechybną kulę ze strzelby mego Englishmana, który zdobył sobie tem zaszczytne miano Behluwan-beja. Czy powinienem był za nim pojechać? Kilka kroków, zrobionych jego śladem, przekonało mnie, że z wielką przebiegłością wyszukiwał sobie takie miejsca na ziemi, gdzie na skale ślady nie zostawały, albo gdzie wysoki piasek zaraz się na nie zesypywał. Nie łatwo więc byłbym go dopędził, a wobec tego, że wkrótce noc miała zapaść, byłbym zgubił drogę do kaffili. Ponadto należało się spodziewać, że Anglik zostanie w pobliżu gum, ja zaś, zetknąwszy się z nią, spotkam się także i z nim. Zważywszy to wszystko, nie pojechałem za nim.
Teraz jednak co innego wpadło mi na myśl.
Oto zabity strażnik miał przy sobie tylko kilka łyków wody, co wskazywało pewnie albo na rychły jego powrót, albo na zmianę straży. W każdym razie musiano jego śmierć zauważyć, niewątpliwie inne jeszcze znajdowały się w pobliżu posterunki, które Hedżanbej osobiście może odwiedzał. Czyż więc mogłem odejść stąd bez dalszych środków ostrożności? A co należało zarządzić? Czy zasypać zwierzę i człowieka piaskiem, czy też zostać? W tym ostatnim wypadku mogłem mieć szczęśliwy połów, lecz zarazem pomimo odwagi narazić się na niebezpieczeństwo, którego niepodobnaby było uniknąć.
Piasek był lotny, w kilka więc minut pokrywała ławica Tuarega i wielbłąda. Następnie, zacierając ile możności ślady za sobą, udaliśmy się do kaffili. Przyjęto nas pytaniami, czy widzieliśmy Behluwan-beja.
— Wielbłądzica dusiciela zbójców jest rącza, jak ptak w powietrzu — odpowiedziałem. — Już zniknął. Ale ja znam myśli mojego brata. On nie ustąpi od gum, dopóki jej nie wymorduje. Wkrótce ujrzycie jego oblicze i usłyszycie głos jego.
Słońce zapadło, a ziemia dyszała zdwojonym żarem. Przywiązawszy wielbłądy do kołków, zjedliśmy nader skromną wieczerzę. Sen, który mógł nam sił dodać, umykał z powiek. Gwiazdy ukazały się na niebie i nadeszła wreszcie północ. Emery popsuł swym strzałem moje rachuby. Gdyby Tuareg był spostrzegł kaffilę i doniósł o tem, byłby Hedżan-bej już dawno się do nas zbliżył. Tak jednak nie słychać było wycia hyeny. Czy mogłem się ośmielić poszukać rozbójnika, a kaffilę zostawić samą?
Wydałem swoim zaufanym towarzyszom, Józefowi i Tebu, odpowiednie rozkazy, a sam wyszedłem w cichą noc na pustynię.
Od gwiazd było tak jasno, że przy przeźroczystem powietrzu pustynnem mogłem dokładnie rozeznać się w otoczeniu i pomimo podobieństwa ławic dostać się na miejsce, gdzie Emery zabił Tuarega. Teraz musiałem podwoić ostrożność. Położyłem się indyańskim sposobem na ziemi i zacząłem się czołgać bez szmeru.
W tem samem miejscu, gdzie czuwał zabity, stali dwaj ludzie nieruchomo, nadsłuchując. Przysunąłem się tuż do nich i podniosłem się w górę. Oni zlękli się i odskoczyli, chwytając za broń.
— Rrree, stój! Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, mierząc do mnie ze strzelby.
— Gdzie Hedżan-bej? — odpowiedziałem im na to również pytaniem.
— Czy znasz go? Należysz do jego ludzi?
Wydobyłem anaję.
— Przypatrz się jego znakowi! Gdzie on?
Obaj pochwycili anaję, by się jej przyjrzeć.
— Masz murdżam[89] i jesteś nasz — rozstrzygnął ten, który pierwszy przemówił. — Czy znasz kaffilę, na którą czekamy?
— Znam, bo z nią przyszedłem.
— Gdzie khabir? Dlaczego nie przybywa? Czemu nie zatrzymał się na miejscu, wskazanem przez Hedżanbeja?
— Twój oddech długi, a pytań wiele. Zaprowadź mnie do beja, to usłyszy moją odpowiedź!
— Noga twoja nie śmie przystąpić do gum, dopóki on nie pozwoli. Zawołam go i powiem mu twoje imię.
— Allah i mnie także dał usta; bej usłyszy moje imię z moich ust.
— Usta twoje są jako bir billa ma, studnia bez wody, a język twój nie lubi kropel mowy. Ale ona popłynie, ponieważ idę do beja.
Odszedł, ja zaś zostałem z drugim, który nie próbował ani słowem nawiązać rozmowy. Dokoła panowała cisza tak zupełna, że słychać było dźwięk piasku, wędrującego z lekkiem tchnieniem nocnego wiatru. Wtem doszedł uszu moich odgłos, który mnie zniewolił do nadsłuchiwania.
Gdzieś padł strzał, daleko wprawdzie, lecz z odgłosem tak wyraźnym, że nie mogłem się mylić. Zabrzmiał ze strony przeciwległej do kaffili. Warta zerwała się także i zajęła uważną postawę.
— Czy słyszałeś głos śmierci w pustyni? — zapytałem.
— Noc milczy dla oka, ale mówi do ucha. Słyszałem głos ten.
— Czy znasz go?
— Jesteś przyjacielem beja, a nie znasz go? Powiedz swej duszy, żeby odmówiła surat jezin, to kwelb el kuran, serce świętej księgi, i ocala wiernego od śmierci.
— A kto chce mu śmierć zadać?
— Czyż nie znasz Behluwan-beja, dusiciela naszej gum. To przemówiła jego strzelba.
— Jak mam ją znać, skoro przybywam z daleka?
— To proś Allaha, żeby cię chronił przed nim, bo dusza twoja stanie się łupem śmierci, a ciało twoje pokarmem zwierząt. El thibb, wilk pustynny, i el bidż, sęp brodaty, wypiją krew twą i wyjedzą ci oczy, el tabea, hyena, skosztuje twojego mięsa, a abu ssuf, lis, połknie twe serce. Behluwan-bej jest ojcem stracenia, a śladem jego śmierć chodzi.
— Ja się jego nie boję. Jeśli śmierć chodzi jego śladem, to i jego także doścignie.
— Behluwan-bej nie umrze; ciało jego nie jest z mięsa i nie zabije go kula, ni włócznia. Stoi przy tobie, a ty go nie widzisz, jedzie u twego boku, a ty go nie słyszysz. Przychodzi, kiedy o nim nie myślisz, i znika, zanim sobie przypomnisz, że należało go zatrzymać. To nie jest człowiek, lecz najwyższy z dżinnów, któremu nie oprze się nikt ze śmiertelników, a rusznicę jego sporządził szejtan, który mieszka w piekle. Wysyła ona kule po całej Saharze i dosięgnie cię, choćbyś się schował pod ziemię. Czy pustynia nie pokazała ci jeszcze ani jednego zabitego z raną nad nosem w samym środku czoła?
— Widziałem kilku.
— Oni polegli z jego ręki. On wszechwiedzący, zna wszystkich z gum i nie zabija nikogo innego.
Gdyby ten strażnik był wiedział, że ta wszechwiedza opiera się na nieszczęsnym znaku A. L., awanturnicze wyobrażenie o zacnym Emerym byłoby się zmieniło niebawem.
— Co złego wyrządziła mu gum?
— Ja nie wiem i nikt ci tego nie powie. Sam go zapytaj!
— Uczynię to, skoro go tylko spotkam.
— Zakaż słów tych swojemu językowi! Czyż nie wiesz, że duchy przychodzą, gdy się je zawoła? Słuchaj! On się już zbliża. Czy słyszałeś go?
Padł drugi strzał i to bliżej. Teraz byłem już pewien, że strzelcem jest Emery Bothwell. Wprawne ucho zdoła całkiem dobrze odróżnić huk jednej strzelby od drugiej, ja zaś zbyt często słyszałem głos tej niezawodnej kentuckiej rusznicy, by go nie rozpoznać od razu. Było to jasnem, że Anglik ze zwykłem chłodnem zuchwalstwem krążył dokoła gum, szukając celu dla swojej strzelby, a ci dwaj, których dosięgnął, należeli z pewnością do rozstawionych przez Hedżan-beja straży. Jeśliby zachował dotychczasowy kierunek, byłby musiał także przejść obok miejsca, na którem my staliśmy teraz.
W tym wypadku trzeba było i mnie dobrze mieć się przed nim na baczności, zarówno jak Arabowi, gdyż nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć mnie za jego towarzysza.
Wtem zbliżyły się kroki i dwa białe burnusy wynurzyły się z pomiędzy ławic. Strażnik wracał z jeszcze jednym Arabem, który natychmiast do mnie przystąpił, przypatrując mi się badawczo, o ile ciemność na to pozwoliła.
— Sallam leilet; szczęśliwej nocy — pozdrowił. — Chcesz widzieć się z Hedżan-bejem?
— Tak. Czy ty nim jesteś?
— Nie. Bej nie opuści teraz gum, dopóki nie odejdzie dusiciel, który krąży dokoła.
Wódz rozbójników bał się zatem Behluwan-beja i pod pozorem obrony swoich ludzi został pod ich osłoną. Dobrzeby było spotkać się z nim już teraz, ale ponieważ w pobliżu znajdował się Bothwell, przeto wolałem z nim najpierw się połączyć.
— Mam pomówić tylko z nim, a nie z tobą. Czemu on się kryje? Czy strach przed dusicielem skrępował mu nogi?
— Skrępuj swój język! Hedżan-bej nie zna strachu, ani obawy; on ma władzę nad wszystkimi szilugh i amazigh[90] pustyni, a ja jestem mudirem[91] tej gum. Pokaż anaję!
— Masz ją! — krzyknąłem prawie, cofnąwszy się, i wymierzyłem do niego ze strzelby. — Skoro jesteś mudirem tej gum, to idź pierwszy do dżehenny!
Chciałem wypalić, lecz ci trzej ludzie stali przedemną tacy osłupiali i bezbronni, że opuściłem strzelbę.
— Czyś zmysły postradał, człowiecze? — spytał dowódzca tonem najwyższego zdumienia. — Masz anaję i grozisz mi śmiercią? Czy moja kula ma ci serce rozszarpać?
— Czy moja nie byłaby ugodziła ciebie pierwej, rozbójniku? Czy strzał nie obezwładnił ci członków, że się nie mogłeś poruszyć? Wiedz o tem, że zanim strzelbę podniesiesz, będziecie wszyscy trzej dziećmi śmierci! Bej boi się dusiciela, a ty dowiedz się, że ja jestem bratem Behluwan-beja, który zniszczy gum do ostatniego człowieka.
Wytrzeszczył na mnie oczy, jakby istotnie uważał mnie za obłąkanego.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, może on dać rozum i odebrać go, jak mu się podoba. Ale prorok każe oszczędzać waryata. Chodź za nami!
— Drogi nasze są różne; moja prowadzi do el kasr, wasza natomiast do śmierci.
— Duch twój ciemny, jak noc, w której nie świecą gwiazdy. Czego chcesz w el kasr?
— Duch mój jasny jak dzień, w którym wszystko widać. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i udaję się do el kasr, aby uwolnić Franka, którego trzymacie tam w niewoli.
— Jesteś giaur i masz anaję. Giń, zdrajco!
Podniósł strzelbę, lecz w tej chwili huknęła moja rusznica, a on padł na ziemię. Drugi strzał ugodził jednego strażnika, a drugiego położyłem trupem kulą rewolwerową, zanim obydwaj zdołali użyć broni. Uspokoiłem moje sumienie tem, że nie zabiłem ich, dopóki wprzód nie powiedziałem, że jestem ich nieprzyjacielem.
Ledwie przebrzmiały moje strzały, doszedł mnie z niedaleka donośny głos:
— Hallo-i-oh!
Był to głos myśliwski, który zamienialiśmy zwykle z Emerym, ilekroć szliśmy rozdzieleni lasem lub preryą. Jak ja poznałem jego strzelbę, tak on poznał moją, a następujący po niej wystrzał z rewolweru upewnił go, że się nie myli.
— Hallo-i-oh! — odpowiedziałem mu, nie troszcząc się o Hedżan-beja i jego gum.
Idąc ku sobie, powtórzyliśmy jeszcze ten okrzyk, a po chwili dwaj ludzie, którzy w Stanach Zjednoczonych dali sobie słowo, że zobaczą się w Afryce, stali przed sobą w samym środku Sahary.
Anglik wziął mnie za ramiona, spojrzał mi w twarz i przycisnął do siebie w długim mocnym uścisku.
Welcome in the Sahar! — pozdrowił wkońcu i zaspokoił swoje serce.
Nie padło ani jedno pytanie o przeszłość; obecność zajęła całkiem naszą uwagę.
— Nabić! — rzekł krótko swoim zwyczajem.
W radości istotnie zapomniałem o tem, co nigdy mi się nie zdarzało. Naprawiłem oczywiście to zaniedbanie natychmiast.
— Trzy strzały i trzech zbójów? — zapytał.
— Tak.
— Ja tylko dwóch. Gdzie stoisz?
— Z kaffilą o dziesięć strzałów stąd.
— Ilu ludzi?
— Siedmnastu beze mnie.
— Tchórzliwi Arabowie?
— Tak i dwaj służący, którym można zaufać, Tebu i Niemiec.
— Khabir należy do Hedżan-beja?
— Tak. On i szech el dżemali nie żyją.
— Za twoją sprawą?
— Za moją. Czy wiesz gdzie Renald?
— Nie.
— Czemuż zamówiłeś mnie do Bab-el-Ghud?
— Bo w pobliżu muszą gdzieś zbóje mieć swoje składy. Każda gum tam powraca.
— Ja znam kryjówkę; to el kasr i tam zastaniemy Renalda.
Pomimo że zawsze zachowywał zimną krew, wydał teraz Anglik okrzyk zdziwienia.
— Ty wiesz o tem, a ja nie, choć dopiero przybywasz, ja zaś długo już tu krążę?
— Wydobyłem to z khabira, który mi ufał, ponieważ mam anaję beja.
— Masz jego znak? Kto ci go dał?
— On sam. Zabiłem lwa, pod którym leżał.
— Ty lwa zabiłeś? Człowiecze, masz ogromne szczęście!
Krew wzburzyła się w poczciwym Angliku.
— Lwa i parę czarnych panter. Zobaczysz skóry.
— Pshaw! One przecież nie moje! A beja spotkałeś przy lwie? Gdzie?
— W górach Aures.
— To nie może być. On teraz w Ghud!
— Jest ich dwu braci.
— Ach! — zawołał zdumiony. — A gdzie teraz drugi?
— Nie żyje.
Opowiedziałem mu w krótkości owe wypadki.
— Masz istotnie nieludzkie szczęście! — zawołał, kiedy skończyłem. — Naprzód, muszę znaleźć trzeciego, a co dalej, to potem zobaczymy!
— Ilu ludzi ma gum?
— Dziś rano było czterdziestu trzech, teraz pięciu sprzątnięto, zostaje trzydziestu ośmiu.
— Gdzie twoi towarzysze?
— Całkiem blizko. Okrążę gum, a potem przyłączę się do nich. Każdy strażnik, którego spotkam, zginie.
— Czemu tylko strażnicy? Jeśli zechcesz, to możemy dostać dziś całą gum.
Well, w takim razie zechcę!
— Chodź!
Poszedłem jeszcze niedaleko i stanąłem. Jeśli straż była w pobliżu, to na umówiony znak powinna była odpowiedzieć. Przyłożywszy więc ręce do ust, udałem, jakoby hyena wyła, powtarzając wyraz: „ommu, ommu“.
Nie pomyliłem się, gdyż nieopodal zabrzmiał ten sam głos.
— Zostań tu! — poleciłem Emeryemu i postąpiłem dalej.
Naprzeciw mnie zjawił się Arab.
— Gdzie Hedżan-bej? — zapytałem.
Czyś ty khabir? — odparł.
— Tak — potwierdziłem.
— Strzeż się Behluwan-beja! Czy nie słyszałeś jego strzałów?
— Słyszałem, widziałem jego samego; zamordował trzech ludzi z gum, przy których stałem. Powiedz bejowi, że muszę z nim pomówić.
— Czemu zatrzymałeś kaffilę w niewłaściwem miejscu? — zaczął teraz badanie.
— Czy mogę ją prowadzić tam, gdzie jest Behluwn-bej?
— Masz słuszność. Zaczekaj tutaj!
Odszedł, lecz wrócił wkrótce, czego się zresztą spodziewałem.
— Pokaż mi drogę do kaffili! — podjął rozmowę nanowo. — Jeśli się dusiciel więcej nie odezwie, przyjdzie gum.
Na to wskazałem ręką kierunek, mówiąc:
— Stoimy tam, dwadzieścia razy tak daleko, jak doniesie twoja strzelba.
— Ilu ludzi jedzie z kaffilą?
— Siedmnastu, pragnieniem i wysiłkami zmęczonymi.
— Mówiłeś z mudirem?
— Tak. Kula dusiciela zabiła jego i tamtych dwu u mego boku.
— Dziękuj Allahowi i chwal go za to, że umknąłeś. Wracaj i czuwaj, żebyś słyszał, gdy nadejdziemy!
Ten strażnik był zapewne nowym członkiem bandy, skoro nie znał khabira. Wróciłem do Emeryego i poszedłem z nim między ławice, gdzie stała jego mehara pod strażą służącego i przewodnika. Stamtąd zaprowadziłem ich do kaffili. Towarzysze moi słyszeli strzały i zaniepokoili się o mnie.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, sidi, że się zjawiasz! — rzekł wielki Hassan. — Słyszałem pięć wystrzałów i sądziłem, że Hedżan-bej zabił cię pięciokrotnie.
— Sidi Emir, Behluwan-bej! — zawołał Tebu, zobaczywszy Anglika.
Na ten okrzyk wszyscy członkowie karawany spojrzeli z pełnym szacunku niepokojem na wysoką postać „Englishmana“.
— Tak, ludzie, ten sidi, to Behluwan-bej, którego kule pożarły prawie całą gum. Ona nadejdzie, by na nas napaść, przygotujcie się więc na jej przyjęcie! — rozkazałem.
Wiadomość ta wywołała niemałe poruszenie. Arabowie uzbrojeni od stóp do głów zachowywali się, jak owce, obawiające się wilka. Lecz znane a zabawne pośrednictwo kompasu dodało im cokolwiek odwagi. Nikt się tak bardzo na nich z tego powodu nie oburzył jak Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! — huknął na nich. — On dodaje serca odważnym, a bohaterom siły pięści. Wy zaś jesteście jako pchły, uciekające przed ruchem palca. Czyż nie powiedziałem wam, że nazywam się Hassan-el-Kebihr, a jestem Dżezzar-bejer dusicielem ludzi? Dalejże, dlaczego się trwożycie? bójcie się mnie, a nie zbójów, których mięso zjem, a krew wypiję, jak merissę z wodą, zaprawioną chleb.
— Stul gębę! — upomniał go Korndorier — Ty Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/119 sam jesteś prawdziwą cibib, a gum cię pożre, nie pozostawiając z ciebie nic prócz wielkiej gęby, której nie przełknęłoby dziesięć tysięcy mężów. Zobaczę, gdzie będziesz siedział, gdy zacznie się strzelanina.
— Milcz! — wybuchnął zelżony. — Jam jest Kubaszi en Nurab, a ty tylko Jussef Koh-er-darb, zaś ojciec twój nazywał się tak samo jak ty. Czy wiesz, co to jest hadżi, pielgrzym, który był w Mekce? Byłem dwa razy w Mekce, mieście proroka, a raz w Medynie, chwałą okrytej; modliłem się w Dżiddzie, gdzie pochowana Ewa matka rodu ludzkiego, długa na pięćset stóp, a na dwadzieścia szeroka. A ty co uczyniłeś, gdzie byłeś, na jakiem, Bogu miłem, miejscu? Jesteś Frankiem, który jada świńskie mięso i musi udawać się do kraju wiernych, jeśli chce zobaczyć ziemię proroka. Powinieneś był raczej zostać w Koh-el-brun, a teraz zamknij usta i zamilknij!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to zły, że nie może jeść wędliny. Zato pije ma-el-cat, czyli sok żabi i jaszczurczy, i rozpycha się jak hipopotam. W Mekce i Medynie nie byłem, to prawda, ale skoro ci się zdaje dlatego, że jesteś lepszy odemnie, chrześcijanina, to tak ci dam po gębie, że zrobi się trzy razy dłuższa i szersza od twojej pięćsetkrotnej matki rodu ludzkiego w Dżiddzie!
Mężny Kubaszi wolał się teraz nie odzywać.
Po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy z Emerym wziąć zbójów w dwa ognie. W tym celu rozdzieliliśmy się w ten sposób, że on, aby obecnością swą utrzymać ducha w członkach karawany, został przy niej, ja zaś z jego towarzyszami, z Tebu i Józefem, a więc w pięciu, wyszedłem między ławice, by tam zaczekać na gum i uderzyć na nią z tyłu,
Strzały nasze widocznie dobrze zastraszyły Hedżanbeja, gdyż upłynęło sporo czasu, zanim zauważyliśmy pierwszy odgłos zbliżających się zbójców.
Dwu z nich szło przodem na zwiady, a reszta w pewnem oddaleniu za nimi. Przemknęli obok nas, nie spostrzegłszy nas wcale, chociaż byliśmy tuż za nimi. Obaj przewodnicy pochodu obeszli obóz karawany dokoła. Panował tam taki spokój i bezwładność, że zdawało się, jakoby wszystko zasnęło. Rozbójnicy zeszli się, by wysłuchać rozkazów wodza. Ściśnięta grupa ludzi przedstawiała nawet dla lichego strzelca pewny cel. Gdybyśmy ich byli puścili do obozu, byłoby zwycięstwo, o którem i w tym wypadku nie wątpiłem, połączone z większemi dla nas ofiarami. Emery musiał być tego samego zdania, gdyż zaledwie zdałem sobie sprawę z tej myśli, zabrzmiał między namiotami głos rozkazujący:
— Rrree, stać, mordercy! Zemsta Behluwan-beja wisi nad wami. Ognia, ludzie!
W następnej chwili huknęła między rozbójników salwa z tej i z tamtej strony. Trzy dwururki wysłały już po dwie kule, pochwyciłem więc za sztuciec. Zaledwie jednak drugi raz wypaliłem, miejsce było oczyszczone. Emery, Tebu i Korndorfer rzucili się na zaskoczonych napastników, lecz nie mieli już nic do roboty, gdyż, skoro tylko przeminął pierwszy strach, a Hedżanbej zobaczył liczbę tych, którzy leżeli na ziemi ranni lub nieżywi, zawołał:
— Allah inhal, niech Bóg ich zniszczy! Uciekajcie, uciekajcie stąd!
Rozbójnik pustynny napada na wędrowca dla łupu, a jeśli grożące mu przytem niebezpieczeństwo większe jest niż wartość zdobyczy, porzuca swój zamiar. Brak mu tej odwagi, która działa sama z siebie, a nie dla zysku. Wobec nadzwyczajnego strachu, jakiego powszechnie gum napędzała, nie natrafiła ona jeszcze nigdy na opór, godzien wzmianki, teraz zaś wystarczyła minuta do jej rozprószenia. Straszni podwładni Hedżanbeja zniknęli między ławicami, nie uszkodziwszy ani włoska na głowie naszym ludziom.
My nie myśleliśmy nawet o pościgu, ponieważ byliśmy pewni, że niedobitki gum jeszcze spotkamy.
Karawana podniosła teraz naprawdę ogłuszający okrzyk, a Tebu w swojej milczącej zawziętości rzucił się na rannych, by na nich zemstę wywrzeć.
— Maszallah do tysiąca dyabłów, a to była potyczka! — zrzędził Korndorfer. — Oni mają być zbójcami? Na zdrowie! To nicponie, którym należałoby podeszwy oćwiczyć! Człowiek cieszył się nadzieją po rządnej bijatyki, a teraz stoi, oblizuje się jak kot, któremu ptaszek się wymknął. Ale, gdy spotkam gum jeszcze raz, nie wezmę strzelby, lecz będę odrazu walił pięściami!
Wtem odchyliła się zasłona mego namiotu a stamtąd wysunęła się głowa, rozglądając się ostrożnie dokoła i badając, jak rzeczy stoją. Potem ukazał się za nią długi korpus, który szybkim skokiem wpadł pomiędzy Arabów, wykrzykując jeszcze z radości. Był to Hassan, który ukrył się był za zbliżeniem się nieprzyjaciół.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który nam dał moc przeciwko naszym nieprzyjaciołom! — ryczał głośniej od wszystkich. — Przyjęliśmy ich, jak bohaterowie; oni zaś drapnęli, jak tchórze. Przeraziły ich nasze oczy, a nogi ich uciekły przed naszem męstwem. Zobaczyli Hassana el Kebihr i przelękli się, ujrzeli Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, i zdjęło ich przerażenie, spostrzegli Hassana el Kebihr i zawyli ze strachu. Jego kula weszła im w serce, a nóż jego poprzecinał ich gardła. Teraz leżą martwi na ziemi. Cześć i chwała Allahowi, dzięki i sława niechaj zabrzmi dla Hassana el Kubaszi z ferkah en Nurab!
— Czy będziesz cicho, ty tchórzu z ferkach mazgajów! — odparł rozzłoszczony Józef. — Kto dotąd siedział w namiocie? Widziałem dobrze, jak tam wlazłeś, ty beju strachu, ty dusicielu ma-el-cat!
— Co to za żaba skrzeczy? — spytał dumnie Kubaszi. — Czy to Frank, który to uważa za prawdę, co mówi el kitab el mukaddas[92]? Ja jestem muzułmanin, który modli się wedle koranu. Czyż nie wiesz, że Adama Allah w piątek stworzył? Kobieta natomiast została powołana na świat w sobotę, który to dzień jest także dniem twoich narodzin, ty babo, ty synu baby i stryju babskiej córki. Czy słyszałeś już kiedy, żeby Kubabisz się kryli? Czy ja nie zabiłem dziesięciu zbójców, kiedy, ty giaurze, kryłeś się za mojemi plecami?
Tego było już za wiele poczciwemu Józefowi. Rzucił się ku Hassanowi, by go za kłamstwo ukarać, Arab jednak odskoczył daleko i pomknął za najbliższy namiot, dokąd podążył za nim natychmiast rozgniewany „syn babskiej córki“. Widocznie pochwycił tam wielkiego Hassana, gdyż dały się naraz słyszeć znane dobrze odgłosy, jakie silna dłoń wywołuje przez zetknięcie się z ludzkim policzkiem. W kilka chwil powrócił zadowolony, a Hassan wyszedł dopiero po pewnym czasie i skrobiąc się w brodę, przystąpił do mnie.
— Sidi, ty jesteś mądry i sprawiedliwy. Na co zasłużył niewierny, który nabił wiernego?
— Na tyle uderzeń, ile sam dał. Idź i oddaj mu!
— Każ mu więc stać cicho!
— A ty stałeś?
— Nie, broniłem się mężnie, jak przystoi Arabowi Uelad.
— To i on może się bronić, jak przystoi Frankow i Uelad.
— W takim razie poleć, żeby go bił kto inny! Ja tego nie uczynię, ponieważ nie jestem katem, który spełnia rozkaz prawa.
— Czy dżezzar nie znaczy: kat, a ty sam przecież nazywasz się Dżezzar-bejem, najwyższym z katów. Idź i obij go! Ja nie zmienię mego wyroku!
— Jesteś surowym sędzią, sidi, lecz ja jestem łaskawy i miłosierny i daruję mu karę, gdyż ręka moja spadłaby nań tak ciężko, że zmiażdżyłaby go doszczętnie!
To rzekłszy, odszedł w dumnej postawie.
Nie mogąc przez resztę nocy nic przedsięwziąć przeciw rozbójnikom, rozstawiliśmy straże i udaliśmy się na spoczynek. Przedtem jednak usiedliśmy z Emerym, żeby sobie opowiedzieć nawzajem, cośmy przeżyli od czasu rozstania się, i ułożyć plan postępowania na jutro.
On chciał natychmiast puścić się w pogoń za gum, ja zaś radziłem, żeby podążyć do Bab-el-Ghud, a stamtąd do el kasr, gdzie niewątpliwie także rozbójnicy się udali. Emery zgodził się na to w końcu, ponieważ jemu tak samo jak mnie zależało na tem, żeby Renaldowi przyjść jak najrychlej z pomocą. Członków karawany, którzy natychmiast ograbili zabitych zbójów, opanował dzięki zwycięstwu odważny i stanowczy nastrój, to też gotowi byli pójść z nami.
Czas do rana minął bez żadnego wypadku, potem zaś ruszyliśmy w drogę.
Zdarza się nieraz, że wielbłąd stanie na miejscu, nie nastręczającem nic ciekawego do widzenia i nie można go stamtąd ruszyć. Gdy wówczas jeździec zsiędzie, aby rzecz zbadać, znajdzie zawsze wilgotny piasek, tem wilgotniejszy, im dalej kopie, dopóki w głębi kilku stóp nie natrafi na wodę. Dziki Tuareg zataja takie studnie skrupulatnie. Nakrywa wodę skórą, zasypuje potem troskliwie piaskiem, wskutek czego miejsca takiego nie podobna odróżnić od otoczenia. Takie tajemne źródło umożliwia mu utrzymanie się w ukryciu przez dowolny czas wyprawy, z której zawsze do niego powraca.
My znaleźliśmy także taką studnię. Zwierzęta orzeźwiły się wodą, a ponieważ nadto na zdobyte poprzedniego dnia wielbłądy przełożyliśmy część ciężarów, przeto jechaliśmy teraz tak szybko, jak sobie tego życzyliśmy i dostaliśmy się do Bab-el-Ghud wkrótce po nastaniu nocy.
Już od pewnego czasu ławice wikłały się coraz bardziej, a wielbłądy musiały niemal do kolan brodzie w gorącym piasku, tu zaś pod Bab-el-Ghud natrafiliśmy na chaos skał i piasku, którego niebezpieczność wzmagała się jeszcze w ciemnościach nocnych. Od zachodu uderzały wysokie fale o skały Seriru, zatrzymując się w chwili największego wzburzenia, jakby na rozkaz potężnego ducha, na ostrych skałach kamienistej pustyni, których nie zdołały zatopić. Dzień tylko mógł nam ukazać szczegóły tej walki piasku ze skałami. A jednak nawet w tej dziczy postarał się Bóg dobrotliwy o studnie, podobne do wyżej opisanych. Tebu odkrył jedną i zaprowadził nas do niej, tam też rozbiliśmy w pobliżu namioty.
Nazajutrz udaliśmy się do Bab-el-Hadżar, czyli najokropniejszej części Bab-el-Ghud, która słusznie zupełnie nosiła nazwę: „Wrót kamiennych“.
Czy to tytani czasów przedhistorycznych spiętrzyli tu, w tej części pustyni, skały, by stąd szturmować niebo Jowisza? Może giganci zbudowali tu zamek, ze szczytami wśród gwiazd migocącymi, do którego wzięły się potem tysiące lat, aby mury rozsypać po pustyni, a zostawić tylko portal, gdzieśmy się zatrzymali, jak karły pod łukiem olbrzymiego tumu? Dwa słupy grubości kilkuset stóp, ustawione z kilku głazów, wznosiły się ku niebu i nachylały w górze ku sobie, tworząc ostry łuk, jakiegoby ręka ludzka wznieść nie zdołała. Poszczególne kamienie ponadgryzał w wielu miejscach ząb czasu, zdawało się, że jeden nie utrzyma drugiego, a mimoto całość zapewniała niejako widza, że zachowa swoją siłę jeszcze przez niejedno stulecie.
To była Bab-el-Hadżar, przez którą wedle wskazówki khabira musieliśmy się udać w drogę do el kasr.
Jechaliśmy ostro na wschód. Pustynia piasczysta kończyła się powoli, ustępując miejsca owej równinie kamiennej, którą Arab z powodu rozsianych na niej głazów nazywa „Warr“. Tu nie powstrzymywała nas już głębia piasku, dlatego jechaliśmy jeszcze szybciej, aniżeli dnia poprzedniego. Teren podnosił się widocznie, a pod wieczór ujrzeliśmy przed sobą wynurzające się pasmo górskie, którego masy, utworzone z dżiru[93], błyszczały ku nam w świetle zachodzącego słońca.
— To musi być Dżebel-Serir, o których mówił khabir — powiedziałem.
Well! — potwierdził Emery. — Czas się zgadza.
Nie przerywając jazdy, zbliżyliśmy się do gór. Ja wydobyłem rewolwer, a Bothwel zrobił to samo.
— El kasr — rzekł po chwili, wskazując ręką na środek pasma, rozciągającego się przed nami w kształcie podkowy.
Ja także rozpoznałem wznoszące się tam wysoko mury. Były to widocznie bezokienne ruiny budynku, podobnego do zamczyska, zbudowanego przed dawnym, dawnym czasem, jakby na dowód, że niektóre części pustyni nie były ongiś tak bezludne jak dzisiaj, kiedy kultura próbuje na nowo podjąć przerwaną walkę z nieurodzajnością.
— Czy mogę prosić o lunetę? — zapytał Józef, widząc, że ja prawie nie odrywam jej od oczu.
Gdy mu podałem dalekowidz, odezwał się pokornie Hassan:
— Sidi, jabym także chciał zobaczyć, co tam jest w środku?
Spełniłem z uśmiechem to życzenie i podtrzymałem mu lunetę przed okiem w odpowiednim kierunku.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, lecz ty, jesteś największym z mędrców na ziemi, gdyż w twojej rurze siedzi ksur[94] tak wielka, że może w niej stanąć tysiąc ludzi! Luneta poszła z rąk do rąk, jeden okrzyk zdumienia następował po drugim, co świadczyło wyraźnie o tem, jak szacunek dla nas rósł ustawicznie u Arabów.
— Z el kasr zobaczą nas — zauważył Emery.
— Teraz nas jeszcze nie rozpoznają. Musimy zmienić kierunek.
— Jak? Wejście jest z pewnością po tej stronie.
— Khabir mówił o schodach podziemnych, prowadzących do szotu. Tymczasem ja stąd nie widzę ani szotu, ani wogóle wody, musi się ona zatem znajdować po przeciwnej stronie góry.
— Słusznie. Objedźmy wzgórze!
Zwróciliśmy się na prawo. Dnia pozostawało już nie wiele, a przed nocą należało koniecznie dojść do jakiegoś wyniku. Wytężyliśmy więc wielbłądy, jak się dało, one zaś ze zdwojoną szybkością poniosły nas dokoła wzgórza, które się porozpadało tu w wielu miejscach. Dojechawszy do środka, spostrzegliśmy parów, którym mieliśmy pójść dalej. Skręciliśmy weń i dostaliśmy się do skalistej kotliny w samym środku gór. Większą część jej dna zajmował słony staw, zapełniający ją po brzegi, ponieważ słońce nie miało tu prawie dostępu, wskutek czego woda nie parowała tak, jak na otwartej Saharze. Skały, tworzące kocioł, sterczały dokoła prostopadle ku niebu, a na nich wprost naprzeciwko nas leżał el kasr.
— Uciążliwy teren! — mruknął Emery.
— Wątpię, czy dostaniemy się na drugą stronę tak, żeby nas nie spostrzegli z góry.
— Mógłby tego dokazać co najwyżej jeden lub dwaj, umiejący podchodzić.
— Do nocy czekać tutaj nie możemy. Ja spróbuję.
Well, ja także!
Zsiedliśmy z dromedarów i kazaliśmy naszym ludziom cofnąć się do parowu, ażeby ich z el kasr nie zobaczono. Korndorfer obawiał się, że spotka mnie jakieś niebezpieczeństwo, i upierał się przy tem, żeby mnie towarzyszyć. To też z wielkim trudem skłoniłem go do zaniechania tego zamiaru. Natomiast poczciwy Hassan został bez wahania; ani mu przez myśl nie przeszło wpraszać się na towarzysza, chociaż mię zapewnił, że uważa mnie za największego mędrca na świecie.
Skaliste mury kotliny miały dość wyskoków i szczelin, aby przy należytej ostrożności z naszej strony dać nam dobrą osłonę. Posuwaliśmy się, bądźto czołgając się powoli, bądź skacząc szybko naprzód i dostaliśmy Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/129 się do wązkiej i głębokiej szczeliny, wcinającej się w skałę tuż pod samem el kasr. Z niej to musiały prowadzić w górę ukryte schody. Innej możliwości nie było.
Wszedłszy w szczelinę, znaleźliśmy potwierdzenie naszego domysłu, gdyż niebawem ujrzeliśmy nizki, do drzwi podobny, otwór w skale, do którego uchodził szereg schodów, wiodących w górę.
— Na górę! — rozkazał Emery.
— Jeszcze nie! — sprzeciwiłem się. — Musimy się najpierw przekonać, dokąd ta szczelina prowadzi w dalszym ciągu.
Well, to idźmy dalej!
Postąpiliśmy znowu naprzód, lecz tylko kilkanaście kroków, gdyż rozpadlina skończyła się wkrótce, a w jej miejscu końcowem przedstawił się nam niespodziewany widok. Oto na kilka stóp wysoko leżały tam czaszki i kości ludzkie, na których widać było ślady, że obgryzywały je hyeny i szakale, albo sępy ścierwożerne. Podarte strzępy odzieży walały się pomiędzy kośćmi, a kilka takich strzępów, wiszących nad nami na ostrych krawędziach skały, pouczyło nas, w jaki sposób dostały się tu te kości. Znajdowaliśmy się na miejscu sądu Fedżan-beja, który przeznaczonych na śmierć kazał ze skały strącać w rozpadlinę. Działo się to z pewnością nie rzadko, gdyż naliczyliśmy zwyż dwudziestu czaszek.
— Oto los jego jeńców! — rzekł Emery.
— A może także tych z jego ludzi, którzy w jakiś sposób uchybili przeciw posłuszeństwu. Sądzę, że to się już nie powtórzy!
— Słusznie, chyba że mu się uda nas samych strącić.
— To mu się nie uda, gdyż dziesięciu takich Hedżan-bejów nie dorówna jednemu wodzowi. Siouksów. Ale pójdźmy na schody!
Skierowaliśmy się znów do wejścia. Zdawało się, jak gdyby tu trzęsienie ziemi podziałało na zwartą masę skały. Szczelina, którą szliśmy, była niewątpliwie następstwem tego, a wejścia na górę także nie wykuto sztucznie. Wydarte przez naturę posłużyło potem do założenia szeregu schodów.
Każdej chwili musieliśmy być przygotowani na to, że spotkamy rozbójnika, idącego po wodę, wchodziliśmy więc nadzwyczaj ostrożnie i bez szmeru. Szczelina była tak wązka, że szliśmy tylko jeden za drugim, wrazie zaś wrogiego spotkania bylibyśmy nie mogli sobie nawzajem pomagać. To wyrównywała jednak ta okoliczność, że przeciwko nam mogła stanąć tylko jedna osoba. Spotkanie nie nastąpiło, a my po długiem, oraz wobec rozmaitej wysokości stopni uciążliwem, wchodzeniu dotarliśmy wreszcie do końca schodów.
Drzwi z powodu braku drzewa w tych stronach nie spodziewaliśmy się, mimo to zastaliśmy wejście zamknięte. Przed niem znajdował się głaz, zasuwany od wnętrza za pomocą jakiegoś niewidocznego dla nas przyrządu. Wszelkie wysiłki celem odsunięcia go były daremne.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Bothwell. — Wejść przecież musimy!
— Albo zdobędziemy kasr od zewnątrz.
— Tylko w razie koniecznej potrzeby. Nie znamy siły załogi, a choć jechaliśmy prędko, mógł już bej przybyć razem z gum. Wolę podstęp, niż przemoc.
— Więc i tu poradzi anaja.
— Ach! A to jak?
— Nocy jeszcze niema, a mój hedżan jest rączy. Pojadę na zamek i otworzę go od środka.
— To zbyt niebezpieczne, my dear!
— Nie takie, jak się wydaje. A może sądzisz, że jest czego się bać?
Pshaw! Czy jednak wiesz, na jakie natrafisz okoliczności i przeszkody?
— Mam koral i dobrą broń.
Well, ale ja pójdę z tobą!
— To nie! Czy zostawiłbyś ludzi bez dowództwa?
— Słusznie! Ci Arabowie tacy niezdarni, że trudno im wprost zaufać.
— Korndorfer będzie mi towarzyszył.
— Dobrze, niech się tak stanie! Ale powiadam ci, że rozszarpię beja i jego łotrów na kawałki, jeśli cię tylko tam dotkną!
— Nie przypuszczam nic takiego. Do północy rozpatrzę się w położeniu; potem wejdziesz ty z ludźmi, a ja was wpuszczę.
— A jeśli nie zdołasz?
— To resztę zostawiam tobie. Nie mogę nic na ten wypadek z góry postanowić.
— Ja zaczekam tu do godziny pierwszej; jeśli nie otworzysz, to będziemy w godzinę potem przed zamkiem, a ja krzyknę jak sowa, aby ci dać znak. Jeśli nie wyjdziesz, to pewnem będzie, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, a wtedy ja wtargnę do el kasr. Chodź!
Wróciliśmy na dół i dostaliśmy się cało do naszych ludzi. Kiedy Tebu usłyszał, że udaję się z Korndorferem na zamek, prosił żeby mi mógł towarzyszyć. Musiałem jednak odmówić jego życzeniu, gdyż on ścigał gum, kilku z jej ludzi widziało go i mogli go poznać w el kasr, a to byłoby udaremniło lub przynajmniej utrudniło wykonanie naszego planu.
Ja wsiadłem na mego biszarina, a Józef wziął od Emeryego meharę i ruszyliśmy czemprędzej ku celowi naszej wyprawy. Przybywszy na odnogę podkowy, okrążyliśmy ją i pojechaliśmy prosto na zamek.
Słońce zapadało właśnie za widnokręgiem, kiedy dotarliśmy do wysokiego, otwartego wejścia. Aż dotychczas nie zauważyliśmy, mimo troskliwej obserwacyi murów, ani jednej ludzkiej istoty, z czego wnosiłem, że nie spostrzeżono całkiem naszego przybycia. Mieliśmy właśnie przekroczyć wejście, kiedy zza kolumn wystąpili czterej ludzie i wyciągnęli ku nam swoje długie flinty.
— Rrre, stój! Czego tu chcecie, cudzoziemcy?
— Jesteśmy w podróży, nie mamy jadła ani wody, chcemy na tę noc zostać u was i kupić od was, czego nam potrzeba.
— Jak weszliście tutaj i kto wam powiedział, że ludzie tu mieszkają?
— Widzieliśmy na równinie ślady waszych zwierząt. Wpuśćcie nas!
Spojrzeli pytająco po sobie, poczem jeden z nich, mężczyzna z mało obiecującą twarzą, odpowiedział:
— To wejdźcie!
— Czy przyjmiecie nas w imię koranu i proroka?
— Chodź!
Odkryliśmy ich siedzibę, żywi więc nie mogliśmy opuścić el kasr. To wyczytałem im z twarzy. Mimo to, nie tracąc pewności siebie, pytałem dalej, by go wypróbować.
— Czemu nie odpowiadasz na moje pytanie?
— Powiedziałem ci, że masz wejść!
— Czy koran osłoni mię u was?
— Czy uważasz nas za zbójców, którzy zabijają swoich gości?
— Bądźcie sobie, czem chcecie! Nie pozdrowiliście nas, dlatego żegnamy was!
Skierowałem wielbłąda ku pustyni, a w tej chwili zwróciły się do nas strzelby.
— Stój, musicie zostać! Tu mieszka Hedżan-bej. Nie zobaczycie już nigdy Sahary!
Ja nie dobyłem broni, lecz tylko zauważyłem:
— Czy oślepłeś, że śmiesz mi grozić? Czy nie widzisz strzelb, które z sobą mamy? A może sądzisz, że bawimy się niemi tylko? Czyż nie znasz zwierzęcia, na którem siedzę? Allah dał ci oczy, lecz one nie patrzą!
Teraz dopiero spojrzeli na mego dromedara.
— To biszarin beja. Kto ci go dał?
— On sam. Ocaliłem go z pazurów lwa, kiedy zdała stąd na północy czekał na Mahmuda Ben Mustafa Abd Ibrahim Jakub Ibn Baszar, którego posłał do miasta Franków. Patrzcie, oto jego anaja!
To długie, dobrze im znane, imię i koral przekonały ich, lecz oblicza ich zostały nadal pochmurne.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem.
— Niewierny? Co robisz tu na pustyni?
— Przybywam w gościnę do beja, z którym mam o czemś pomówić.
— To zatrzymaj się tutaj. Nie stanie ci się nic złego, dopóki on nie powróci.
Kazałem wielbłądowi uklęknąć i zsiadłem, a Józef poszedł za moim przykładem. Nad el kasr zakreślał sęp swoje koła szerokie. Czyżby przeczuwał, że znajdzie nas jako żer w rozpadlinie? Chwyciwszy strzelbę, wystrzeliłem i ściągnąłem go trupem na ziemię. Rozbójnicy byliby nie dokazali tego ze swoich flint, przeto zdumieli się, a ja właśnie tego chciałem.
— Wargi wasze nie pozdrowiły nas! Strzeżcie się przed mojem okiem i kulą!
— Masz odznakę i grozisz nam? Ty ją ukradłeś! Giń, giaurze!
Złożył się, lecz ja szybciej wypaliłem z rewolweru tylko dwa razy, Korndorfer przeszył kulą trzeciego, a czwartego powalił kolbą.
Nabiwszy zaraz na nowo, zaczekaliśmy najpierw chwilę, czy nie pokaże się nowy nieprzyjaciel, ale na dziedzińcu nic się nie poruszyło. Czyżby Hedżan-bej zostawił tylko czterech ludzi na straży w kasr. Wobec odosobnienia i pewności położenia zamku było to bardzo możliwe, ale należało to wpierw zbadać.
Wnętrze ruiny było lepiej zachowane, aniżeli wydawało się z zewnątrz. Przed nami wznosiła się wsparta na kolumnach hala, a do niej przytykały prawdopodobnie inne komnaty. Tak sama sala, jak owe boczne pokoje, były puste, nadto te ostatnie nie miały drzwi. Tylnem wejściem udaliśmy się na drugi dziedziniec. Gmach musiał powstać w ósmym wieku, kiedy potężni Uelad Mussa zalali Serir. Chciałem już wstąpić na dziedziniec, kiedy Korndorfer pochwycił mię za ramię:
— Stójcie, panie! Czy nie widzicie tam za kolumną jakiegoś draba? Odwrócony do nas plecyma i nie zauważył nas jeszcze.
Zanim zdołałem odpowiedzieć jemu, zwrócił się rozbójnik do nas, w tej chwili błysnął wystrzał, a kula drasnęła Józefa w ramię.
— Maszallah, a to nieostrożność z jego strony, jak łatwo mógł mnie zastrzelić!
Z tym okrzykiem na ustach rzucił się Józef w wielkich skokach przez dziedziniec i porwał Araba za gardło. Ja pospieszyłem za nim i wczas jeszcze zapobiegłem, uduszeniu go.
— Puść! Może nam będzie potrzebny.
Józef odjął rękę od gardła, ale trzymał go mocno.
— Czemu strzelasz do gościa Hedżan-beja? — zapytałem pojmanego.
Byłem już pewien, że oprócz niego niema w zamku nikogo. Zanim się odezwał, zaczerpnął głęboko powietrza.
— Gościa? Gdzie są ci, którzy was oczekiwali? Słyszałem strzały. Kto wy?
— Masz tu anaję! Ilu ludzi jest na zamku?
— Pięciu, dopóki bej nie powróci.
— Mylisz się! Jesteś tutaj sam jeden, gdyż czterech zginęło od naszych kul, ponieważ przyjęli nas jak nieprzyjaciele.
— Macie koral, a zabijacie ludzi bejowych! Co wy za jedni?
— Jestem bratem Behluwan-beja i przychodzę po Franka, którego tu trzymacie w niewoli. Gdzie on?
— Mówisz nieprawdę! Czy człowiek może być bratem ducha?
— Spytaj samego dusiciela. Przyjdzie on tu, skoro go tylko zawołam! Gdzie jest Frank?
— Tego nie wyjawię.
— To ja sam go znajdę, ale ty zginiesz!
— Bej mnie pomści!
— On nie może cię pomścić. Behluwan-bej pobił go i uśmiercił szesnastu z jego ludzi. Brat jego zaś, mudir, khabir i szech-el-dżemali padli od tej rusznicy. Ciebie także pochłonie dżehenna, jeśli mi nie będziesz posłuszny.
— Udowodnij mi, że mówisz prawdę, a uczynię, czego żądasz.
— To chodź! Pokażę ci dusiciela.
Przelazłem przez wyłom w murze na krawędzi kotliny wprost naprzeciwko parowu, gdzie czekał Emery. Rozbójnik poszedł za mną z wahaniem.
— Hallo-i-oh! — zawołałem z góry i natychmiast ukazał się Emery. — Chodźcie na górę!
— Wszystko bezpieczne?
— Kasr jest w mojej mocy!
Na to wystąpili także ludzie z kaffili i podnieśli okrzyk radości. Było jeszcze tak jasno, że można było widzieć dobrze wszystko, co się działo. Emery zostawił zwierzęta pod nadzorem trzech ludzi, przy których znajdował się także długi Hassan, a reszta udała się do wejścia, w którem były schody.
— Widzisz, że mówię prawdę? Czy będziesz więc mnie posłuszny?
— Tak, sidi.
— To odsuń kamień od schodów!
Odebrałem mu broń, poczem on wszedł do pokoju, z którego przyniósł pochodnię z łyka daktylowego i zapalił ją. Następnie udał się do ciemnej bramy, pod którą stał, kiedyśmy go zaskoczyli. Schody wiodły w dół do podziemnej komnaty, zapełnionej aż pod powałę rozmaitymi towarami. Tu składał Hedżan-bej swoją zdobycz. W najdalszym rogu leżał głaz na dwóch walcach, przymocowany sznurami do ściany.
— Oto są schody, sidi! — oświadczył jeniec.
Z powodu tych sznurów nie mogliśmy z Emerym ruszyć kamienia. Dopiero, gdy je odjąłem, odsunęliśmy wspólnie głaz. W kilka minut cała kaffila znalazła się w el kasr. Pouczyłem Bothwella w kilku słowach, o co mi chodzi i zwróciłem się znowu do jeńca.
— Gdzie jest Frank?
— Czy ja to muszę powiedzieć? Myśmy przysięgli, że będziemy milczeli.
— Musisz! Tu stoi Behluwan-bej, który zażąda od ciebie duszy, jeśli się będziesz ociągał.
— To chodźcie!
— W drugim rogu sklepionej komnaty wykuta była nizka nisza, zamknięta kilkoma tobołami towarów, zamiast drzwiami. W niej leżała na gołej ziemi, skrępowana sznurami, jakaś ludzka postać.
— Renaldzie!
Światło pochodni padło na wysoką postać Anglika.
— Emery! — wykrzyknął więzień radośnie.
— Wychodź prędzej, chłopcze!
Kilku szybkiemi cięciami uwolniliśmy go z więzów, a w chwilę potem padli sobie przyjaciele w objęcia.
W pół godziny później przeszukaliśmy cały zamek przy świetle pochodni. Wysłano posłańca, żeby sprowadził zwierzęta, ponieważ dowiedzieliśmy się od jeńca, że gum zaprowadzi swoje wielbłądy do szotu, a potem wejdzie na zamek schodami.
Radość ocalonego młodzieńca, który uważał się już za zgubionego, była oczywiście nadzwyczajna. Wdzięczność jego nie mogła słów znaleźć. Do późnej nocy siedzieliśmy potem razem, opowiadając o radościach i bolach, jakie przeszliśmy wszyscy. Potem udaliśmy się na spoczynek. Ustawione straże zabezpieczały nas przed niespodziewanem zaskoczeniem.
Kiedy wstawszy nazajutrz, wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Tebu przy okropnej robocie. Oto zamordował on w nocy rabusia i stał teraz na krawędzi muru, aby zakrwawionego trupa strącić w rozpadlinę. Gdy rozgniewany tem pociągnąłem go do odpowiedzialności, odpowiedział mi tylko to jedno:
— Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, życie za życie, krew za krew, sidi; przysiągłem i dotrzymuję przysięgi! Nasze zwierzęta nadeszły, a wielki Hassan przystąpił zaraz do mnie:
— Hamdulillah, dzięki Bogu, sidi, że znowu jesteśmy razem, bo bezemnie nie byłbyś... Allah inhal el bej, niech Bóg zniszczy beja! — przerwał nagle sam sobie. — Widzisz go? Oto tam nadchodzi on!
Rzeczywiście na dole zdążał przez równinę szereg Arabów. Szli pieszo, musieli więc wielbłądy już posłać do szotu. Czekało ich niespodziane przyjęcie. Hassana, który w walce byłby nam się nie przydał na nic, wysłałem na mur, żeby obserwował szot, my zaś stanęliśmy ze strzelbami, gotowemi do strzału. Ja ukryłem się z Korndorferem za kupą kamieni, wznoszącą się przy samem wejściu. Kto raz wszedł do el kasr, ten wyjść już nie mógł.
Nie czekaliśmy długo, a chociaż nieobecność pięciu strażników powinna była przybywających Arabów zastanowić, oni mim o to wstąpili bez obawy na dziedziniec. Przeszli go już byli prawie w połowie, kiedy naprzeciwko nich ukazał się nagle Emery. Przybysze osłupieli.
— Rree, stać! Jam jest Behluwan-bej; gum niechaj idzie do piekła! Ognia!
Huknęło ze wszystkich strzelb.
— Ja nie strzelam więcej; idę z pięścią! — zawoła ł Józef, odrzucił strzelbę i znalazł się z Emerym i z Tebu w najgęstszej kupie nieprzyjaciół. Mój sztuciec nie wpuszczał nikogo przez bramę, w dziesięś minut więc byliśmy panami placu.
Wtem zabrzmiał grzmiący głos Hassana:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; oni nadchodzą ze zwierzętami, a bej jest z nimi. Poznałem go po pancerzu!
Rzeczywiście stały wielbłądy na swych długich nogach w wodzie, a przy nich trzej ludzie. Jeden z nich zdjął burnus, a jego łańcuszkowy pancerz migotał z dołu jak czyste złoto. Umył się, zarzucił burnus napowrót na siebie i skinął na ludzi, żeby szli za nim. Wszyscy skierowali się ku wejściu, z którego prowadziły na górę schody.
— Ten już do mnie należy, tego muszę dostać żywcem! — zawołał Bothwell. — Cofnijcie się do hal!
Ja zbiegłem na dół, aby otworzyć wejście i wróciłem na górę.
Renald prosił mnie jeszcze wczoraj o rewolwer. Szukałem go teraz, ale nie mogłem znaleźć. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków. Z bramy wyszedł bej z dwoma towarzyszami na dziedziniec. Musiała go uderzyć jego pustka, bo stanął. Podobny był zupełnie do tam tego, którego spotkałem w górach Aures, a potem zastrzeliłem. Bystre jego oko błądziło dokoła badawczo, a wargi rozchyliły się do okrzyku zdumienia. Naraz podskoczył ku niemu z krużganku Renald z rewolwerem w ręku. Domyśliłem się, co miało nastąpić i podniosłem dwururkę.
— Stój, zostaw go mnie! — zawołał Emery, przebiegając obok mnie.
— Jestem wolny, rozbójniku, giń! — krzyknął Renald i wypalił do beja.
Kula odbiła się od pancerza, a bej pochwycił lewą ręką nizkiego a szczupłego Francuza, zamierzywszy się prawą do śmiertelnego ciosu. Ale nie zdołał go zadać, gdyż w tejże chwili pochwycił go Emery z tyłu. Teraz wszystko się zbiegło. Towarzysze beja, widząc, jak rzeczy stoją, zwrócili się do bramy, lecz nie dostali się do niej. Dwoma kulami położyłem ich trupem.
Emery trzymał beja w żelaznym uścisku.
— Czy znasz mnie, zbóju? Jam jest Behluwan-bej. Idź za swojemi ofiarami!
Straszne uderzenie pięścią w czoło ogłuszyło beja, poczem Anglik poniósł go do muru i zrzucił w szczelinę, gdzie leżały kości pomordowanych przez niego. Gum była wytępiona do ostatniego człowieka...
...W czternaście dni później przeszliśmy Serir, a przed nami roztoczył się cudowny obraz. Kilka tysięcy palm powiewało ciemnolistnemi koronami na smukłych pniach, lśniących złotawo od słońca. Stopy pni stały w ogrodzie bladoróżowych kwiatów brzoskwini, białego kwiecia migdałów i jasnej zieleni liści figowych, w których bilbil[95] odzywał się zachwycającym głosem. Była to oaza Safilah, do której szczęśliwie doprowadziliśmy karawanę.
Tu rozstał się z nami także Tebu po kilkudniowym pobycie.
— Niech Allah będzie z tobą, sidi — rzekł przy pożegnaniu. — Wzbogaciłeś ludzi z kaffili łupem z el kasr, ale sam nic sobie nie wziąłeś. Nie mam już synów, lecz mam błogosławieństwo. Zabierz je z sobą do kraju Franków, których Bóg jest także naszym Bogiem: Baid el bela alik, wszelkie zło niechaj będzie zdala od ciebie!
...I znów w kilka tygodni później wróciliśmy do Algieru, gdzie z nieskończoną radością przyjęła nas rodzina Latréaumont. Hassan towarzyszył nam aż tutaj, a Korndorfer nie chciał mnie już opuścić i ze mną i z Emerym, który dla mnie zmienił swój plan podróży, powrócił do ojczyzny.
Dla Latréaumonta i jego rodziny było rozstanie się z nami dość bolesnem, a walecznemu Kubaszemu en Nurab drgała także broda potężnie.
— Sidi, ty odchodzisz i może nie zobaczymy się już nigdy. Spodziewam się jednak, że i we Frankistanie przypomnisz sobie z radością Hassana-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli i zawsze będziesz go zwał Hassanem-el-Kebihr i Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, który razem z Behluwanbejem dopomógł ci do zabicia assad-beja i Hedżan-beja.
— Ja także nie zapomnę o tobie, Hassanie — zapewnił go Korndorfer — lecz opowiem moim rodakom o ma-el-cat-beju, dusicielu spirytusu!

— Język twój jest pełen jadu i nikt ci nie uwierzy. Przeciwnie ludzie z twojej ojczyzny powiedzą na ciebie: „Oto jest Jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koher-darb el Koh-el-brun, oszczerca, niewierny, szakal, który jada świńskie mięso!“ Zakazuję ci mówić o mnie teraz i po wszystkie wieki. Ale my, sidi, będziemy opowiadali o sobie, a imię moje rozebrzmi po wszystkich oazach i pod wszystkimi namiotami twojego kraju. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!

CHRYSTUS
CZY MAHOMET?
I.

Ilekroć Marsylijczyk znajdzie sposobność do opowiadania o zaletach i pięknościach swego miasta, mówi zazwyczaj tak: „Gdyby Paryż miał Cannebiére, byłby małą Marsylią“. Porównanie to jest przesadne, lecz nie pozbawione pewnej słuszności. Cannebiére jest największą, a przynajmniej dawniej była najpiękniejszą ulicą Marsylii, przecina całe miasto i prowadzi do przystani. Mieszkaniec największego miasta południowej Francyi może być z tego miasta dumnym. Ma ono łagodny, wspaniały klimat, jasne noce, jak w Egipcie, a pomimo południowego położenia powietrze wiecznie jednakowej świeżości. Tu spływają się narody z całego świata: poważny, zapięty na wszyskie guziki Englishman, ognisty Włoch, sprawny Jankes, chytry Grek, przebiegły Ormianin, Turek o gęstej krwi, małomówny Arab, szczupły Hindus, Chińczyk z potężnym warkoczem i mieszkaniec środkowej Afryki, o barwie skóry mieniącej się od brudno brunatnej aż do najbardziej ciemnej.
W pstrej mieszaninie ras, barw, strojów i języków, przeważa typ wschodni, nadając Marsylii owego azyatycko-afrykańskiego charakteru, którego napróżnoby szukać w innych francuskich miastach portowych. Kto chce się dostać do Algieru lub do Tunisu, ma tutaj najlepszą sposobność do przygotowania oka do barw, a ucha do dźwięków przeciwległej części świata.
Co do mnie, to niedawno jeszcze nie przypuszczałem, żebym tak rychło znalazł się nad Morzem Śródziemnem. Przyjaciel mój, kapitan Frick Turnerstick, znany jako dzielny żeglarz i wszechstronny geniusz językowy, wyrwał mnie ze spokoju domowego ogniska następującem pismem, wysłanem z Harwich:

„Kochany Charley! Stoję tu na kotwicy, a od dziś quinze jours to weigh anchor pożegluję do Antwerpii, aby was zabrać stamtąd od grootvater Leidekker. Jadę przez Marsylię w Tunis i pogardziłbym wami poprostu, gdybyście zostali at home i nie wsiedli jako mój gość na pokład. Bądźcie zdrowi i przybywajcie! Oczekuję was z security.

Your old Frick Turnerstick.

Co miałem robić? Zostać w domu i pozwolić sobą „pogardzić poprostu“? Nie! Było to poniekąd sprawą mojego serca, żeby się zobaczyć z zacnym towarzyszem, podróż zaś do Tunisu, a może i dalej, obiecywała tyle zajmujących rzeczy. Przyjąłem tedy zaproszenie i spakowawszy rzeczy, przybyłem do Antwerpii jeszcze przed terminem. Dwa dni straciłem tam na odszukanie „Grootvadera Leidekkera“. Mieszkał on w Burgerhout i był właścicielem małego, ale znanego zdawna, zajazdu, w którym bywają zazwyczaj kapitanowie okrętów. Trzeciego dnia zjawił się Turnerstick. Radość jego z tego, że spełniło się jego życzenie, była zarówno wielka, jak szczera. Wypiliśmy z pośpiechem na powitanie, poczem on pociągnął mnie, by mi pokazać swój nowy statek „the curser“. Sam kazał go sobie wedle własnych wskazówek zbudować w słynnych dokach w Baltimore i rozpływał się od pochwał, nazywając statek najszybszym żaglowcem marynarki handlowej wszystkich narodów. Ładunek składał się z broni, tkanin angielskich i towarów żelaznych, które spodziewał się w Tunisie dobrze spieniężyć. W Antwerpii chciał nabrać koronek, nici, bort złotych i srebrnych jako artykułów, poszukiwanych przez Maurów i Berberyjczyków. W Marsylii miał jeszcze zabrać jedwabne materye, artykuły garbarskie, biżuterye, mydła i świece. Zamówione już naprzód towary wzięto wkrótce na pokład, poczem statek ruszył w dół Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/147 przez Wester-Scheldde na Morze Północne i ku Kanałowi.
Turnerstick chwalił swego „cursera“ zupełnie słusznie. Barka bowiem zbudowana była w stosunku 1:8 i posiadała linie, które musiały budzić podziw każdego znawcy. Budowa statku świadczyła o niepośledniej umiejętności architekty, zaopatrzenie zaś i urządzenie było przy całej swej celowości tak zgrabne, że kapitan mógł być dumnym z tego, że sam to stworzył. Przy nieustannie pomyślnym wietrze płynęliśmy nadzwyczaj szybko i przybiliśmy o całe dwa dni wcześniej, aniżeli zapowiedział Turnerstick, do portu de la Joliette w Marsylii.
Kiedy kapitan załatwiał swe powinności, ja chodziłem po mieście, by obejrzeć, co w niem było godnego widzenia, a więc nową wspaniałą katedrę, kościół gotycki św. Michała, Hotel-Dieu, a przedewszystkiem bogatą bibliotekę, znajdującą się we wspaniałym gmachu „Ecole des beaux arts“. Gdy Turnerstick znalazł trochę wolnego czasu, poszliśmy razem na to miejsce, które go najbardziej zajmowało, a mianowicie do ogrodu zoologicznego, położonego za najwspanialszym gmachem Marsylii, chateau d’eau lub Palais de Longchamp.
Przeszliśmy go wzdłuż i wszerz, a przypatrzywszy się wszystkim oddziałom, zmęczeni do cna, zaczęliśmy rozglądać się, gdzieby można wypocząć. Wnet znaleźliśmy ławkę pod platanem, który rósł na wązkim języku gęstego, podługowatego gaiku. Po drugiej jego stronie wznosił się nad gałęziami nizkich zarośli krzyż drewniany z wizerunkiem Zbawiciela. Napis na przytwierdzonej do krzyża tabliczce objaśniał, że na tem miejscu rozdarła dozorcę pantera, której udało się wymknąć z klatki. Z tem łączyła się prośba o modlitwę za nieszczęśliwego. Odkrywszy głowy, zmówiliśmy modlitwę i usiedliśmy na ławce po drugiej stronie krzaków.
Ponieważ nie była to niedziela, lecz dzień powszedni, przeto w ogrodzie mało stosunkowo znajdowało się ludzi i rzadko kiedy przechodził kto obok tego odosobnionego miejsca. Turnerstick opowiadał mi, co przeżył w ostatnich czasach, i raz tylko przerwał na chwilę, kiedy mnie podał cygaro, a sobie wziął drugie. Zapalając, usłyszeliśmy dzięki ciszy wyraźne kroki dwu osób, które zbliżyły się z tamtej strony krzaków, zatrzymując się przed krzyżem.
— Oby Allah zniszczył ten kraj! — odezwał się jeden z nich w arabskim języku. — Wszędzie te bożki, które są zgrozą dla prawdziwie wiernego, wobec których te psy chrześcijańskie znieważają godność głów swoich.
— Nie zapominaj, że ja także jestem chrześcijanin — zaważył drugi w tym samym języku, ale bardzo łamanym. Widać było, że zwykle posługiwał się t. zw. lingua franca.
Lecz pierwszy odpowiedział na to:
— O, ty masz na tyle rozumu, żeby uznać to bałwochwalstwo za zgubne. Ty jesteś kurni[96] i nie chcesz nic wiedzieć o baba[97], siedzącym w Romie na fałszywym tronie. Jedynie prawdziwą jest nauka proroka. On zakazał stawiać wizerunki, a dokąd tylko dotarł islam, tam popalono i wytępiono obrazy i figury. Czy potrafisz przeczytać, co pod krzyżem napisano?
— Tak. Pantera wyrwała się z klatki i rozszarpała na tem miejscu dozorcę tego ogrodu. Dlatego postawiono krzyż z prośbą o modlitwę za zabitego.
Mówiący te słowa objaśniał to ze śmiechem na ustach, pomimo że sam był chrześcijaninem. Muzułmanin rzekł na to pogardliwie:
— O Allah, jacyż to głupcy z tych chrześcijan! Zasługują, by na nich naplwać. Czy wasz Chrystus mógł ocalić tego człowieka? Nie! Tymczasem, gdy nieszczęśliwy został rozszarpany, krzyż tu stawiają. Modlitwa przychodzi za późno. Co ona teraz pomoże?
— Czyni się to dla zbawienia jego duszy.
— Nie bądź śmieszny! Dla duszy chrześcijanina niema zbawienia, ponieważ wszyscy zwolennicy tego bałwochwalstwa muszą powędrować do piekła. Gdybym ja był owym zabitym, byłbym wezwał imienia proroka i pantera byłaby uciekła ze strachu. Modlitwy zaś chrześcijanina nawet kot się nie boi. Jak bezsilny jest wasz Jezus razem z waszymi krzyżami, to się zaraz przekonasz. Zobaczymy, czy mnie ukarze, jeśli mu się nie spodoba to, co teraz zrobię.
Wyrzucił jeszcze kilka bluźnierstw, których wprost niepodobna przelać na papier, a równocześnie dał się słyszeć trzask i łomot, z czego wywnioskowałem, że chyba chce krzyż przewrócić. Natychmiast zerwałem się, by mu w tem przeszkodzić, lecz Turnerstick, który tych słów nie zrozumiał, zatrzymał mnie, żebym mu po cichu wytłómaczył ich znaczenie. Objaśniłem mu wszystko jak najprędzej i podniosłem się, ale już za późno. Część krzyża, wkopana w ziemię, była przegniła i złamała się wskutek silnego uderzenia, a gruby i z pięć łokci długi krucyfiks poleciał na naszą stronę i upadł kapitanowi na głowę. Turnerstick krzyknął z bolu i ze złości, zerwał się i poszedł prędko za mną poza róg gaiku na drugą stronę, gdzie stali owi dwaj ludzie.
W jednym z nich poznałem Ormianina po jastrzębim nosie i innych rysach twarzy. Ubrany był w baranią czapkę, krótką bluzę, szerokie spodnie i buty z cholewami, a za pasem miał nóż. Drugi był widocznie Beduinem. Wiek jego oceniłem na piędziesiąt lat. Długa, grubokoścista jego postać otulona była w biały burnus. Na głowie miał czerwony fez, owinięty chustą turbanową tej samej barwy. Chuda twarz świadczyła, że to twardo i ślepo wierzący mahometanin. Na nasz widok nie okazał bynajmniej strachu, lecz spojrzał na nas prawie szyderczo ciemnemi oczyma.
— A wam co! — zawołał rozgniewany kapitan amerykańską angielszczyzną. — Jak śmieliście ten krzyż na mnie przewrócić?
— Czego ten człowiek chce? — spytał muzułmanin, zwracając się do towarzysza, który widocznie był jego tłómaczem. Zamiast niego odpowiedziałem ja:
— Dopuściłeś się właśnie takiego czynu, za który tutaj surowo karzą. Zhańbiłeś wizerunek Ukrzyżowanego. Jeśli oskarżymy cię przed władzą, dostaniesz się do więzienia.
Ormianin zmierzył mnie od stóp do głów spojrzeniem, które miało być zabójczem, i zapytał:
— Kto jesteś, że pozwalasz sobie odzywać się do mnie w ten sposób?
— Jestem chrześcijanin, a jako taki mam obowiązek donieść sędziemu o takim czynie, jak twój obecny.
— Jesteś chrześcijanin? A jednak mówisz językiem wiernych, jak prawdziwy muzułmanin! Jesteś zatem podobny do węża, którego jadowity język ma dwa końce! Nie znasz mnie i nie dostąpisz nigdy tej łaski, żeby dźwięk mego imienia zabrzmiał w twoich uszach. Wiedz natomiast, że jestem mężem, przyzwyczajonym spluwać wzgardliwie, ilekroć szczeka nań parszywy pies chrześcijański.
Splunął ku mnie potrzykroć tak, że ślina padła na mnie za trzecim razem. Jestem bardzo spokojnym człowiekiem i nie unoszę się zwykle gniewem, a ilekroć na obelgę odpowiadam równie szybko i silnie, to nie dzieje się z nagłego rozdrażnienia, lecz z poczucia własnej godności. Tu nietylko mnie obrażono, lecz zbezczeszczono rzecz najświętszą dla chrześcijanina, a sposób i rodzaj tego napadu nie pozwalał na obronę delikatną, w zgrabnie ułożonych słowach. Zaledwie ślina jego dotknęła mej odzieży, dostał pięścią w twarz i runął na ziemię. Zerwawszy się szybko, rzucił się ku mnie, lecz Turnerstick pochwycił go w tej chwili za kark i przygniatając do ziemi, zawołał do mnie:
— Charley, sprowadźcie policyę! Ja tymczasem tak ściągnę żagle temu drabowi, że przez godzinę ani o cal nie posunie się naprzód.
Tłómacz tak osłupiał, że się nie mógł poruszyć. Ja zawahałem się, czy posłuchać rady kapitana. Byłbym może pozwolił muzułmaninowi ujść z nauczką, którą dopiero co dostał, lecz w tej chwili jakby na zawołanie zjawił się intendent ogrodowy. Ujrzawszy niezwykłą grupę, podszedł szybciej i zapytał o przyczynę. Kiedy Turnerstick trzymał złoczyńcę marynarskiemi pięściami przy ziemi, ja opowiedziałem, co się stało. Tłómacz usiłował sprawę upiększyć, ale wobec przewróconego krzyża nie dopiął swego. Wreszcie musieliśmy z urzędnikiem udać się do dyrektora, który wysłuchał naszych zeznań i wypuścił nas z podziękowaniem. Tamtych dwu zatrzymał u siebie, ażeby ich, jak się wyraził, surowo ukarać.
Wstąpiwszy blizko wyjścia z ogrodu do restauracyi, usiedliśmy przy stole na wolnem powietrzu, aby wypić po szklance wina. Może w kwandrans potem ujrzeliśmy ku naszemu zdumieniu obydwu winnych na wolnej stopie i z wyrazem zadowolenia na twarzach. Oni nas także spostrzegli. Muzułmanin zbliżył się ku nam na odległość, jaką mu wskazał wzgląd na bezpieczeństwo własne, i syknął do mnie zajadle:
— Dwadzieścia franków kary chętnie Francyi daruję, ale tobie nic nie będzie darowane! Uderzyłeś muzułmanina i żadne krzyże chrześcijańskie nie obronią ciebie przed moją zemstą!
Ja zachowałem się tak, jak gdyby jego wcale nie było, on zaś odszedł w dumnej postawie i krokiem, pełnym godności, jak gdyby zwycięsko wyszedł z tego zatargu. Turnerstick, gdy mu powtórzyłem groźbę Beduina, oświadczył:
— Gdyby to był mnie powiedział, byłbym go na miejscu przejechał. Teraz sunie z dumą, jak pancerna fregata, i myśli, że go się Bóg wie jak boimy!
— No, obawy ja nie czuję, ale na baczności trzeba się mieć. Nie jesteśmy wprawdzie w arabskim duarze, lecz w Marsylii, ale po takim Beduinie można się spodziewać, że na to nie będzie zważał. Według jego wyobrażeń otrzymany policzek można zmyć jedynie krwią.
Wkrótce potem wstaliśmy od stołu, aby się udać do portu i na statek. Wtem ujrzeliśmy koło pewnego domu naszych wrogów. Przepuścili nas obok siebie i poszli potem za nami. Skręcaliśmy różnemi drogami, okrążaliśmy, lecz mim oto nie udało nam się odwrócić ich od naszych śladów. Turnerstick poradził wobec tego, żebyśmy przedsięwzięli wycieczkę łodzią do zamku If. Czytał on swego czasu „Hrabiego de Monte Christo“ Dumasa i pragnął zobaczyć podziemne więzienie bohatera tej powieści. Znajduje się ono w zamku If i każdemu pokazują je za małą opłatą. Mnie nie podobają się powieści Dumasa, ale ponieważ tam znajduje się także pokój, w którym siedział Mirabeau, uwięziony w roku 1774, przeto zgodziłem się towarzyszyć kapitanowi. Wzięliśmy więc małą łódź, aby popłynąć do zamku i uwolnić się od ścigających.
Turnerstick zajął się tak dalece swym niemożliwym hrabią de Monte Christo, że niepodobna było wydobyć go z rzekomego więzienia. Nadto człowiek, który pokazywał nam tę norę, tyle miał do opowiadania, że ściemniło się prawie, kiedy odbiliśmy od wyspy du chateau d’If. Kapitan usiadł przy sterze, a ja wiosłowałem z właścicielem łodzi.
Wyspa If leży o dwa kilometry od wybrzeża, odległość zaś od naszego statku w porcie la Joliette wynosiła dwa razy tyle. W mieście świeciły się już latarnie, wywołując wrażenie daleko ciągnącego się morza świetlnego. Morze rzeczywiste było spokojne, gdyż był to czas między przypływem a odpływem. Mim oto nie widać było statków w pobliżu. Dopiero po jakimś czasie mruknął kapitan:
— Czemu się ten gałgan nie ustępuje? Leży na naszej drodze i nie rusza się z miejsca.
Zwrócony twarzą do przodu, musiał kapitan przed nami zobaczyć jakąś łódź. Ja z właścicielem siedziałem zwrócony w przeciwnym kierunku. Turnerstick przełożył nieco ster, by ominąć przeszkodę, ale po kilku uderzeniach wioseł zawołał gniewnie ku tamtej łodzi:
— Co to? Czyś oślepł? Trzymaj się trochę bokiem, bo się zderzymy!
Oglądnąwszy się, zobaczyłem łódź bardzo małą, a w niej jednego człowieka, ciemno ubranego. Przejeżdżaliśmy tak blizko niego, że mogłem ręką dosięgnąć jego łodzi. W chwili, kiedy on przechylił się daleko na bok, wydało mi się, że poznałem twarz muzułmanina. To tylko się nie zgadzało, że tamten miał burnus na sobie! Nieznajomy zawrócił prędko i zaczął z całych sił wiosłować za nami. To było bardzo podejrzane. Na co się zatrzymał, jak gdyby czekając na naszej drodze, a dlaczego potem przechylił się ku nam tak bardzo? Czyżby chciał zobaczyć, gdzie ja siedziałem? Wreszcie dopędził nas. Wciągnął prawe wiosło do łodzi, sięgnął po coś w dół, a potem podniósł rękę wymierzoną wprost na mnie. Ja rzuciłem się błyskawicznie na dno łodzi, a w tejże chwili huknął strzał, po którym zaraz drugi nastąpił.
— Holla, co to jest? — zawołał Turnerstick. — Tu strzelają!
— To muzułmanin — odrzekłem. — Przytrzymajmy go. Dał dwa strzały i niema już naboju.
Well! Postaramy się, żeby wogóle więcej nie mógł strzelać! Weźcie się z całej siły do wioseł!
Przez to, że rzuciłem się na dno i wypuściłem rzemień, wypadliśmy z kierunku jazdy i zrobiliśmy pół zwrotu. Sprawca zamachu zadał sobie nie mało trudu, ażeby umknąć. Nasz marynarz znieruchomiał i stracił mowę wskutek strzałów, lecz teraz zaczął wiosłować, jak gdyby szło o to, żeby uciec przed tajfunem. Ja także wytężyłem wszystkie siły i statek nasz pomknął za zbiegiem jak strzała. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ siedziałem obrócony plecyma, zauważyłem jednak, że Turnerstick nie sterował w prostym kierunku, lecz zakreślał łuk.
— Czy ten człowiek płynie w kółko — zapytałem — czy też z innego powodu okrążacie?
— Zaraz zobaczycie, usłyszycię i poczujecie ten powód — odpowiedział. — Tylko tak dalej! Nie oglądajcie się i nie pospadajcie z ławek!
— Z ławek? A więc będzie zderzenie? Chcecie go wrzucić do morza? Czy ma utonąć? Na to ja nie zgodzę się pod żadnym...
Nie dokończyłem, gdyż kapitan przerwał mi, ujął silniej ster w rękę i nadał łodzi nagły zwrot.
— Hallo! Ani pisnąć, tylko wiosłować! Mamy go już. Dalej, dalej!
— Allah kerihm, Allah kerihm! — zabrzmiał przed nami głos ściganego.
Chciał po raz trzeci zawołać: Allah, lecz w tej samej chwili nastąpił trzask, a nasza łódź podniosła się przodem w górę tak wysoko, że omal nie pospadaliśmy z ławek.
— Wciągnąć wiosła — rozkazał Turnerstick — i patrzeć, kiedy się jego głowa wynurzy!
Kapitan dopiął celu: najechaliśmy z boku na łódź muzułmanina i przewróciliśmy ją. Teraz pływała obok naszej dnem do góry. Napróżno jednak czekaliśmy, kiedy się wychyli z wody nasz nieprzyjaciel. Raz tylko wydało mi się, jakobym w dali zobaczył coś kulistego, podobnego do głowy ludzkiej, lecz to było pewnie złudzenie, gdyż tak daleko od miejsca wypadku mógł tylko znakomity pływak popłynąć pod wodą.
— Może jest pod łodzią? — rzekł Turnerstick.
— Przewróćmy ją! Dokonaliśmy tego bez trudu. Zaginionego jednak nie było, tylko jego wierzchnie ubranie, które zdjął był z siebie, zawisło na widełkach od wiosła. Okazało się, że to biały burnus. Teraz już nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że istotnie mieliśmy do czynienia z muzułmaninem. On nas śledził, widział, że pojechaliśmy na zamek If, i to naprowadziło go na myśl zaczajenia się na nas, kiedy będziemy wracali, i poczęstowania mnie kulą. Aby przytem nie mieć żadnych świadków, nie wziął z sobą tłómacza. Ponieważ musiał także być przygotowanym na to, że zamach się nie uda, przeto można było twierdzić na pewno, że był nietylko szalenie śmiałym człowiekiem, lecz i doskonale umiał pływać. Wobec tego może ów okrągły przedmiot, który na morzu widziałem, był jednak jego głową.
Zatrzymaliśmy się na miejscu jeszcze z pół godziny, pływając w różnych kierunkach, lecz nie znaleźliśmy z niego ani śladu. Wtedy, gdy się wynurzył z morza, widziałem, że miał obnażoną głowę. Gdzie więc mógł zostawić turban? Pewnie leżał razem z burnusem w łodzi i poszedł pod wodę. Niezadowolny z tego wyniku, nie zdołałem powstrzymać się od zarzutu pod adresem Turnersticka:
— Dlaczego chcieliście nań koniecznie najechać? Czy nie było innego sposobu dostania go w ręce?
— Owszem, był! Ale kto ma przy sobie pistolety, ten miał pewnie także nóż. Gdybyśmy byli sięgnęli po niego, mógł nas pchnąć nożem. Wrzucony jednak do wody, byłby się ucieszył, gdybyśmy go wyciągnęli naszemi rękami.
— Jego noża nie trzeba było się obawiać. Gdybyśmy go byli na brzeg zapędzili, byłaby się tam znalazła policya i sto innych rąk do schwytania go.
— Jaka szkoda, że nie pomyślałem nad tem. Pan ma słuszność. Może stałem się mordercą. To bardzo nieprzyjemne uczucie. Skoro jednak zważymy, że on poprzysiągł wam zemstę i strzelał do was, to zdaje mi się, że nie powinienem robić sobie zbyt ciężkich wyrzutów. Ten łotr wpadł we własną jamę i utonął.
Messieurs — odezwał się teraz właściciel łodzi — najlepiej pojechać na ląd i pokryć całą sprawę głębokiem milczeniem. Taką radę muszę panom dać ze względu na siebie.
Za tym wnioskiem poszliśmy, bo był słuszny. Kiedy wróciliśmy do portu de la Joliette i mijaliśmy szereg stojących tuż obok siebie okrętów, zauważyliśmy bryg ze zwieszonymi z boku schodami, po których wchodził właśnie na górę długi mężczyzna z gołą głową i przylegającymi szczelnie do ciała zmoczonymi spodniami i bluzą.
— Może to on? — zapytał Turnerstick. — Wczoraj przypatrywałem się temu brygowi. Ma on dwie nazwy, francuską „Le vent“ i jakąś drugą, której nie mogłem przeczytać z powodu obcego mi pisma. Jutro zbadamy to dokładniej.

Lecz nazajutrz bryg odpłynął. Na nasze zapytania powiedziano nam, że to był okręt z Tunisu. Obcy napis brzmiał po arabsku „El Hawa“, co oznacza to samo, co „Le vent“, a mianowicie: wiatr.

II.

Złociste morze! Żadne inne morze świata nie zasługuje w tym stopniu na to określenie, co Morze Śródziemne, jeśli wzburzone huraganem nie rzuca spienionych fal na poblizkie wybrzeże. Kiedy król dnia stoi wysoko na niebie, leżą roztocze morza jak najczystszy lazur przed dziobem i po obu stronach okrętu, a woda jest tak przeźroczysta, że widać pod nią przeświecające miedziane obicie przejeżdżającego obok okrętu. A gdy słońce zapadnie, wody przybierają coraz jaśniejsze, złocistsze barwy, a po zachodzie nikną jak daleko okiem upojonem sięgnąć po zmarszczonych falach potężne snopy promieni, zmieszanych z purpurowemi światłami. Powietrze jest tak czyste, łagodne i orzeźwiające, że płuca oddychają głębiej, a pierś wzbiera rzadko odczuwaną rozkoszą.
Tak działa na człowieka to niezwykłe morze. Ja nieraz już pozostawałem pod jego wrażeniem, a teraz znowu nasycałem się jego widokiem. Siedziałem pod namiotem na pokładzie, wyrzekłszy się na całe godziny nieuniknionego gdzieindziej cygara, by oddychać pysznem powietrzem morskiem.
Kapitan jednak nie był w tak przyjemnym nastroju. Nie troszczył się o to, czy taki szczur lądowy, jak ja zadowolony jest z siebie, lecz przechadzał się ze ściągniętemi brwiami, patrząc jużto na morze, jużto na niebo i mruczał pod nosem jakieś słowa. Sternik miał także zgryzioną minę, a służba, leżąc na pokładzie po kątach, ziewała lub przerzucała kawałkiem żutego tytoniu z jednej strony ust na drugą, patrzała na siebie znudzonym, lub nawet stroskanym wzrokiem.
— Co się z wami stało, kapitanie? — zapytałem Turnersticka. — Żujecie coś, co wam nie smakuje.
— Co się ze mną stało? — odrzekł, wchodząc do mnie do namiotu. — Nic się nie stało, niestety, ale może się łatwo coś stać.
— Cóż takiego? Może burza? Wszystko dobrze wygląda.
— Tak, słusznie, wygląda, ale też tylko wygląda. Wiecznie uśmiechnięte oblicze jest fałszywem, podstępnem obliczem. Tak samo jest z tem starem morzem. Ilekroć ten staruszek ustawicznie się śmieje, można przysiąc, że zacznie nagle wściekle gderać. Opuszczając Francyę, mieliśmy wiatr północno zachodni; dobrze, to piękny wiatr do wyjazdu z Marsylii na pełne morze. Ale północno zachodni i wciąż północno zachodni tu, gdzie się wiatry tak często zmieniają, to budzi pewne wątpliwości.
— Ależ to jest właśnie wiatr, bardzo dla nas dogodny.
— Bardzo słusznie! Płyniemy doskonale, moglibyśmy się nawet ze steamerem ścigać, ale ja wolałbym, żeby się ten wiatr zmienił trochę. To psuje humor mnie i moim chłopakom. Do tego jeszcze wlazła nam ta historya z muzułmaninem! Nie mogę się pozbyć myśli, że jestem jego mordercą.
— Ja także czynię sobie wyrzuty. Powiedziałem już, że należało na niego nie najeżdżać, lecz zapędzić go na ląd.
— Byłoby się stało lepiej, o wiele lepiej. Mamy wprawdzie na statku wyłowiony jego burnus, ale jego samego prawdopodobnie jedzą teraz ryby. Dałbym sobie uciąć palec, a nawet dwa za to, żeby się ta historya była nie wydarzyła, nawet we śnie ukazuje mi się ten człowiek i zakłóca spokój sumienia. Może na lądzie będzie inaczej. Na statku taka samotność!
— Kiedy, zdaniem waszem, będziemy w Tunisie?
— Jutro wieczorem, jeśli wiatr dalej taki zostanie! Miejmy nadzieję, że nas nie zwiedzie.
Opuścił namiot, przeszedł się znowu kilka razy i zatrzymał się, by po raz setny zbadać widnokrąg. Naraz podniósł głowę w górę, przysłonił sobie dłonią oczy, spojrzał ostro na zachód i rzekł do mnie:
— Otóż jest! Moje przeczucie się sprawdzi. Tam w tyle coś się gotuje dla nas nie na żarty.
Wyszedłszy na pokład, popatrzyłem w oznaczonym kierunku. Na niezamąconem zresztą niebie ukazała się jasna chmurka wielkości orzecha włoskiego. Jakkolwiek nie byłem wilkiem morskim, mimo to doświadczyłem już nieraz, że taki mały twór zdoła całe niebo w krótkim czasie okryć ciemnością.
— Tak, tak! — skinął głową Turnerstick. — Za godzinę się zacznie, jeśli nie rychlej. Przygotujmy się, a ja się spodziewam, że mój „courser“ z łatwością wytrzyma tę próbę.
Namiot schowano pod pokład i wszystko, co tylko było ruchome, przymocowano. Jakiś czas płynął jeszcze okręt pełnymi żaglami, kiedy jednak pierwotna chmurka rozciągnęła się jak czarna ściana nad zachodnim horyzontem, rozkazał kapitan żagle pościągać. Burza nie nadeszła jednak tak rychło, jak się tego obawiał. Upłynęła godzina, zanim owa ściana chmur zajęła trzecią część nieba. Teraz zwinięto wielkie żagle, zostawiając brygowi tylko tyle, ile było potrzeba, by go ster mógł utrzymać w posłuszeństwie.
Zbiżał się wieczór, pora dość groźna. Na takiem ściśniętem morzu burza jest w nocy o wiele niebezpieczniejsza, aniżeli w dzień. Mimo tego przeświadczenia nie opanowała mie troska o mój los, gdyż statek był wspaniały, a Turnerstick żeglarzem, któremu można było się powierzyć.
Niebo stawało się coraz ciemniejszem i wkrótce zaczęły w podskokach zbliżać się kurczątka matki Karey. Tak nazywa marynarz krótkie fale, które poprzedzają właściwy szał wzburzonego orkanem morza. Za kurczętami pośpieszyły fale wysokie, wiatr wzmógł się na sile, a z fal porobiły się bałwany... Nadeszła burza.
Wiatr miotał wszystkiem niemiłosiernie po pokładzie. Trzeba było dobrze się trzymać, ażeby nie dać się porwać. Barka mknęła przed nim pod małymi żaglami to w górę, to w głąb na dolinę fali. Zapanowała tak a ciemność, że widać było zaledwie na odległość kilku kroków.
— Charley, idźcie do kajuty! — radził mi kapitan podczas przerwy, w której burza nabierała oddechu.
— Zostanę na górze — odrzekłem.
— Spłucze was!
— Przywiążę się do masztu.
— Głupie gadanie! Ja rozkazuję, a wy musicie słuchać. Marsz zaraz na dół!
W ślad za tym rozkazem ujęli mnie dwaj majtkowie jeden z prawej, drugi z lewej strony. Jedna ręka każdego z nich miała taką średnicę jak moje obydwie. Zaprowadzili mnie na schody i zepchnąwszy na dół, zamknęli otwór nade mną. Opór byłby tutaj daremny, a nawet śmieszny. Siedziałem więc na dole sam, ponieważ wszyscy byli na pokładzie, i słuchałem, jak wściekłość żywiołów łamała się o cienkie ściany. Były to zgrzyty, syki, szumy, wycia i łoskoty, o jakich może mieć pojęcie tylko ten, kto był na morzu. Okręt trzeszczał we wszystkich spojeniach. Pioruny huczały i grzmiały nieustannie, a błyskawice bawiły się poprostu w łapankę dokoła statku.
Minuty wydawały mi się tygodniami, a kwandranse latami. Myślałem, że nie zniosę samotności w tem ciasnem miejscu, a jednak musiałem wytrzymać. Po upływie trzech, a może czterech godzin burza trochę się uspokoiła i Turnerstick zeszedł na dół. Był zmoczony do nitki i wyglądał, jak gdyby przychodził wprost z głębi morza. Tylko twarz promieniała mu zadowoleniem.
— Wszystko idzie znakomicie — roześmiał się do mnie. — Mój „courser“ przynosi zaszczyt swej nazwie i pędzi przez fale jak prawdziwy biegun wyścigowy.
— Więc już niema obawy?
— Zupełnie. Fale nas kilka razy zalały i na tem koniec. Była to tylko mała burza. Musiałem oczywiście być ostrożnym, gdyż trudno było uniknąć zboczenia z właściwej drogi. Znajdujemy się pomiędzy przylądkiem Teulada a Cap de Fer, a stąd moglibyśmy łatwo dostać się na głębie Gality. Wiatr się odwrócił i wieje z południowego zachodu, muszę więc skręcić, żeby nie stracić kierunku. Burza nie potrwa już długo, była to tylko dłuższa chmura piorunowa i przyniosła nie wiele wody. Wrócę tu za dwie godziny, aby napić się grogu, którego wy dla siebie i dla mnie łaskawie przyrządzicie.
Udał się znów na górę. Mała burza! Jak skromnie wyrażał się ten człowiek! Ale miał słuszność. Po upływie oznaczonego czasu skończyło się dzikie szamotanie żywiołów, grzmoty zamilkły, a wiatr wiał sztywnie bez przerw z jednego punktu. Turnerstick przyszedł, żeby się pokrzepić grogiem, a mnie pozwolił wyjść na górę.
Teraz wyglądało na dworze zupełnie inaczej, aniżeli poprzednich nocy. Niebo było jeszcze ciemne od chmur, a równie czarno wznosiły się bałwany po bokach okrętu, rzucając na pokład fosforyzujące piany. Burza była przeszła, ale morze jeszcze szalało. Połowie załogi wolno było zejść na dół, a reszta została, wszyscy zaś otrzymali w nagrodę za trudy podwójne porcye rumu. Obowiązkowy Turnerstick pozostał także na górze. Ponieważ ja nie mogłem się tu na nic przydać, przeto udałem się po jakimś czasie na dół, by się położyć.
Gdy mnie zbudzono, zdawało mi się, że spałem zaledwie godzinę, tymczasem dzień już był na dworze, a kiedy wszedłem na pokład, ujrzałem nad sobą świeże niebo poranne bez chmurki, a dokoła prawie całkiem spokojne morze.
— Skończyło się szczęśliwie i znowu znajdujemy się na dobrej drodze — rzekł Turnerstick. — Ale wątpię, czy wszystkie statki dały sobie tak radę, jak my. Dlatego zwracam się teraz na Galitę i Fratelli, aby zobaczyć, czy się tam kto nie usadowił porządnie na skałach.
Jak szczęśliwym był ten pomysł, okazało się już w dwie godziny potem. Wtedy bowiem doniósł majtek z bocianiego gniazda, że widać jakiś statek. Zwróciliśmy w tym kierunku lunety, a równocześnie kapitan dał rozkaz, żeby skręcić w tę stronę i wyrzucić ołowiankę. Przekonano się, że woda była tu tak płytka, że niebezpiecznie było zbliżać się bardziej do statku, który sterczał z wody jako ciemne trójkątne ciało. Masztów wcale nie było widać, a i ludzi z tej odległości nie mogliśmy zobaczyć nawet przez dalekowidz. Mimoto na polecenie Turnersticka spuszczono wielką łódź ratunkową, na której kilku wioślarzy pod dowództwem sternika popłynęło ku zagrożonemu statkowi. Ja także pojechałem z nimi.
Im bliżej byliśmy statku, tem wyraźniej występowały jego zarysy. Wreszcie rozpoznaliśmy przód okrętu, którego część środkowa i tylna znajdowała się całkiem pod wodą. Maszty i żagle opadły na pokład.
— Co to za statek mógł być? — zapytałem sternika.
— Trudno to już teraz oznaczyć — odpowiedział. — Widać tylko pół dzióba i boku. Ale wnet się o tem dowiemy, gdyż są tam, jak mi się zdaje, ludzie.
Istotnie przez lunetę naliczyłem trzech ludzi, którzy widząc nas nadpływających, wywijali ustawicznie rękami. Dziób statku wystawał z wody na tyle, że widać było umieszczony na nim napis. Jakżeż się zdumiałem, przeczytawszy nazwę „Le vent“ literami łacińskiemi i arabską „El hawa“. Był to więc ów tunetański bryg, który za wcześnie dla nas opuścił Marsylię. Niebawem zdumienie moje ustąpiło miejsca radości, kiedy w człowieku, stojącym na dzióbie, poznałem sprawcę zamachu na nas, muzułmanina, którego uważaliśmy za nieżyjącego. W tej chwili zostało mu wszystko przebaczone, gdyż odtąd napewno nie byliśmy już mordercami i mogliśmy spać spokojnie.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/165 Szczęściem fale nie były zbyt rozbujałe, dzięki czemu łódź podpłynęła z łatwością do statku. Woda zalała go aż po górną część dzióba, dlatego niepodobna było dostać się do wnętrza, aby stamtąd wydobyć cośkolwiek. Musieliśmy się ograniczyć na wybawieniu tych trzech ludzi.
Co się działo w duszy muzułmanina, tego nie mogłem przejrzeć. On udawał, że nie zna mnie, ba nawet zachowywał się tak, jak gdyby mnie tam wcale nie było. Siedząc w łodzi przedemną, z przemokłemi spodniami i bluzą, podobny był zupełnie do owej osoby, która w Marsylii wchodziła na statek po zwodzonych schodach. Zamienił cicho kilka słów z obydwoma towarzyszami, którzy zaczęli na mnie ukradkiem, a badawczo spozierać, Sternik przedłożył im po drodze kilka pytań, lecz otrzymał mrukliwą odpowiedź, której nawet ja nie zrozumiałem. Co do mnie, to postanowiłem na razie milczeć; by się przekonać, co ten człowiek dalej pocznie.
Łatwo sobie wyobrazić, jak uradował się Turnerstick, gdy ujrzał, kogo przywieźliśmy z rozbitego statku.
— Charley — zawołał z zachwytem — wszystko się składa znakomicie. Ponieważ widzę już w dzień tego hultaja, to nie będzie mi się w nocy ukazywał. Jeśli jego prorokowi zawdzięczamy rozbicie statku, to go sobie chwalę. Allah il Allah, wszędzie Allah!
Ocalonych trzeba było oczywiście o niejedno zapytać. Turnerstick wziął się do tego na swój sposób, lecz ciągle mu odpowiadano „non comprender“ albo „no capire“. Wobec tego zdał on na mnie badanie. Obaj majtkowie przedstawili się jako Tunetańczycy, lecz mówili po arabsku tak przewrotnie, że mnie wydało się, że są Grekami, a zarazem łotrami, którzy ze słusznego powodu lub namówieni tylko przez muzułmanina zatajali prawdę. Wymienili nazwisko właściciela statku z Tunisu i opowiedzieli, jak utknął na dnie. Z tego sprawozdania wynikało, że kapitan chyba był niezdolny, ja jednak miałem ochotę co innego przypuścić. Oto chodziło tu o umyślne rozbicie, celem zdobycia wielkiej sumy asekuracyjnej, tymczasem nagła burza zabrała się do dzieła poważnie i pozbawiła życia całą załogę z wyjątkiem trzech ocalonych przez nas ludzi.
— A kto jest ten człowiek, o którym nie wspomnieliście dotychczas? — zapytałem ich, wskazując na muzułmanina.
— Nie znamy go — brzmiała odpowiedź.
— Jakto? Przecież jechał z wami?
— Nie znamy go, bo był podróżnym i rozmawiał tylko z kapitanem.
— Ale słyszeliście, jak go kapitan nazywał?
— Mówił do niego zawsze tylko: sahib[98].
Na to zwróciłem się wprost do Araba i zapytałem, jak się nazywa. Całe jego ubranie stanowiła koszula, spodnie i bluza; resztę utracił podczas rozbicia się okrętu. Nogi miał bose, a ostrzyżoną głowę bez okrycia, bez którego muzułmanin nie pokazuje się nikomu. Mimoto usiadł na uboczu i przybrał postawę, jak gdyby był właścicielem naszego statku. Zanim raczył odpowiedzieć, musiałem powtórzyć zapytanie.
— Czy to u Franków w zwyczaju pytać gościa o jego imię? Jak tym chrześcijanom brak uprzejmości!
— Zapytałem bardzo uprzejmie, a do tego prawo mię zniewoliło. Wszystko, co się dzieje na statku, musi być zapisane w księgach okrętowych.
— Natychmiast?
— Tak.
— I moje imię?
— Oczywiście.
— To zapisz: Ibrahim.
— A dalej?
— Nic więcej.
— Stan i ojczyzna?
— Żyję z tego, co posiadam, a mieszkam w Tunisie.
— To wystarczy.
— Zostaw mnie więc w spokoju!
Powiedział to głosem surowym i w sposób odpychający, ja zaś mówiłem spokojnie dalej:
— Dobroć twoja pozwoli, że zasięgnę jeszcze jednej wiadomości. Czy byłeś w Marsylii?
— Tak.
— A w zwierzyńcu?
— Nie.
— Czy nie miałeś wypadku z łodzią, pomiędzy zamkiem If a portem de la Joliette?
— O tem nic nie wiem.
— Czy również nie przypominasz sobie, że mnie tam widziałeś?
— Nie widziałem ciebie jeszcze nigdy, nie znam ciebie i nie chcę zawierać znajomości z chrześcijaninem.
— Powinieneś był oświadczyć to wcześniej, bylibyśmy cię zostawili na rozbitym statku.
— Allah przebaczy mi to, że zetknąłem się z niewiernym. On jest wielki, a Mahomet jego prorok. Gdy przywieziecie mnie do Tunisu, odbędę pielgrzymkę do świętego Keruan, by się oczyścić.
Keruan albo Kairwan jest to miasto w Tunezyi, do którego nie wolno wejść niemahometaninowi. Tameczny meczet Okba jest najświętszym w całej Berberyi, a w nim pochowany jest El Wajb, serdeczny przyjaciel i towarzysz Mahometa.
Chciałem się już odwrócić od muzułmanina, kiedy mnie sam zagadnął:
— Odstąpisz mi kajutę i dasz mi mięsa, mąki, daktyli i wody, których nie tknął niewierny. Chcę mieszkać w odosobnieniu, aby ujść wzroku ludzi, gdyż spojrzenia chrześcijan zanieczyszczają ciało sprawiedliwego.
Czy miałem go wyśmiać, czy też dać mu jeszcze raz poczuć moją rękę? Ani jedno ani drugie. Zbyt rozgniewany byłem na to, żeby się śmiać, z drugiej strony zbyt ceniłem swoją rękę, żeby go nią bić. Odpowiedziałem więc bardzo uprzejmie:
— Jeśli nie chcesz być wrzuconym w morze, to zadowolnij się miejscem, na którem siedzisz! Sam je sobie wybrałeś. Jeść i pić dostaniesz razem z majtkami, którym życie zawdzięczasz. Ocalony nie może się uważać za coś lepszego od tego, który go ocalił.
Na to on ofuknął mnie ze złowrogim blaskiem w oczach:
— Kto mnie ocalił? Powiedz! Wisząc ponad wodami, wołałem „Sa’id’ni ja nebi, ja Muhammed[99]. On was przysłał, byście dostąpili łaski przez podanie mi ręki z pomocą.
— Czemu ci nie przysłał muzułmanów?
— Ponieważ nie było ich w pobliżu.
— Wobec tego Jezus, przeciw któremu bluźniłeś, jest potężniejszy od niego, bo sprowadził nas w pobliże. Skończyłem z tobą i spodziewam się, że na zawsze!
— Jeszcze nie wszystko skończone. Ty jedziesz do Tunisu, a ja tam mieszkam. Spotkamy się jeszcze! Teraz jednak dasz mi coś dla okrycia nagości mojej głowy i moich stóp!
To była wyraźna bezczelność. Jednym tchem obrażał, groził i żądał jeszcze przysług odemnie. Odpowiedziałem przeto:
— Nie mogę tego uczynić, ponieważ ciebie plami, wszystko, co pochodzi z rąk chrześcijanina.
— Czy chcesz, żebym w Tunisie wysiadł z obnażoną czaszką?
— Nie. Z litości nad tobą uszanuję twoją wiarę, która zabrania ci pokazywać się z nagą głową. Masz tu okrycie; to twoja własność.
Turnerstick posłał był przedtem po biały burnus, który teraz dałem muzułmaninowi. On go wziął, ale nawet nie drgnął na twarzy i rzekł:
— To jest szata wiernego, dlatego mogę ją wziąć. Obuwia pożyczy mi jeden z majtków. Ale twoja dusza niechaj będzie jako dym ognia, który uchodzi, aby nie wrócić!
Z kapitanem postąpił sobie tak samo jak ze mną. Gdy kapitanowi przetłómaczyłem rozmowę, nie wiedział, czy kazać tego człowieka zrzucić z pokładu, czy też go wyśmiać. Na moje postanowienie co do niego zgodził się w zupełności. Bezczelny osobnik musiał się wyrzec kajuty, ale nie zażądał jadła, ani napoju. Rozdarł burnus i połową owinął sobie głowę, na nogi zaś włożył pożyczone wydeptane trzewiki, które można było raczej nazwać pantoflami. Tak siedział nieruchomo i wpatrywał się w dal, nie troszcząc się pozornie o to, co się działo dokoła niego.
Od chwili, w której ocaleni dostali się na statek, płynęliśmy znowu pełnymi żaglami. Zaraz popołudniu przejechaliśmy przylądek Sidi Ali, a tuż przed wieczorem minęliśmy Cap Kartago i zbliżyliśmy się do przystani Goletty, przedmieścia Tunisu. Niebawem zarzuciliśmy kotwicę w porcie handlowym, położonym na południe od wojennego. Muzułmanin poruszył się wtedy poraz pierwszy. Przystąpił do mnie i Turnersticka i rzekł, wskazując na obu majtków:
— Pójdziecie natychmiast z tymi ludźmi do naszego konsula i potwierdzicie, że bryg zatonął. Konsul da wam swój podpis.
Ja zaś położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem:
— A ty co zrobisz tymczasem?
— Wysiądę na ląd.
— Czy sądzisz, że ci na to pozwolimy?
— Pozwolicie? Wy nie możecie mi nic pozwalać, ani rozkazywać. Jesteście tutaj obcy, a ja jestem panem!
— Odwrotnie! Ty znajdujesz się na naszym statku i jesteś na nim obcym, a my panami. Mamy najzupełniejsze prawo zatrzymać cię jako mordercę, dopóki nasi konsulowie czegoś nie zarządzą. A może wciąż jeszcze jesteś takim tchórzem, że wypierasz się, jakobyś do mnie strzelał?
Nieopisanie dumny i wyniosły uśmiech przemknął mu po twarzy.
— Ja tchórzem? — wybuchnął — Wy robaki! Tak, strzelałem do ciebie i uczynię to znowu, skoro tylko poważysz się ze mną spotkać. Zatrzymaj mnie! Powiadam ci, że wystarczy mi podnieść głos, a znajdzie się natychmiast stu mężów, by mnie zabrać stąd z honorami. Ty nie wiesz jeszcze, kto ja jestem i biada ci, jeśli mnie poznasz!
— Ba! Znam cię dobrze. Domyśliłem się zaraz, że nie podałeś mi prawdziwego nazwiska i stanu. Bądź, kim chcesz. My nie boimy się ciebie. Gdybyśmy cię chcieli zatrzymać, to i stu ludzi nie zdołałoby nam w tem przeszkodzić. Mieliśmy już do czynienia z innymi ludźmi, niż ty i wymusiliśmy na nich szacunek dla siebie. Ale my jesteśmy chrześcijanami, a wiara nasza nakazuje nam postępować dobrze nawet z nieprzyjaciółmi. Dlatego przebaczymy ci zamach morderczy i pozwalamy ci odejść w pokoju. Możesz odejść!
— Tak, jesteście chrześcijanami — śmiał się szyderczo. — Chrześcijanami, którzy modlą się za drugich dopiero wtedy, kiedy ich rozszarpią pantery. Wasza nauka jest śmieszna, a wasza wiara próżna. Wasi kapłanie głoszą nieprawdę, a wy wierzycie w to, co wam oni mówią. Pogardzam wami i rozdepcę was, jeśli się ośmielicie pokazać mnie na oczy.

Podniósłszy prawą rękę jak do przysięgi, odszedł ze statku z tą groźbą.

III.

Czasy — się zmieniają, a wraz z nimi narody i ludzie. Prawdę tych słów uzna każdy, kto postawi stopę na ziemi Afryki północnej. Jeszcze niedawno drżały żeglarskie ludy Europy przed rozbójniczymi felukkami państw Barbaresków. Członków cywilizowanych narodów ograbiano bez miłosierdzia, zabijano, lub wleczono w dożywotnią niewolę. Przeciwko temu nie było innej rady oprócz wykupna za bardzo wysokie sumy i drogie pieniądze. Półksiężyc urągał tu krzyżowi, a bej lub dej małego rozbójniczego kraiku szydził z potężnych książąt i królów, którzy wydobywali armie z pod ziemi, ażeby się zwalczać nawzajem.
Jakże inaczej przedstawiają się tam stosunki dziś i to po upływie krótkiego stosunkowo czasu. Marokko cierpi na wewnętrzne wycieńczenie, a o Tripolis nawet niema co mówić. Algieryę „wykadzono“, a Francya położyła już swoją dłoń i na Tunisie. Cywilizacya francuska kroczy tam olbrzymimi krokami. Wszak położono nawet szyny żelazne, a przeraźliwy gwizd lokomotywy przerywa muezzinowi, gdy ten nawołuje z wysokiego minaretu wiernych do modlitwy.
Mimoto ma Tunis wygląd bardziej wschodni niż Algier, a nawet Kairo. Wpada to w oko dopiero wtedy, gdy się wejdzie do wnętrza miasta. W porcie przyjmują podróżnego najpierw celnicy, niezbyt surowi i niezdolni zapanować nad wzruszeniem na widok jednego lub kilku franków. Potem musi Europejczyk mieć się na baczności przed tragarzami, którzy często nikną razem z rzeczami, i kazać się czemprędzej zaprowadzić do hotelu „d’Orient“ lub „de France“, gdzie wprawdzie rzadko kiedy dostać można dobre jadło i czystą pościel, ale za to o każdej porze chętnie wyjaśnią, co znaczy na wschodzie słow o: bakszysz, napiwek.
O mieście samem mało da się powiedzieć. Jest podobne do innych wschodnich miast i nie posiada żadnych osobnych zalet. Muzułmanin oczywiście żywi o niem tak wygórowane mniemanie, że nazywa je miastem szczęśliwości. Europejczyk godzi się na to określenie, gdy ze wzgórka oliwnego, zwanego Belvedere, widzi przed sobą w świetle zachodzącego słońca smukłe minarety i płaskie dachy, na których bieli igrają barwy złociste. Ale gdy tylko wejdzie do środka miasta, zmieni to zapatrywanie na pewno. Ulice krzywe i ciasne, a wszędzie gruz, rumowiska i cuchnący brud. Szeregi domów schodzą się często tak blizko, że jednym krokiem można z dachu po jednej stronie ulicy przejść na dach po drugiej. Walących się budynków nikt nie naprawia. Rozpadają się one powoli, a tymczasem ludzie stawiają nowe domy obok, ponieważ miejsca nie brak. Tak sąsiadują z sobą ruiny, dobrze utrzymane domy, naprędce rozpięte namioty, świadcząc o historyi rozwoju miasta od najdawniejszych czasów do najnowszych. Cesarz Karol V. kazał po zwycięstwie pod Keleah zbudować więzienie, do którego mieszkańcy musieli wyłamywać bloki z kartagińskiego wodociągu, a z marmurów Kartaginy wypalać wapno. Ten zamek leży już także w gruzach. Jedynym godnym wzmianki budynkiem jest pałac beja na placu Kasbah, którego jednak bardzo rzadko się używa.
Dawniej oddzielali się od siebie mieszkańcy ściśle wedle ras i wiary. Dziś już tak nie jest, mim oto zajmują dolną część miasta i przedmieścia przeważnie chrześcijanie i żydzi, górną zamieszkują t. zw. Kulugli, potomkowie Turków, a środkową Maurowie, przeważa nie potomkowie wypędzonych z Hiszpanii Morisków. Wspomnieć jeszcze wypada, że wieczorem, gdy zmrok nastanie, każdy jest obowiązany nosić z sobą latarnię.
Bej mieszka w swym zamku Bardo, położonym o godzinę drogi od miasta w kierunku zachodnim. By się tam dostać, trzeba minąć łuk wspaniałego akwaduktu, który niegdyś zaopatrywał w wodę Kartaginę. To Bardo jest grupą różnych budynków, w których nietylko bej rezyduje, lecz mieszka także wielu jego dostojników, urzędników i służby.
Do ruin Kartaginy prowadzi droga przez pole bitwy pod Zamą, gdzie Scipio Africanus pobił Hannibala. Największa część ruin pochodzi z czasów późniejszych, a za prawdziwe szczątki dawnej Kartaginy można uważać chyba tylko ów wodociąg, złożony z ośmnastu ogromnych cystern.
Z temi godnemi widzenia osobliwościami załatwia się obcy bardzo rychło. Ja zająłem się teraźniejszością; życie i prace obecnej ludności zaprzątały mnie bardziej, aniżeli zakazane tu szukanie i grzebanie starożytności. To też rozstałem się z Turnerstickiem, który tu miał bardzo wiele do czynienia, i zamieszkałem w śródmieściu u golarza, którego dom składał się z dwu wytwornych salonów, przedzielonych zasłoną, na całą szerokość i wysokość budynku. Pałac ten miał ośm kroków długości, a sześć szerokości, dach był ze słomy, a ściany z gliny i słomy. Celem uniknięcia wydatku na drzwi wypuszczono całą jedną ścianę. Zasłona zrobiona była bardzo sprytnie z kawałków papieru rozmaitego gatunku, wielkości i barwy. Podłogę tworzyła poczciwa matka ziemia. Siedziałem tu na kanapie, to jest na moim worku podróżnym, jedynym sprzęcie w tym domu i zaglądałem przez otwory w zasłonie do drugiego salonu, gdzie golarz oddawał się swoim zajęciom, jednak nie sam, lecz ze swoirm haremem. Była to siedmdziesięcioletnia może meduza, której głównem zajęciem było, jak się zdaje, pieczenie cebuli. Salon nie był ani na chwilę próżny. Mój gospodarz miał widocznie liczną klientelę, ale nie zauważyłem, żeby ktokolwiek płacił. Patrzeć na niego, gdy wykonywał swoje rzemiosło, było prawdziwą rozkoszą. Szczególnie wzruszyła mnie dokładność, z jaką gromadził pianę mydlaną, zeskrobaną z twarzy i czaszek, aby nią potem z prawdziwą lubością smarować inne twarze i czaszki.
Za mieszkanie miałem płacić cztery franki na miesiąc, czyli franka tygodniowo z góry. Gdy staremu dałem dwa franki i oświadczyłem, że zabawię tu tylko przez tydzień, uważał mnie za księcia z tysiąca i jednej nocy i okazał gotowość golenia mnie za darmo, czego się oczywiście wyrzekłem.
Sprowadziłem się tu tylko na to, żeby przez jakie dwie godziny dziennie przypatrywać się życiu w tunetańskiej golarni. Resztę czasu spędzałem na przechadzkach w okolicy lub po mieście, a w nocy spałem na statku.
Przez pierwszych pięć dni nie zetknąłem się z wrogim mi muzułmaninem. Jeśli chciał mnie ścigać, to szukał mię niewątpliwie w dzielnicy francuskiej, a nie tutaj. Szóstego dnia wypadło mi spotkać się z nim w sposób niespodziewany. Oto gdy poprzedniego wieczora przyszedłem na statek, oznajmił mi Turnerstick z radością:
— Charley, miałem dziś szczęście, wielkie szczęście! Zobaczę harem.
— Nic wielkiego! Ja go widuję codziennie.
— Gdzie?
— U mojego golibrody.
— Nie gadajcie głupstw! Nie zazdroszczę wam tej praciotki rozrabiacza mydła. Zresztą skoro już mówimy o mydle, to wiedzcie, że już sprzedałem swoje, a na resztę towarów także mam zbyt, czego zaś tu nie wezmą, to zawiozę do Sfaksu, gdzie targ jest dobry. Chcę się tam udać najpierw, by się rozpytać. Czy pojedziecie ze mną?
— Oczywiście! Możebyśmy skorzystali z linii Societa Rubattino?
— Owszem. Pojutrze wieczorem odpływa stąd parowiec. Przygotujcie się do tego czasu!
— Jestem gotów każdej chwili. Ale wspomnieliście coś o haremie?
— Nietylko o haremie, lecz o domie wogóle. Pragnąłem oddawna zobaczyć wnętrze tunetańskiego domu, ale handlowcy, z którym i mam do czynienia, urządzają się wszyscy po francusku. Jeden z tych panów ma buchaltera maurytańskiego, który mieszka u swego szwagra. Ten szwagier posiada piękny dom, urządzony na sposób wschodni, a buchalter chce mi go pokazać jutro przed południem.
— Jak się nazywa ten szwagier?
— Abd el Fadl.
— To znaczy tyle co: sługa dobroci. Imię piękne i obiecujące wiele dobrego.
— Czy zgadza się, żebyśmy go odwiedzili w jego domu?
— Niewątpliwie.
— A czem jest ten człowiek?
— Nie wiem. Wiadomo wam przecież, że tu nie można dopytywać się o stosunki krewnych bez uchybienia zwyczajom. Buchalter zabierze nas z okrętu.
— No, a harem?
— Zobaczę także, ale tylko pokoje, ponieważ tej pani nie wolno się pokazywać.
— Co wam z tego, że obejrzycie mieszkanie bez właścicielki?
— A co wam z tego, że widzicie klientów golibrody? Chcę wzbogacić moje wiadomości tak samo jak wy wasze. A więc pójdziecie ze mną?
— Tak, ale tylko ze względu na was.
— Jakto?
— To może być zasadzka, z której trzeba będzie was wydobyć.
— Co wam do głowy przyszło! Ten młody buchalter, to uczciwy człowiek. O zasadzce niema mowy, a zresztą kapitan Frick Turnerstick nie jest z tych, którzyby się dali złapać.
Na tem się skończyło. Ja widziałem dość wschodnich domów i tylko troska o bezpieczeństwo przyjaciela skłoniła mię do towarzyszenia mu.
Nazajutrz rano zjawił się buchalter na pokładzie. Był to młody Maur o budzącej zaufanie postaci. Okazał się bardzo uprzejmym i skromnym i oświadczył, że szwagier wprawdzie nic nie wie o zamierzonem oglądnięciu domu, ponieważ wyjechał, ale w razie obecności byłby na nie pewnie zezwolił. To zapewnienie wypowiedział z takiem przekonaniem, że się uspokoiłem. Poszliśmy, ale ja oczywiście z rewolwerem.
Udaliśmy się ulicą, wychodzącą na plac Kasbah. Tam stał dom, którego ścianę od strony ulicy tworzył mur. Jedynym otworem w tej ścianie były drzwi. Buchalter zapukał, na skutek czego wpuścił nas zaraz murzyn do wnętrza, które nie różniło się od innych domów oryentalnych, już nieraz widzianych przezemnie.
Budynki takie składają się zawsze z otoczonego izbami lub innemi ubikacyami dziedzińca, na środku którego znajduje się studnia. Różnice polegają na mniejszej lub większej kosztowności urządzenia, na mniej lub więcej widocznem zaniedbaniu budynków, ale typ jest zawsze ten sam.
Tak było i tutaj. Wszystkie drzwi czworobocznego budynku otwierały się do dziedzińca, a w studni była woda, co trafia się bardzo rzadko, ponieważ wodotryski z jakiegoś powodu najczęściej nie działają. Umeblowanie izb stanowiły dywany i poduszki do siedzenia; więcej mieszkaniec Wschodu nie wymaga. Ponieważ można było przejść dookoła z jednego pokoju do drugiego, przeto łatwo było również dostać się do mieszkania żony. Ale jej znowu wystarczało wyjść zawsze następnemi drzwiami, aby nam przez całą drogę znikać z oczu. Na górze znajdowało się tylko kilka izb dla służby.
Szliśmy tak więc z izby do izby i wstąpiliśmy wreszcie do haremu. Tutaj również nic znaczniejszego nie zauważyliśmy oprócz dywanu, tapczana i kilku poduszek. Izby były podobne do siebie, a różnica zaznaczała się tylko w barwach. Z ostatniej izby haremowej dostaliśmy się znowu do pokoju, od którego zaczęliśmy zwiedzanie. Turnerstick chciał być dokładnym i poprosił, żeby mu pozwolono udać się także na górę, na co przewodnik się zgodził. Mnie nie zależało na tem, żeby zobaczyć kilka izb zamieszkałych przez czarnych, dlatego zawahałem się na chwilę, czy mam kapitanowi towarzyszyć. Wtem usłyszałem za sobą, jak otworzyły się drzwi, a potem zabrzmiał głos dziecięcy:
— Nuzrani, nuzrani!
To znaczy, chrześcijanin, chrześcijanin. Odwróciwszy się, ujrzałem w drzwiach małego, bardzo ładnego, sześcioletniego może chłopca. Jego oczy błyszczały niemal, policzki mu pokraśniały, a dokoła ust igrał miły uśmiech filuterny. Jakaż różnica była między nim a niedołężnemi, leniwemi dziećmi, które się spotyka zwykle na Wschodzie.
— Karrib, to’a lahaun, pójdź bliżej, tutaj! — szepnął do mnie z wymownym wyrazem w twarzy, jak gdyby chciał pokazać mi lub powiedzieć coś niesłychanie ważnego. Zgiął przytem swój wskazujący palec i przyzywał mnie do siebie, kiwając rączkami.
— Chodź ty do mnie! — rzekłem, gdyż on znajdował się jeszcze w ostatnim z haremowych pokoi.
— Czy wolno mi? — zapytał, kiwając głową.
— Oczywiście.
Nato przybiegł on w podskokach, objął mnie oburącz za kolana i znów zawołał:
— Nuzrani, nuzrani!
Popieściwszy go, zapytałem znowu:
— Czy wiesz, że jestem chrześcijanin?
— Tak.
— A od kogo?
— Od kalady.
— Kto to?
— Matka. Ona was widziała.
— Czy to ona przysłała cię do mnie?
— Nie; ja sam przyszedłem, jej niema. Chodź,, usiądź przy mnie. Chcę ci coś opowiedzieć.
Pociągnął mnie na tapczan pod ścianę. Czemu nie miałem rozkosznemu bębnowi zrobić tej przyjemności. Nie byłem już w haremie i mogłem tak samo, jak na dziedzińcu, oczekiwać powrotu Turnersticka i jego towarzysza. Usiadłem więc, a malec usadowił mi się na kolanach i z chwalebną gorliwością zajął się moją brodą.
— Jak się nazywasz? — spytał mnie.
— Nuzrani — odpowiedziałem — a ty?
— Asmar.
Imię to oznacza bruneta i odpowiadało wyglądowi chłopca. Wschodnie rysy jego twarzy i lekko przyciemniona cera przypominały mi słowa pisma świętego, opisujące późniejszego króla Dawida jako chłopca „czarnego i pięknego“.
— Tak mnie musisz nazywać! — dodał. — No, powtórz moje imię!
Spełniłem jego życzenie i podniosłem twarz jego do siebie, a on przesunął wargami po moim wąsie podobnie, jak się to czyni przy ostrzeniu brzytwy. W każdym razie miał to być pocałunek. Niestety nie doznałem całej jego rozkoszy, gdyż nagle usłyszałem głośny okrzyk niewieści, a kiedy spojrzałem przed siebie, zobaczyłem w drzwiach najbliższego, lecz nie haremowego, pokoju młodą i piękną kobietę. Stała z oczyma, zwróconemi na nas, a w jej wzroku odbijał się na poły strach, a na poły radosne zdziwienie. Twarz jej była odkryta, a zasłona zwisała z głowy. Nieznajoma stała jak osoba, która nie wie, czy ma uciec, czy też się zbliżyć. Nie zrobiwszy jednak ani jednego, ani drugiego, zarzuciła na twarz zasłonę, wskutek czego nie można już było rozpoznać jej rysów. Potem podniosła w górę wskazujący palec i rzekła:
— Asmarze, pomódl się!
Chłopak wymknął mi się, stanął na ziemi i złożywszy ręce, jął się modlić:
— Ia abana’ Iledsi fi’ s-semevati jata haddeso’ smoka...
Co za niespodzianka! Toż to był Ojcze nasz! Czyżby to była chrześcijanka? Kobieta widocznie wyczytała z mojej twarzy to pytanie, gdyż, skoro tylko malec skończył się modlić, rzekła do mnie, jakby w odpowiedzi:
— Ja nie jestem nuzrana. Chciałabym bardzo nią zostać, lecz nie wolno mi.
— Kto ci zabrania?
— Mój władca.
— Czy to muzułmanin?
— Najsurowszy, jaki być może.
— Gdzie nauczyłaś się tej modlitwy, którą twój syn odmówił?
— Na dachu. Nasz dom styka się właśnie z dachem sąsiedniego, a tam mieszkała Franka, która była nuzraną. Rozmawiałam z nią codziennie, a ona opowiadała mi wszystko, co wiedziała z pisma świętego.
— A ty temu wierzyłaś?
— Czemu nie miałabym wierzyć?
— To dobrze. Jedyna i wieczna prawda zawarta jest w słowie Bożem, nie zaś w koranie i w pismach jego tłómaczy.
— Ja wiem, panie, wiem o tem. Wy chrześcijanie jesteście całkiem inni...
Zatrzymała się, jak gdyby chciała powiedzieć jakieś słowo, zakazane, poczem zaczęła mówić dalej:
— Po dłuższym czasie chciałam mego władcę zapoznać z temi świętemi opowieściami. Ale niestety z tą samą chwilą nie było mi wolno wychodzić na dach, a mąż mojej przyjaciółki musiał Tunis opuścić.
— Kto zmusił go do tego?
— Mój pan.
— Czy miał taką władzę?
— Tak. Czego chce mój władca, na to zgadza się rządca Tunisu.
Wobec tego jej mąż, Abd el Fadl, był chyba ministrem, lub innego rodzaju wysokim doradcą beja. Byłbym się chętnie jej o to zapytał, lecz krępowałem się nieco. Co za różnica! Ona nazywała swego męża panem i władcą, a męża chrześcijańskiej przyjaciółki jej małżonkiem. Oto wyborna charakterystyka położenia kobiety chrześcijańskiej i mahometańskiej. Skąd jednak wzięło się to, że ta kobieta ośmieliła się wbrew surowym regułom haremu rozmawiać ze mną? Ta kobieta odgadywała prawie moje myśli, gdyż znowu podjęła wątek rozmowy, jak tego sobie w duchu życzyłem:
— Przebacz, panie, że nie uciekłam! Ujrzawszy chłopca na twojem sercu, nie mogłam odejść. Zatrzymałam się także z innego powodu. Słuchałam chrześcijańskiej niewiasty i wierzyłam jej, lecz kobieta nie jest uczoną, ani nauczycielką. Mężczyzna wie lepiej, co jest fałszem, a co prawdą. Ty jesteś chrześcijanin i mężczyzna. Powiedz mi na wszystkie nieba, kto ma słuszność, Chrystus czy Mahomet!
— Chrystus, gdyż on jest Bogiem odwiecznym, a Mahomet był tylko grzesznym człowiekiem. Mahomet jadał haszysz i wyśnił swoje sury. Chrystus zaś umarł na krzyżu, by wziąć na siebie grzechy całego świata. Kto w niego wierzy, będzie zbawiony.
Na to złożyła ona ręce i zawołała po głębokiem westchnieniu głosem, w którym łzy było słychać:
— Wobec tego ja pozostanę wierną Chrystusowi, choćby mój władca miał mnie zabić. On kocha mnie bardzo, a nasz chłopiec jest jego życiem, lecz imienia Zbawiciela nie wolno mi przez wargi przepuścić.
— Czy twój pan taki okrutny?
— Przyzwyczajony do męczenia drugich, ponieważ jest dżelladem naszego beja. Dusza jego należy do mnie, a moja także musi należeć tylko do niego, nie zaś do Chrystusa, bo... precz, precz! Panie, bądź zdrów! Dziękuję ci!
Pochwyciła chłopca czemprędzej i zniknęła z nim w haremie, gdyż z zewnątrz dał się słyszeć odgłos kroków.
Teraz wyjaśniło mi się wszystko, Dżellad znaczy tyle, co kat, sądowy wykonawca rozkazów władcy. Urząd dżellada jest na Wschodzie urzędem honorowym, a piastujący go ma często większą władzę niż wezyr. Zrozumiałem również tę świeżość ducha, żywość i pieszczotliwość chłopca; był dzieckiem matki, sprzyjającej chrześcijaństwu, która darzyła go serdeczną opieką i prawdziwą miłością.
Teraz przyszli po mnie Turnerstick i buchalter, który zaprowadził nas jeszcze raz na dziedziniec, gdzie zgromadziła się służba, czekając na bakszysz. Rozdaliśmy między nich kilka monet i skierowaliśmy się już ku wyjściu, kiedy ktoś zapukał do bramy. Murzyn pobiegł otworzyć i jeszcze w rogu dziedzińca spotkaliśmy się z wchodzącym. Był to nasz wróg, muzułmanin, który do mnie strzelał w Marsylii.
Ujrzawszy nas, zatrzymał się na kilka sekund jak skamieniały z osłupienia, ale po chwili wybuchła jego wściekłość. Wydał jakiś nieartykułowany okrzyk, pochwycił mnie lewą ręką za gardło, wymierzył w moją pierś i wypalił, oczywiście nie trafiając, gdyż w ostatniej chwili wytrąciłem mu broń i wyrwałem się z jego uścisku.
Turnerstick chciał mi przyjść z pomocą, lecz słudzy, którzy dopiero co otrzymali odeń napiwek, rzucili się na niego tak, że się ledwie zdołał obronić. Mój przeciwnik dobył noża, aby znowu wpaść na mnie, gdy wtem otwarły się drzwi z haremu na dziedziniec i wyszła z nich żona, która słyszała wystrzał. Widząc, że mąż dobył na mnie noża, krzyknęła w przerażeniu:
— Ja issai-jidi, ja Jezuji, ja Messihji, wakkif, wakkif, o Najświętsza Panno, o mój Jezu, o mój Messyaszu, wstrzymaj się, wstrzymaj!
Wyciągnęła błagalnie ręce, na co muzułmanin wypuścił nóż z ręki. Jego żona, zasłonięta wprawdzie, ukazała się nam obcym, ujęła się za nami, wymawiając przy tem imiona, które były jej surowo zakazane. Mąż wpatrzył się w nią na chwilę, jakby nieobecny duchem, a następnie rozkazał:
— Do środka, natychmiast!
— Nie, nie — odparła. — Puść najpierw tych ludzi! Niech tu nie przyjdzie do morderstwa!
On poruszył się, jak gdyby skoczyć chciał ku niej, lecz ja pochwyciłem go za oba ramiona, przycisnąłem mu je mocno do piersi i spytałem:
— Ty, ty więc jesteś katem beja?
— Tak, jam jest dżellad. Musicie zginąć — odrzekł, usiłując się wyrwać.
— Zabij nas, jeśli potrafisz! — powiedziałem, puszczając go i wydobywając rewolwer. — Twoje życie za nasze!
W rysach jego twarzy widać było ślady gwałtownej walki wewnętrznej; po chwili wskazał na wejście i zawołał:
— Precz, precz, psy i psie syny! Najpierw dowiem się, czego szukaliście tutaj, a potem was osądzę. Byłoby lepiej, gdybyście się byli nigdy nie urodzili!

Odeszliśmy, nie odrzekłszy nic na jego groźby.

IV.

Wierni postanowieniu udaliśmy się parowcem Societa Rubattino z Tunisu do Sfaksu, gdzie Turnerstick znalazł obfite żniwo. Sprzedał nie tylko resztę towarów, zostawionych pod opieką sternika, lecz jeszcze mógł przywieźć nowy ładunek. Był to człowiek zarówno sprytny w handlu, jak dzielny na morzu, a dzięki powodzeniom wpadł w różowy humor, odwiedzał ciągle znajomych, odbywał konferencye, a ze mną rozmawiał tylko wieczorami. Wobec tego ja postanowiłem w inny sposób skorzystać z wolnego czasu i zobaczyć poblizkie, bardzo zajmujące, wyspy Karkehna. Maltańczyk Mandi, najznaczniejszy handlowiec w całem mieście, u którego właśnie przebywaliśmy, oddał na moje usługi swoją barkę żaglową z kilku ludźmi do obsługi. Zabawiłem tam cztery dni i wróciłem dopiero piątego dnia wieczorem. Spędziwszy godzinę na naprawie nadwerężonego ubrania, poszedłem do Mandiego, aby mu podziękować. Tymczasem zapadł wieczór na dobre, a na niebie wychylił się księżyc. Służący, którego zapytałem o pana, oświadczył mi, że ten wyszedł właśnie do ogrodu. Wobec tego tam się udałem.
Należy wspomnieć, że Sfaks posiada bardzo piękne sady, ogrody warzywne i kwiatowe. Mieszka tu wielu Europejczyków, szczególnie Francuzów, Włochów i Maltańczyków, co towarzyskiemu życiu miasta nadaje charakteru francuskiego.
Ogród naszego gospodarza leżał samotnie, otoczony domem z jednej, a wysokim murem z trzech pozostałych stron. Rozglądając się za Mandim, miałem jeszcze tylko przeszukać ostatni zakątek, aby zaś tam się dostać, musiałem przejść przez mały otwarty placyk, oświetlony jasno przez księżyc. Zaledwie światło jego padło na mnie, usłyszałem jasny głos dziecięcy:
— El nuzrani, el nuzrani!
Czyżby to był mały Asmar, syn kata? Nie pozostałem długo w wątpliwości, gdyż malec przybiegł prędko i wziął mię za rękę, bo to był istotnie on.
— Gdzie jest twój ojciec? — zapytałem.
— Tam! — odrzekł, wskazując na dom.
— A Kalada, matka?
— Chodź, zaprowadzę cię!
— Kto jest przy niej?
— Niema nikogo. Jest sama.
Nie wahałem się pójść do biednej, godnej pożałowania kobiety. Siedziała na kamieniu w głębokim cieniu jaśminu. Pozdrowiłem ją, lecz ona nie podziękowała mi; obawa, żeby jej nie zastano tu ze mną, odebrała jej mowę.
— Wybacz, że idę za głosem twojego dziecka! — prosiłem. — Czyż byłby to tylko przypadek, że spotykamy się tu tak niespodzianie i niespostrzeżenie? Zostanę przy tobie tylko chwilę, dopóki się nie dowiem tego, o co mi najbardziej chodzi. Jakie skutki miały dla ciebie nasze odwiedziny?
— Nie przyznałam się, że mówiłam z tobą — odrzekła z wahaniem. — Złość mego władcy ugodziła w brata, który was do domu sprowadził, lecz i mnie spotkał gniew za to, że w strachu wymówiłam imię Jezusa i Najświętszej Panny. Dlatego władca mój pojedzie teraz ze mną i z dzieckiem do Keruanu, gdzie mam tę winę zmazać modłami i surami oczyszczenia. Chłopca postanowili mi odebrać, ponieważ odmawia już Ojcze nasz. Zostanie on w Keruanie, aby się tam stać pobożnym marabutem[100].
— Dlaczego twój mąż nie udał się prosto z Tunisu do Keruanu? Czemu okrąża statkiem przez Sfaks?
— Ponieważ przywiózł tu zlecenie beja dla dowódcy wojsk tutejszych. Mój władca mieszka zawsze u Mandiego i dlatego dziś tu jesteśmy.
— Kiedy odjeżdżacie?
— Jutro rano na wielbłądach z trzema służącymi.
— Czy twój mąż wie, że ja przebywam teraz z przyjacielem w Sfaksie?
— Nie, tego nie przypuszcza.
— W takim razie wiem dość. Dziękuję ci! Miej ufność w Panu, który szczęściem twojem i twego dziecka kieruje tak sam o pewnie, jak prowadzi gwiazdy na niebie. Bądź zdrowa! Może zobaczymy się kiedy.
Służący, który polecił mi pójść do ogrodu, stał jeszcze w drzwiach. Powiedziałem mu, że pana nie znalazłem i poprosiłem o zawiadomienie go, że Abd el Fadl nie śmie nic wiedzieć o naszej obecności. Potem wróciłem do mieszkania, które dzieliłem z Turnerstickiem, i zastałem go już w pokoju. Na mój widok zerwał się i przyjął mnie słowami:
— Witam was, Charley! Dobrze, żeście wrócili. Przyszła mi do głowy świetna myśl. Ponieważ interesa moje prawie już skończone, przeto zamierzam zrobić wycieczkę o dwadzieścia godzin stąd konno.
— Dokąd? — Kolosalna ruina, olbrzymi amfiteatr, walki lwów, tygrysów i słoni jak w czasach rzymskich!
— Macie na myśli El Dżem?
— Co? Wy to znacie?
— Trochę.
— Nadto olbrzymia grota, zasypana teraz niestety, ale mimoto godna widzenia.
— Czy Mahara er rad, grota piorunowa?
— Znacie ją także?
— Byłem tam raz, kiedy z Krumiru jechałem na południe. Wiem nawet, dlaczego ta olbrzymia jaskinia nagle się zapadła. Tam był ukryty wodospad, którego łoskot Beduini uważali za grzmoty. Stąd nazwa jaskini.
— To pyszne, że ją tak znacie! Wobec tego nie potrzebujemy przewodnika. Sami we dwu, dobrze uzbrojeni, puścimy się na odległość dwudziestu godzin drogi pomiędzy szczepy Beduinów! Jedziecie?
Oczywiście, że zgodziłem się z ochotą. Przed chwilą opanowało mię jakieś przeczucie. Jak bardzo chciałem pomóc Kaladzie! Byłbym musiał zostawić ją opatrzności Bożej, gdyby nie propozycya kapitana. Chcąc oglądnąć słynne ruiny, trzeba było udać się tą samą drogą, co kat. Czyżby to był także przypadek?
Turnerstick tak się ucieszył moją zgodą, że poszedł natychmiast kupić żywności i dwa dobre konie. Wprawdzie nazajutrz już wczesnym rankiem byliśmy do drogi gotowi, ale nie wyjechaliśmy zaraz, ponieważ chcieliśmy, żeby nas kat wyprzedził. Tymczasem dowiedzieliśmy się, że wyruszył przed świtem, wobec tego puściliśmy się w drogę o trzy godziny później.
Poczciwy kapitan wyobrażał sobie jazdę bardziej zajmującą, aniżeli była w istocie. Zaraz za Sfaksem zaczyna się okolica płaska, piasczysta i nieurodzajna. Rzadko kiedy natrafia się na wodę płynącą, która wkrótce znika gdzieś w piasku. W takich miejscach rośnie trawa, którą spasają trzody Beduinów. Między Bah feitun a Bah merai ciągną się wzgórza, należące do Beduinów, szczepu Metelit. Zatrzymawszy się u nich, dowiedzieliśmy się, że kat przejechał właśnie z całem towarzystwem. Niebawem zobaczyśliśmy go na własne oczy. Miał dwa wielbłądy dla siebie i żony z dzieckiem, a słudzy szli piechotą. Gdyśmy teraz zakreślali cwałem wielki łuk, by wyprzedzić naszego nieprzyjaciela, spotkaliśmy kilku biednych Beduinów Selass, którzy się przed nami w rozmowie poskarżyli, że muszą się wynosić, ponieważ duża pantera dziesiątkuje ich trzody.
Po jakimś czasie wydało mi się powietrze nadzwyczajnie ciężkiem, jak gdyby masą gdzieś z góry spadało. Zaniepokoiłem się niemało, gdyż to zjawisko było mi znane. Na południowym zachodzie jęło się niebo zabarwiać, na widnokręgu leżała warstwa powietrza, górą żółtawa, a dołem srebrzysta.
— To zaubaa el milh, burza solna! — zawołałem. — Dajcie koniom ostrogi, a za kwadrans będziemy w jaskini.
Turnerstick nie słyszał jeszcze nic o burzy solnej. Jest to wicher pustynny, przesuwający się po szotach, czyli solnych jeziorach. Jeźli z jakichkolwiek powodów sól się rozprószy, a samum porwie ją z sobą, powstaje bardzo niebezpieczna burza solna. Sól wciska się w oczy i w uszy, we wszystkie otwory i pory ciała, kłuje jak igły, człowiek odczuwa pieczenie i kąsanie, zdolne nawet lwa i panterę o szał przyprawić. Taka burza właśnie nadchodziła. Srebrzysta warstwa zawierała sól, a żółtawa nad nią lekki piasek pustynny.
Nie dotarliśmy byli jeszcze do jaskini, kiedy się burza zaczęła. Nie był to orkan wśród wycia i szamotania się żywiołów, lecz jednostajny, równy, wiatr, lecący z ciężkim szumem przez Sahel. W jednej chwili mieliśmy usta i nos pełne soli i zaczęliśmy kichać i kaszleć. Z końmi było to samo, dlatego próbowały nam uciec. Zaledwie o dziesięć kroków przed sobą mogliśmy rozeznać przedmioty, tak było ciemno, ja jednak znałem dobrze położenie jaskini i dzięki temu w pięć minut dostaliśmy się do niej.
Wązkie wejście zaprowadziło nas do pieczary, której podstawa wynosiła może pięćdziesiąt stóp kwadratowych. Pieczara była coraz węższa, im dalej szło się w głąb, tak, że kto jej nie znał, mógł sądzić, że się wnet skończy. Tam jednak była szczelina, przez którą nawet koń mógł się przecisnąć, a kto się przez nią przedostał, stawał pod wysokiem sklepieniem na kształt tumu. Tam więc wcisnęliśmy się, żeby się zabezpieczyć przed solą.
Zaledwieśmy się tam usadowili, ujrzeliśmy przez szczelinę, jak do jaskini biegły inne stworzenia, które szukały w niej ochrony; oto pokazało się najpierw kilka szakali, a potem coraz to więcej i więcej. Nawet dwie hyeny się przyłączyły. Strach je tu spędził i pogodził, że nie rzuciły się jedne na drugie. Przez szczelinę widzieliśmy sól, przelatującą przed wejściem grubemi smugami. Biada temu, kto musiał burzę przeczekać pod gołem niebem!
Wtem wydało mi się, że wśród szumu doleciał mnie krzyk dziecka. Głos ten zbliżał się ciągle. Przed wejściem zatrzymały się dwa wielbłądy i trzej ludzie. Najpierw zsiadł kat, a potem żona z płaczącem dzieckiem. Wszyscy schronili się do środka, nawet wielbłądy. Szakale i hyeny wypadły bojaźliwie na burzę.
Całe towarzystwo zajęło przednią jaskinię, gdyż o dalszym jej przedłużeniu nikt, jak się zdaje, nie wiedział. My nie daliśmy żadnego znaku o sobie, chcąc śledzić zachowanie się nowych przybyszów.
Dziecko ciągle jeszcze płakało, a matka uspokajała je, jak umiała. Wtem odezwał się mąż szyderczo:
— No, módl się teraz do swego Jezusa, żeby zakazał podnosić się soli! Czy zdoła co poradzić? Twoja wiara jest...
Słowo uwięzło mu w gardle, a mnie także serce mocniej zabiło, gdyż przed wejściem ukazało się zwierzę, szukające schronienia w jaskini, a mianowicie olbrzymia czarna pantera z wywieszonym od zmęczenia językiem. Była to może ta pantera, o której opowiadali Beduini Selass. Weszła do środka bez obawy, kaszląc i parskając. Zaledwie sól jej z ócz zeszła, rzuciła się na wielbłąda, rozbiła mu łapą krąg w szyi i przegryzła gardło. Potem nie troszcząc się o ludzi, zaczęła swój łup pożerać. Zgrzyt i trzeszczenie kości brzmiało ku nam okropnie.
— Strzelamy? — zapytał zcicha Turnerstick.
— Nie — odpowiedziałem. — Zły strzał kosztowałby za dużo krwi. Zaczekajmy!
Pięcioro ludzi na przedzie siedziało bez głosu i ruchu z przerażenia. Matka trzymała dziecię w objęciach. Kat spróbował wstać, lecz drapieżne zwierzę podniosło natychmiast głowę i ryknęło z gniewu, wobec czego nie ruszył się z miejsca. Ci ludzie byli w niewoli i nie mogli się bronić. Trzej służący wcale nie mieli strzelb, a rusznica kata leżała daleko na boku.
Położyłem się teraz na lewym boku, aby się przekonać, czy potrafię dobrze wymierzyć. Było to rzeczą trudną, ponieważ m rok tu panował, a musiałem bezwarunkowo posłać kulę w samo oko.
Wtem wpadła do środka hyena, rzuciła się niemal przez panterę i wyleciała napowrót. Rozgniewane tem zwierzę, ryknęło tak, że prawie ściany zadrżały. Tego było już za wiele dla nerwów Kalady. Rozłożyła mimowoli ręce, aby sobie oczy zasłonić, a dziecko stoczyło jej się z kolan w stronę pantery. W tej chwili zabrzmiało kilka okrzyków, a między nimi był i mój.
Scena, która teraz nastąpiła, nie da się opisać. Na szczęście chłopak zemdlał z przerażenia.
— Allah, o Allah, ratuj, ratuj! — jęknął ojciec, co nie przeszkadzało widocznie panterze.
Matka zakryła sobie oczy rękoma, a ojciec siedział blady jak trup w swej okropnej bezsilności.
— O Allah, Allah, dopomóż! O Mahomecie, ty jasny, ześlij ocalenie! O święci kalifowie, pocieszcie mnie! — jęczał ciągle.
Służący zachowywali się całkiem cicho. Im szło o własne życie.
Naraz spróbowała Kalada, czy zwierzę pozwoli odebrać sobie dziecko. Nie podnosząc się, wyciągnęła po nie rękę, lecz pantera mruknęła i pociągnęła przednią łapą dziecko bliżej do siebie. Uważała je już widocznie za swoją własność. To wzmogło w najwyższym stopniu przerażenie rodziców.
— O Mahomecie, proroku proroków, ratuj, zmiłuj się! — wołał kat.
— Jezusie, Zbawicielu świata, zmiłuj się! — modliła się matka. — Święta Matko Zbawiciela, módl się za moje dziecko!
— O Mahomecie, Mahomecie! — powtarzał oj ciec. — O Abu Bekrze, o Ali, wielcy kalifowie! O Mahomecie, ratuj, jeśli to w twej mocy!
— To nie jest w jego mocy! — zawołała żona.
— Czy Iza, twój Chrystus, potrafi nas ocalić? — spytał na pół szyderczo, a na poły z nadzieją.
— Z pewnością!
— Zobaczymy! Uwierzę w tego, który przyniesie ocalenie.
W tym wypadku nie można było o niczem innem pomyśleć, jak tylko o rozstrzygnięciu za pomocą mojej kuli. Zachodziło tylko pytanie, kiedy się potwór podniesie, gdyż tylko wtedy mogłem być pewien strzału. Zastrzeliłem już lwa i czarną panterę w nocy, byłem pewny mej strzelby i nie bałem się, że chybię.
— O Mahomecie, panie proroków, wysłuchaj mnie, — błagał kat drżącym głosem. Kochał dziecko istotnie, nawet wydało mi się, że słyszę, jak ze strachu dzwonił zębami. — Oddaj mi syna, albo cała twoja nauka nic nie warta!
Zaczekał chwilę, a gdy nic się nie stało, odezwał się do żony:
— Podpowiadaj mi słowa!
— Módl się tak! — odrzekła, podsuwając mu poszczególne słowa.
W tej samej chwili odzyskało dziecko przytomność i usłyszało, jak matka powiedziała: „Módl się tak“! Słyszało ono już nieraz to wezwanie i zaczęło odmawiać głośno swoje „Ja abana Iledsi“, Ojcze nasz. Tak więc trzy głosy równocześnie modliły się żarliwie.
Pantera zajęta była ciągle jeszcze jedzeniem, widocznie nie przeszkadzały jej głosy tych ludzi. Kiedy jednak usłyszała obok siebie jasny delikatny głos dziecka, podniosła się do postawy siedzącej i zaczęła wyć z zamkniętemi oczyma. Moja strzelba była gotowa, a zaledwie zwierz oczy otworzył, a ja ujrzałem ich żar żółtozielony, huknął mój wystrzał, odbijając się od sklepienia stokrotnie. Pantera poleciała na bok od dziecka, jak gdyby ją z przodu coś ciężko w łeb uderzyło. W tej chwili rzucili się ojciec i matka i porwali chłopca nienaruszonego zupełnie. Pantera tarzała się jeszcze przez chwilę, potem wyprężyła nogi i zdechła.
Jakaż radość zapanowała dokoła! Nikt nie myślał; o tem, że strzał padł, że mógł wypaść tylko ze strzelby, która też musiała mieć właściciela. Matka pierwsza zaczęła o tem mówić, a ojciec zbadał panterę i przekonał się, że kula weszła jej w prawe oko.
— Kto to strzelił? — zapytał.
— Ja wiem, ja wiem, ja przeczuwam! — zawołała. — To jest obcy effendi, gdyż on chciał mi dopomóc.
— Jaki effendi?
— Pokażę ci go. Kula mogła paść tylko z tyłu i tam on z pewnością jest. Poszukam go zaraz.
Tymczasem Frick Turnerstick postarał się już o to, żeby nas znaleziono z łatwością. Jakże zdumiał się i osłupiał kat na nasz widok! Poprostu słowa nie mógł z siebie wydobyć. Ująłem go za ramię i zapytałem:
— Czy i teraz jeszcze będziesz godził na moje życie?
— Nie, nie, nie, na Allaha! — wyjąkał. — Chciałem cię zabić, a ty ocaliłeś mi dziecko. Jak ci mam za to dziękować?
— Dziękuj nie mnie, lecz Bogu i zapytaj sam siebie, czy muzułmanin przebacza tak rychło jak chrześcijanin. Czy teraz żonie twojej będzie wolno się modlić tak, jak nakazuje jej serce?
— Tak, wolno jej, a ja pomodlę się z nią razem, ponieważ nasz prorok nie chciał usłyszeć mojego głosu..
I ten, z początku tak odpychający, człowiek wziął mnie w objęcia, żona jego podała mi rękę, a on nie patrzył już na to ponuro, mały Asmar zaś musiał mi podać usta do pocałunku.
Wrażenie, jakie wywarło na kacie ocalenie dziecka, było widocznie doniosłe, oświadczył bowiem, że zaniecha podróży do Keruanu i powróci do Sfaksu, czem nikt nie ucieszył się tak, jak Kalada.
Ruszyliśmy w drogę i dotarliśmy pod wieczór z powrotem do Sfaksu, gdzie Mandi zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy znowu kata z żoną i dzieckiem.
— Powróciłem — rzekł muzułmanin — ponieważ nie chcę już nic wiedzieć o tem świętem mieście. Poznałem dzisiaj, że Allah nie dał najmniejszej władzy prorokowi, ani kalifom. Kto się do nich modli, ten nie bywa wysłuchany, natomiast Iza Chrystus ma wszelką władzę w niebie i na ziemi, a kto z ufnością zwróci się do niego, ten będzie wysłuchany. Sam tego doznałem i odtąd będę wierzył tylko w niego.
Słowa te stały się prawdą. Z Szawła zrobił się Paweł skutkiem przebytego w jaskini strachu, który jeszcze przez długi czas drgał w jego sercu. Wrócił ze mną i z Turnerstickiem na naszym statku do Tunisu, a po drodze zauważyłem, że zachowywał się wobec żony z delikatnością i uprzejmością, obcą przedtem jego istocie.
Turnerstick wziął w Tunisie nowy ładunek. Podczas tego mieszkaliśmy u kata, a u jego żony wolno nam było bywać, jak u Europejki. Darowałem mu biblię, drukowaną w arabskim języku, z której czytałem mu rozmaite ustępy. On przysłuchiwał się moim objaśnieniom z takiem samem zajęciem, jak Kalada. Nie myślałem wzywać go otwarcie i bezpośrednio do zmiany wyznania, lecz czyniłem, co tylko mogłem, aby łasce grunt przygotować.
Kiedy potem w dzień odjazdu pożegnaliśmy się z Kaladą i z Asmarem, odprowadził nas kat na pokład, podał mi swoją notatkę i poprosił:
— Effendi, napisz mi tu swój adres! Może później będę miał ci o czemś donieść, co cię ucieszy.
Dotrzymał słowa i napisał do mnie. List jego leży przede mną, a ja odpisuję go dosłownie, oczywiście w tłómaczeniu.

„Tunis ifrikija, 12-go kaum ittani. Abd el Fadl, nawrócony, do swego przyjaciela Mauwatti el Parseffendi[101]

Pozdrowienie i życzenia! Pozdrowienie także od żony Kalady i syna Asmara, którzy cię miłują. Siedzę na skórze pantery i piszę do ciebie. Jeszcze raz życzenia! Władca usunął mnie ze służby, ponieważ zostałem chrześcijaninem. Pobożni ludzie pouczyli mnie i odpowiedziałem na pytania kapłana. Za trzy dni otrzymam ritas el mukaddes[102] i będę się nazywał Jussuf[103]. Żona moja nazywa się Marryam, a syn Karal[104], ponieważ to twoje imię, które jest w wielkiej czci w naszym domu. Moi dotychczasowi przyjaciele pogardzają mną, ale dusza moja raduje się, bo znalazła drogę prawdziwą. Źrebięta są także zdrowe, a po wsiach mnożą się trzody. Czy Twoje także? Jeszcze raz życzenia! Czy Twój władca łaskaw na ciebie? Spodziewam się, że użycza dość paszy Twoim wielbłądom. Oby ognisko w Twoim namiocie nigdy nie zgasło, a kocioł był zawsze pełen kuskussu[105]. Wnet zakwitną pomarańcze. Odwiedź mnie wkrótce. Kwaśne mleko orzeźwia ciało; oby Ci go nigdy nie brakło! Miłuję Cię i wspominam. Bądź błogosławiony“!

KRUMIR.
I.
Saadis el Chabir.

Była wprawdzie dopiero dziewiąta godzina przed południem, lecz promienie słońca afrykańskiego paliły już z intensywnym żarem położoną przed nami dolinę. My dwaj schroniliśmy się dobrze przed spiekotą. Nad głowami naszemi roztaczał się olbrzymi mastyks, w którego pierzastem listowiu szemrał lekki północny wietrzyk, a korzenie jego kąpały się w chłodnej wodzie strumyka, śpieszącego szybkim biegiem ku rzece.
Przybyliśmy z prowincyi Konstantyny, a przekroczywszy granicę Tunisu pomiędzy Dżebel Drima a Dżebel el Maalega, poszliśmy na przełaj przez Wadi Melis. Wśród stromych zachodnich zboczy Dżebel Gwibub rozłożyliśmy się na nocleg pod figami i granatami, a dziś ruszyliśmy we wschodnim kierunku przez wzgórza i zatrzymaliśmy się właśnie na krótki spoczynek poranny.
Chcieliśmy przed wieczorem dostać się do Seraia bent i w tym celu musieliśmy przeciąć Wadi Mellel, pokryte cyprysami, rożkami i krzakami migdałów.
— Jak daleko jeszcze do Kef? — zapytałem służącego.
— Według miary Franków może być dwadzieściapięć kilometrów, sidi — odpowiedział.
Był on przez długi czas w Algierze i dlatego znał się na miarach francuskich.
— A do Seraia bent?
— Ośm kilometrów w prostym kierunku. Jak słyszałem, znajdują się tam na pastwiskach Arabowie Uelad Sebira. Panie, zobaczę nareszcie moich ukochanych, ojca, matkę i...
Ostatniej osoby nie wymienił.
— Kogo jeszcze? — zapytałem.
— Sidi, nie pytałeś mnie dotąd nigdy, czy mam bent el amm[106]. Wiem, dlaczego tego nie uczyniłeś, powiadam ci jednak, że Bedawi[107] nie uważają za grzech mówić o kobietach i pokazywać ich oblicza. Żony i córki Uelad Sebira mają serce gołębia, lecz oczy ich nie są jak u tancerek, nie potrzebują więc zasłaniać twarzy.
— Jest więc dwoje gołębich oczu, których spojrzenie duszę twoją rozjaśnia?
— Nie mam jeszcze żony, lecz szejk Ali en Nurabi ma córkę. Nazywa się Mochallah, woniejąca. Nogi jej są jako nogi gazeli, włosy podobne do splotów Dżeherazady, oczy jako gwiazdy na niebie, głos jej przyjemny jako śpiew piasku o północy, a chód jej jak krok królowej, kiedy stąpa pośród swoich niewolnic. Allah il Allah, Bóg jest jeden, ale jedna jest także Mochallah. Zobaczysz ją, sidi, a język twój wysławiać będzie szczęście moje, szczęście wyższe od nieba, głębsze od nurtów morza i szersze od pustyni es Sahar i wszystkich krajów na ziemi.
Podniósł się na siodle. Oczy mu się świeciły, brunatne policzki pociemniały, a ręce towarzyszyły słowom w żywej giestykulacyi.
— Czy Mochallah, woniejąca, będzie twoją żoną? — pytałem dalej.
— Będzie moją żoną. Ona jest słońcem dni moich, snem moich nocy, chlubą mych czynów i celem wszystkich myśli moich. Sidi, byłem ubogi, lecz żeby ją pozyskać poszedłem od namiotów dzieci es Sebira. Hamdullillah, dzięki Bogu, że pobłogosławił moją rękę i nogę! Zarobiłem sobie dużo franków i piastrów, ale najdobroczynniej przyświecała mi twoja łaska, effendi, mogę więc teraz zapłacić szejkowi to, czego żądał odemnie za swoją córkę. Jestem Achmed es Sallah i będę najszczęśliwszym ze śmiertelnych, jeśli się Bogu spodoba!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze. Oby drzewo twego żywota pachnęło jak kwiat el Mochallah, która oczarowała ci duszę!
— Effendi, drzewo mego żywota będzie jako drzewo raju, pokryte zawsze kwieciem i owocem, a z jego korzeni wypłyną tysiące chłodnych źródeł. Tam wznosi się długie pasmo Dżebel hemormta wergra; aż do jego podnóży pasą moi bracia swoje trzody. Ruszajmy, żebym nie utracił ani kropli z morza szczęśliwości, którego szum już mię dolatuje!
— Czy nie powinniśmy dać jeszcze koniom wypocząć, Achmedzie?
— Koniom, sidi? Czyż twój kary ogier nie był najlepszym koniem Arabów el Haddedihn, między rzekami Frat i Tigris? Czyż nie nazywa się Ri[108], ponieważ jest szybszy i bardziej nieznużony niż wichr, lecący z gór Aures? Moja zaś kasztanka czy nie urodziła się w Wadi Serrat słynnem ze swoich nigdy nieznużonych zwierząt? Możemy dzisiaj jeszcze dostać się do Kef pom imo gór i rzek, leżących na naszej drodze.
— Dobrze, wsiadajmy!
Miał słuszność. Co do mego konia, to byłbym nie zamienił go za żadnego innego na świecie, a jego należał do najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. On sam był także człowiekiem, którym można się było cieszyć. Średniego wzrostu, lecz silnej i pięknej budowy ciała, wyglądał w swoim białym haiku, z powiewającą chustą turbanową i z obitą mosiądzem bronią jak postać z czasów Saladyna Wielkiego. Był przytem wierny, uczciwy, prawdomówny, otwarty, zahartowany na wszystkie trudy i niewczasy, a nieustraszony, nawet rzekłbym, zuchwały w każdem niebezpieczeństwie. Oprócz tego mówił nietylko wszystkiemi narzeczami krajowemi, lecz także, będąc przed wyjazdem do Algieru w Stambule, zapoznał się tam dostatecznie z językiem tureckim. Z tych to powodów był dla mnie bardzo cennym towarzyszem, z którym obchodziłem się raczej jak z przyjacielem, aniżeli ze sługą. Żal mi było serdecznie, że już niebawem miałem go utracić.
Zjechaliśmy wzdłuż potoku po krótkiem zboczu aż na dół, poczem ruszyliśmy doliną prosto ku rzece. Woda Wadi Mellel nie rozlewała się szeroko; z łatwością przeto dostaliśmy się na drugi brzeg, a tam na niezbyt wielką, zupełnie równą polanę, otoczoną dokoła dzikiemi zaroślami oliwnemi.
— Maszallah, cud boski, co to jest, sidi? — zapytał nagle Achmed, wskazując na lewo.
Spojrzałem w oznaczonym kierunku, czyli powyżej naszego stanowiska, i zobaczyłem trzódkę gazeli, wypadającą z zarośli. W tej chwili obudziła się we mnie żyłka myśliwska.
— Idą wprost na nas, Achmedzie. Uciekają!
— Tak jest, sidi. Czy widzisz fahada[109], który teraz wyskakuje za niemi z zarośli? Cóż teraz zrobimy?
— Zapolujemy także i zastąpimy antylopom drogę. Mój koń szybszy od twego. Ty zatrzymaj się tu, przy rzece, a ja pojadę na prawo.
— Ależ, sidi, czy możemy sobie na to pozwolić? Ten fahad należy pewnie do jakiegoś szejka, a może nawet do emira z Kasr el Bordż!
— Ale bądź spokojny. Jazda!
Jak wyrzucony cięciwą przebiegł mój koń przez równinę. Gazele były zapewne bardzo wystraszone, bo nie dostrzegły nas, chociaż dzieliła je od nas odległość niewielka. Rogi ich były dwa razy zgięte w kształcie liry, grzbiety jasno-brunatne, brzuchy białe, ogony i pasy na bokach ciemno-brunatne. Mieliśmy więc przed sobą antilope dorcas L. Naliczyłem czternaście sztuk, a wobec tego zostawiłem dwururkę na plecach, a pochwyciłem za sztuciec Henryego, z którego mogłem dłużej strzelać bez nabijania za każdym razem. Strzelba ta oddała mi wielkie usługi w Ameryce, Australii i Azyi i wywołała podziw u dzielnego Achmeda.
Lampart dopadł był właśnie ostatnią gazelę, rzucił się na nią w wielkim skoku i powalił. Ja zatrzymałem konia i pokazałem mu strzelbę, a on stanął w tej chwili nieruchomo, jak odlany ze spiżu. Teraz mogłem nawet godzinę siedzieć na nim i strzelać, a on byłby nawet głową nie poruszył: tak znakomitą tresurę arabską przeszedł w swej dalekiej ojczyźnie. Mój pierwszy wystrzał huknął, a równocześnie zajaśniał błysk ze strzelby Achmeda: dwie antylopy padły na ziemię. Wtem rozwarły się znowu zarośla, wyrzucając z siebie sześciu jeźdźców, pięciu w strojach arabskich, a szóstego w kapiącym od złota mundurze wysokiego oficera tunetańskiego. Na lewej jego pięści siedział szahihu[110]. Na nasz widok utknął oficer na chwilę, potem zdjął ptakowi z głowy kapturek i podrzucił go w górę. Sokół uderzył natychmiast na jedną z gazeli, ale nieszczęśliwym trafem na tę, którą ja właśnie wziąłem był na cel. Nie zdołałem już odjąć palca, wypaliłem, a oba zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi. Nie troszcząc się o nie, zwróciłem się za pomykającemi gazelami i wystrzeliłem jeszcze dwa razy. Wtem usłyszałem za sobą tętent konia, a jakaś ręka pochwyciła moją.
— Chammar el kelb, ty psie pijaka, jak śmiesz tutaj polować i strzelać do mojego szahihu? — huknął na mnie.
Odwróciwszy się, zobaczyłem przed sobą oficera. Oczy iskrzyły mu się gniewem, końce wąsów drgały gwałtownie, a jego dobroduszna pewnie zazwyczaj twarz poczerwieniała. Nie miałem bynajmniej ochoty pozwolić, żeby do mnie w ten sposób przemawiał, strząsnąłem więc jego rękę z mojej, mówiąc do niego głośno i z naciskiem:
— Hawuahsz, daj mi spokój! Powiedz jeszcze jedno takie słowo, a zwalę cię z konia tą pięścią!
— Allah ajenak, Boże dopomóż ci! — odparł, chwytając za rękojeść dżam bijeha[111]. — Człowiecze, czyś zwaryował? Czy wiesz, kim jestem?
— Właścicielem niezręcznego sokoła i niczem więcej!
— Ten człowiek gani mego sokoła — zawołał oficer. — Allah istaffer, niech mu Bóg przebaczy! Czy zsiędziesz natychmiast z konia, by mnie przeprosić?
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Oby pokierował twojemi myślami tak, żebyś się nie ośmieszał! Czyś ty może Mohammed es Sadak bej, władca Tunisu, lub nawet sułtan ze Stambułu, że wymagasz, żebym cię prosił o przebaczenie?
— Nie jestem ani sułtanem, ani bejem Tunisu, któremu oby Allah błogosławił, ale jestem jego apha el harass, dowódcą jego gwardyi przybocznej. Dalej z konia, jeśli nie chcesz skosztować bastonady!
W najwyższem zdumieniu cofnąłem konia.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy rzeczywiście jesteś bej el memluk władcy Tunisu?
— Tak powiedziałem! — odparł wyniośle.
Co za spotkanie! Ten człowiek to był „Kriigerbej“, oryginalny dowódca gwardyi tunetańskiej. Słyszałem o nim bardzo często. Nie był bynajmniej Afrykaninem, pochodził z Europy, a był synem piwowara. Rzucony przez swój kismet w trzydziestych latach do Tunisu, przeszedł na islam, czem zdobył sobie łaskę proroka i wszystkich świętych kalifów w tym stopniu, że posuwał się coraz to wyżej, aż w końcu otrzymał zaszczytne zadanie bronienia na czele przybocznych mameluków drogiego życia Mohammeda es Sadak baszy. Lecz ze strony ojczyzny, której się wyparł, spotkała go jednak sroga kara. Oto w Afryce zapomniał dużo z języka ojczystego i ilekroć chciał się nim posłużyć, musiał się dobrze napocić i nasmażyć w piekielnym ogniu gramatyki.
— Do stu kaduków, panie pułkowniku, gdybym był wiedział, że z panem mam zaszczyt mówić, byłaby nasza rozmowa wypadła trochę przystojniej — wyraziłem swe zdumienie po niemiecku.
On otworzył oczy i usta, jak wrota, usłyszawszy swój język ojczysty, którym oddawna już nie mówił.
— Maszallah, do pioruna! Jest więc pan... ach tak omal się nie przemówiłem! Pan chyba nawet Niemiec?
— Właśnie.
— Allah, wallah, billah, tillah — nie pojmuję tego, to całkiem niemożebne!
— Dlaczego?
— Dlatego... bo... o ile... no, Allah jest wielki i wyprowadza wspaniale swoich i waszych. Czegóż pan chce w Tunisie?
— Odświeżyć dawne wspomnienia, a przytem poznać kraj i ludzi lepiej, aniżeli to przedtem było możliwe.
— Dawne wspomnienia, kraj i ludzi? Czy pan był już kiedy tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Dalej na południu, nad szotami. Jechałem wówczas do Tripolis, Barki i Egiptu.
— Tripolis, Barki, Egiptu? Wallahi, tallahi, do kroćset batalionów, to większa przechadzka, aniżeli z Berlina do Koepeniku. A skąd pan dziś tu przybył?
— Przybywam przez Dżebel...
Dalszy ciąg uwiązł mi na języku, gdy rzuciłem okiem na twarz człowieka, który zsiadłszy z konia, zajął się był zabitym sokołem, a teraz zwrócił się do nas i podszedł bliżej. Gdzie ja już widziałem tego człowieka, nieskończenie długiego i tak cienkiego, że omal się nie złamał? Czyżby to był rzeczywiście lord Dawid Percy, osobliwy oryginał, syn Earla Forfaxa? On zatrzymał się i spojrzał na mnie z wielkiem zdumieniem.
Good Lack! To wy, czy nie wy, old Rifleman? — zapytał.
— Lord Percy, czy to być może?
Egad! — potwierdził. — Welcome amidst this tedious part of the world, powitać w tej nudnej części świata!
Podał mi rękę, którą ją uścisnąłem serdecznie.
— Nudnej? — zapytałem.
— Dlaczego?
— Hm! Przyjechałem tutaj, aby strzelać Iwy, tygrysy, nosorożce, słonie i hipopotamy. Dotychczas nie widziałem nic oprócz pcheł pustynnych, jaszczurek i tych oto skór. Nudny kraj, hm!
— Ja nie uważam go za nudny.
— Tak, sir, z wami co innego. Wy sięgniecie ręką, gdzie wam się tylko podoba, i macie przygodę. Mnie tak szczęście nie sprzyja. Weil! Muszę się znowu do was przyłączyć, jak w East Indiens.
— Byłoby mi bardzo miło i na rękę, sir. Może przedstawicie mnie łaskawie temu gentlemanowi? Nie wymieniłem mu jeszcze mego nazwiska.
Yes, niech tak będzie!
Wykonał jeden ze swych olbrzymich ruchów ręką i przedstawił mnie dowódcy gwardzistów, poczem dodał:
— To był dobry strzał, sir. Nie jesteście temu winni, że trafiliście ptaka. Ma to być sokół, ale był chyba thistle-finch[112], albo goose.[113]Był źle wytresowany, niezręczny i wziął gazelę za gardło, zamiast powyżej oczu. Wasza kula musiała go dosięgnąć. Well!
— Panowie znacie się z sobą? — zapytał Krüger-bej.
— Tak. Zwiedziliśmy obydwaj dobry kawał Indyi — odpowiedziałem.
— Maszallah, niech mnie kaczka kopnie, to zdumiewające! Znali się w Indyach i spotykają się w Tunisie! Jestem dobrym muzułmaninem, ale to już coś więcej, niż kismet; to przypadek, który mię nieco zastanawia. Szkoda, że pański przyjaciel umie tylko po angielsku i niewiele po arabsku. Niepodobna z nim się rozmówić.
— Gdzie pan się z nim spotkał?
— Przedstawił mi się w Tunisie i poszedł potem ze mną do el bordż[114], która leży stąd niedaleko. Musiałem się tam udać z achordarem[115], aby koni zakupić. Dzisiaj chcemy polować i pożyteczne połączyć z przyjemnem. Teraz pojedziemy jeszcze do Seraia bent, które czasem nazywa się Mozole.
— Do Seraia bent? — spytałem ucieszony.
— Tak, tam rozłożył się obozem szejk en Nurabi, który podobno ma kilka pysznych koni i musi mi je pokazać.
— To dobrze, bo i ja udaję się po Mozole.
— Wspaniale! Jedziemy razem. Ale jak tam z gazelami, he?...
— Należą oczywiście do pana. Ale z powodu szahihu proszę na mnie się nie gniewać. Był źle wytresowany i uderzył w niewłaściwej chwili. Gdyby był zwierzynę wziął w odpowiedniem miejscu, byłoby mu się nic nie stało.
— To nie szkodzi. W Egipcie łowią ich więcej. Bej otrzymuje je często od wicekróla. Ale gazele, które panu zastrzeliła strzelba, są pańskie; nie chcę inaczej. Widzi pan, oto nadchodzi jeszcze dwóch moich sais[116], a każdy ma po jednym sokole i jednej gazeli, którą ja zabiłem. Mam więc podostatkiem dziczyzny.
— Dobrze, dziękuję serdecznie i daruję te zwierzęta szejkowi en Nurabi.
— Słusznie! Całkiem praktycznie! Co się tyczy m nie, to odeślę ludzi zbytecznych.
Tymczasem założono kaptur lampartowi, a jeden z ludzi wziął go do siebie na konia i odjechał z pachołkami do el bordż. Reszta towarzyszy pułkownika gwardyi zabrała pozostawioną mi zdobycz myśliwską, poczem zwróciliśmy się ku wznoszącej się na wschodzie, bocznej ścianie doliny. Nie była ona zbyt stroma i łatwo się było na nią wydostać, ponieważ na górę prowadziło coś na kształt drogi. Na górze znaleźliśmy małą bezdrzewną równinę, poza którą teren znowu się wznosił. Tam rosły krzaki i las, a ponieważ słońce stanęło właśnie na zenicie, przeto postanowiliśmy na krótki czas odpocząć.
Rozmowa, która od chwili wyruszenia była utknęła trochę, ożywiła się teraz znowu. Lord Percy był z natury milczący, ale za to Krüger-bej chciał wiele i wszystko wiedzieć.
Musiałem mu opowiadać o ojczyźnie, o moich podróżach i o rozmaitych innych rzeczach, a gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
— Rzadko kiedy bywało mi tak dobrze jak teraz. Na Allaha, niech mnie kaczka kopnie! Powiadam panu, że nie prędko pana od siebie puszczę. Nie biorę panu za złe, że pan ojczyznę kocha, ale powiadam, że byłoby dobrze dla pana zostać w Tunisie. Wprawdzie nie każdy awansuje tak wysoko, ale dla człowieka z pańskiemi zdolnościami nie będzie trudno dojść do dobrego stanowiska. Podaj mi pan rękę! Wystarczy mi słówko powiedzieć, a zrobiłbym z pana coś lepszego, aniżeli pan w swoim kraju może zostać.
— Serdeczne dzięki, panie pułkowniku! Rozważę sobie gorliwie pańską ofertę.
— To słusznie! Człowiek nie powinien nigdy swego szczęścia deptać nogami. Mam zaszczyt uważać pana już za obywatela Tunisu. O Mahomecie i jego kalifach możemy sobie kiedyś później pomówić. Mimo to nie nawrócę pana na islam, ponieważ chrześcijanin może do czegoś doprowadzić już wtedy, jeśli wierzy, że pro rok i kalifowie byli rzeczywiście na świecie. Ale teraz chciałbym wiedzieć, gdzie musimy jechać — w prawo wzrot, czy na lewo?
— Mój służący zna dobrze te strony.
— Czy był już tutaj?
— Pochodzi z Uelad Sebira, do których się udajemy.
— Przywołaj go pan! Czy to zacny chłop?
— Uważam go raczej za przyjaciela, aniżeli za podwładnego.
— To proszę mi go przedstawić!
Przywołałem Achmeda skinieniem. Krüger-bej przypatrywał mu się z miną łaskawcy i zapytał go po arabsku:
— Czy na imię ci Achmed?
Zapytany zrobił dumny ruch ręką i odpowiedział:
— Nazywam się Achmed es Sallah Ibn Mohammed er Raham Ben Szafei el Farabi Abu Muwajid Khulani.
Wolny Arab jest dumny ze swoich przodków i nie omieszka nigdy w odpowiednim czasie wyliczyć ich przynajmniej do dziadka. Im dłuższe imię, tem zaszczytniejsze, a krótkie uważa się niemal za hańbę.
— Pięknie! — rzekł bej mameluków. — Imię twoje jest dobre, a pan twój jest z ciebie zadowolony. Będę cię więc...
— Mój pan? — wpadł mu Achmed w słowo z zaiskrzonemi oczyma. — Ty możesz mieć władcę, ale ja jestem wolny syn Beni Rakba z ferkah[117] Uelad Sebira. Ja nie mam pana, kocham tylko tego sidi, ponieważ nietylko jest mędrszy i waleczniejszy od wszystkich innych, lecz także dobrotliwszy. Czego sobie życzysz ode mnie, effendi?
— Jak dostaniemy się do Uelad Sebira, na prawo, czy na lewo?
— Jedź na prawo! Skoro tylko zdołasz objąć okiem dolinę, zobaczysz ich namioty.
Zawrócił, a my poszliśmy za jego wskazówką. Krüger-bej przyjął spokojnie tę małą nauczkę Araba.
— Dumni hultaje ci Beduini — rzekł. — Żaden inny książę nie ma takich poddanych!
— Poddanych? — zapytałem z uśmiechem. — Czy są rzeczywiście posłuszni baszy Mohammedowi es Sadak?
Zapytany przybrał minę wysoce dyplomatyczną i odpowiedział:
— Oczywiście, że uważają go za swego władcę, to rozumie się samo przez się. A może jest kto inny, na czyje panowanie byłby pan skłonny dla nich się zgodzić?
— Nie znam istotnie nikogo.
— A widzi pan! Bej Mohammed es Sadak nie panuje ani zapomocą rózg, ani zapomocą skorpionów jako ów król Rehabraham, czy Jerobraham z Israhel, jak mówi koran. A może to jest w biblii? On jest rozumny, a dzięki temu Beduini wcale nie czują, że mają zaszczyt być jego poddanymi.
— Ale jeśli w bardo, gdzie zwykł w sądzie zasiadać każdej soboty, dostają bastonadę, lub idą na stryczek, wtedy to poznają: nie prawdaż?
— Mahlesz, to nic nie znaczy! Bastonada i szubienica są także zapisane w księdze żywota i nikt nie może im ujść, komu je raz przeznaczono. Kto nie chce słuchać, ten musi czuć! To stara prawda; zrozumiano?
— A co będzie z bastonadą, którą ja dopiero co miałem otrzymać?
— To skończone i przedawnione. Allah kerihm, Allah jest miłościwy, a moja dusza lubi też łaskę. Jesteśmy przyjaciółmi i nie potrzebujemy obijać sobie podeszew. Ale tam w dole stoją namioty. Zdaje mi się, że wnet dojdziemy do celu.
Anglik, który obok nas jechał w milczeniu, zobaczył także namioty, rozsypane po równinie.
— Czy to Uelad Sebira, sir? — zapytał mnie.
— Przynajmniej jakiś ich oddział. Należą do wielkiego szczepu Rakba, który może w pewnych okolicznościach wystawić ponad dziesięć tysięcy wojowników.
— Waleczne zuchy?
— Tak słyszałem.
— Rozbójnicy?
— Hm! Beduini są i byli tem mniej więcej wszędzie i po wszystkie czasy.
Well! Czy będzie wobec tego jaka przygoda?
— Poczekajmy trochę.
— Ja chcę mieć przygodę, sir, rozumiecie? Z wami przeżywa się nieco inne rzeczy, aniżeli z tym kolonelem gwardyi przybocznej, z którym nawet mówić niepodobna. Ja nie odejdę już od was.
— Chętnie was widzę.
— Jaką rutę obraliście sobie?
— Chcę udać się przez Kef na równinę słynnych Uelad Ayar, a stamtąd przez góry Melbili i Margeli do wielkich duarów Feriany, a potem przez Gaffa, Seddada,, Tozer i Nefta nad szot Dżerid. Na tym szocie omal życia nie utraciłem przed laty, pragnę teraz przypatrzyć się temu miejscu.
Zounds! Przygoda? Opowiedzcie ją!
— Niema na to czasu. Patrzcie! Już nas zauważono i wychodzą naprzeciw.
Pomiędzy namiotami pasło się wiele owiec, koni i wielbłądów, przed każdem zaś z białych mieszkań letnich wbita była w ziemię włócznia, a do niej przywiązany wierzchowiec właściciela. Na nasz widok wyjęto włócznie z ziemi, około ośmdziesięciu wojowników dosiadło koni i utworzyło oddział, który ruszył pędem naprzeciw nas. Ludzie ci wydali głośny, wyzywający okrzyk, wymachiwali włóczniami i zaczęli strzelać do nas z długich flint. Sir Dawid Percy sięgnął pa rusznicę i rozluźnił pistolety za pasem.
Thunder storm! Oni zachowują się wrogo. Nareszcie raz będzie walka, przygoda!
— Nie cieszcie się zbyt wcześnie! Widzą przecież, że nas tylko siedm osób, które nie mogą żywić względem nich wrogich zamiarów. Przyjmą nas arabskim zwyczajem wojenną „fantazyą“, lecz o jakiejś walce nie ma mowy.
Dull, extremely dull, to głupie, nadzwyczajnie głupie! — mruknął.
Zwróciłem się do Krüger-beja:
— Czy pan w swoim mundurze jest tutaj pewny gościnnego przyjęcia?
— Tak. Rakba są naszymi przyjaciółmi. Ich zadaniem jest pilnować drogi karawanowej, idącej z Tunisu przez Testur, Nebor i Ket do Konstantyny i otrzymują za to podarunki. Nie grozi nam nic z ich strony. Zresztą zna mnie dobrze szejk Ali en Nurabi, ponieważ był już raz ze mną w Tunisie. Ucieszy się, gdy mnie zdrowym zobaczy. Może mi pan wierzyć. A jeśli mu pana przedstawię jako swego ziomka, to dotknie go to bardzo przyjemnie. O tam nadjeżdża na czele swego szwadronu. Poznał mnie już. Proszę, najedźmy na nich cwałem, gdyż jest to zwyczaj arabski, który u Arabów musi zasługiwać na nazwę zwyczajnego!
Pędziliśmy ku sobie wyciągniętym cwałem, przyczem obie strony krzykiem i strzelaniem narobiły ogromnego zgiełku. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy chcieli na siebie najechać, lecz w ostatniej chwili przed zderzeniem zawracał każdy swojego konia i igraszka zaczynała się na nowo. Wygląda to wprawdzie wspaniale, ale nadweręża bardzo koniom nogi, czasem zwierzęta nawet padają przytem. Pędziliśmy w tej pozornej bitwie przez obóz, ożywiony przez kobiety, starców i dzieci, i zeskoczyliśmy przed namiotem, którego rozmiary i ozdoby pozwalały się domyślać, że należy do szejka. Mężczyźni otoczyli nas półkolem. Aż dotąd nie padło jeszcze ani jedno słowo pozdrowienia, teraz dopiero przystąpił Ali en Nurabi do dowódcy przybocznych mameluków i podał mu rękę.
— Pustynia cieszy się deszczem, zaś Ibn es Sahar swoim przyjacielem. Marhaba, bądź pozdrowiony. Wejdź do namiotu swego brata i zobacz, jak cię miłuje!
Szejk był prawdziwym Beduinem, o słabym zaroście w dojrzałym wieku męskim. Miał na szyi zawieszony hamail[118], co wskazywało na to, że był w Mekce i Medynie. Krüger-bej zachował się z wielką godnością i tak odpowiedział:
— Księżyc otrzymuje światło od słońca, a dla mnie niema radości bez przyjaciela mej duszy. Imię twoje wielkie jest w górach, a klacz twoja słynie na dolinach. Ojciec twój był najmężniejszym z bohaterów, a dziad twój najmędrszym z mędrców. Oby synowie twoi byli mocni jak Chalid, a synowie synów twoich waleczni jako ogier, broniący swoich żon i dzieci! Przyprowadzam, ci dwu mężów z Zachodu. Są oni wielkimi emirami u swoich i przychodzą do ciebie, by poznać twoją potęgę i uprzejmość, a potem wysławiać ją w krajach, kędy słońce zachodzi.
— Ty będziesz moim rafik[119], a ty moim aszab[120], — rzekł szejk, podając najpierw rękę Anglikowi, a potem mnie. — Jesteście w moim namiocie tak bezpieczni, jak gdybychronił was dsu ’l fekar[121], pałasz proroka. Wejdźcie i podzielcie się ze mną chlebem!
Weszliśmy do namiotu. Towarzysze Krugera zostali na dworze, a z nimi Achmed, którego szejk ani słowem, ani nawet skinieniem głowy nie powitał. Czy stało się to dlatego, że szejk musiał najpierw uczcić swoich gości? A może miało to inne, mniej przychylne dla Achmeda, powody! W głębi namiotu stało nizkie drewniane rusztowanie, pokryte rogożami, czyli t. zw. serir, na którem wszyscyśmy pousiadali. Osobnego przedziału dla kobiet nie było prawdopodobnie w namiocie. Żeńscy członkowie rodziny szejka mieścili się zapewne w namiocie mniejszym, położonym obok wielkiego. Ze szczytu namiotu zwisało na zielonym jedwabnym sznurze szklane naczynie, które szejk zdjął, by je nam podać. Zawierało drobno tłuczoną sól ze słonych jezior południa, a obok leżała porcelanowa łyżeczka. Zarówno czara szklana jak łyżka porcelanowa były tu zbytkiem, z którego szejk był widocznie nadzwyczaj dumny. Zjedliśmy po kilka grudek soli, Ali en Nurabi zaś uczynił to sam o i rzekł uroczyście:
— Nanu malahin, zjedliśmy sól z sobą. Jesteśmy braćmi i żadna nieprzyjaźń nie zdoła nas rozłączyć.
Następnie zdjął ze ściany trzy fajki, napchał je własnoręcznie, podał nam i zapalił. Potem oddalił się na krótki czas. Kiedy powrócił, weszła za nim starsza kobieta i młoda dziewczyna. Pierwsza niosła dziewięciocalowy senieh[122], który postawiła przed nami. Drugą można było nazwać skończoną pięknością. Miała czarne włosy, splecione w długie, grube warkocze, przetykane srebrnymi sznurami, a dokoła pełnej, jasno brunatnej szyi układał się sznur korali, na którym wisiała złota moneta. Otulała ją śnieżnobiała saub[123], wycięta na szyi w ten sposób, że widniał z poza niej czerwony jedwabny sudamejrijeh[124], obejmujący pełną pierś, nie ściskając jej wcale. Bardzo szerokie rękawy koszuli tak były rozcięte, że odsłaniały rękę po łokieć. Koszula sięgała w dół aż po kolana, spadając na sarwa[125] w białe i czerwone pasy. Nagie stopki tkwiły w błękitnych pantofelkach, a na przegubach rąk i nóg błyszczały metalowe pierścienie, do których przytwierdzonych było kilka talarów Maryi Teresy i złota pięciopiastrówka.
Dziewczyna niosła w rękach sporą tacę z grubego włókna palmowego, założoną rozmaitemi przekąskami, które potem obie poukładały na stoliku.
Były tam fubir[126], kruche kebah[127] i małe talerzyki z dibs[128], mieszanina z ogórków, granatów i melonów,, oraz rozmaite gatunki daktyli, z których el szelebi zwróciły szczególnie moją uwagę, gdyż są na dwa cale długie, mają małe ziarnka, oraz wspaniały smak i zapach. Gatunek ten pochodzi z Medyny, jest więc stosunkowo drogi. Jeżeli szejk mógł temi daktylami raczyć gości, to musiał być zamożnym człowiekiem.
Kobiety nie powiedziały ani słowa, a skoro się oddaliły, wskazał szejk na potrawy i rzekł:
— Jeśliście łaskawi, to skosztujcie nieco z tego, zanim zarzną i przyrządzą jagnię!
— Hamdullilah! — odezwałem się, sięgając po jedzenie. — Twoje serce jest dobre, o szejku, a ręce twoje otwarte dla gości. Przyjm i ty od nas mały dar, który przeznaczyliśmy dla ciebie. Polowaliśmy na el rassahl, gazelę, i zabiliśmy kilka sióstr jej. Leżą przed twym namiotem i są twoją własnością.
— Rabbena chaliek, ia sidi, niech cię Bóg zachowa, sidi! — odpowiedział. — Przybywasz z dalekiej Belad er Rumi[129], a mimoto znasz przykazania koranu, który powiada, że Allah wynagradza każdy dar dziesięćkrotnie. Przyjmuję gazele, a wy spożyjecie je z nami.
Wtem zapytał Krüger-bej:
— Widziałem bent es Sebira, najpiękniejszą córę twego szczepu, lecz nie widziałem twoich synów. Czemu nie przyszli pokazać mi swego oblicza?
— Odeszli do el Hamza. Moi wywiadowcy usłyszeli, że synowie Uelad Hamema przybyli, aby napaść na kaffilę, której oczekujemy tutaj z Testur. Dlatego wysłałem część młodych wojowników, żeby zbadali, gdzie znajdują się nieprzyjaciele.
— Beni Hamema? Czyż ci rozbójnicy zachodzą aż tak daleko na północ?
— Oni są wszędzie, gdzie tylko można coś złowić. Szejk ich jest synem dyabła. Jego ręce ociekają krwią. On nie oszczędza kobiet ani dzieci — hańba mu!
— Już go Mohammed es Sadak-bej potrafi odszukać!
— Tak sądzisz? Nikt go nie złapie. Szczep jego ma wiele strzelb, a najgorszym ze wszystkich rozbójników jest jego towarzysz.
— Co za towarzysz?
— Czyż nie słyszałeś o Saadisie el Chabir?
— O Saadisie, Krumirze z ferkah ed Dedmaka? On osławiony jest w całym kraju. Musiał uciec z ojczyzny, ponieważ przelał krew, a teraz ściga go zemsta. Jest to chabir el chabir, największy z dowódców. Zna wszystkie doliny i góry, wszystkie źródła i rzeki w całym kraju. Jeżeli Beni Hamema jemu się powierzą, to będą jeszcze groźniejsi niż zwykle.
— Obrali go swoim dowódcą, wczoraj widziano go nad Bah el Halua. To zły znak dla karawany. Niech ją Bóg chroni!
Chociaż nie brałem udziału w tej rozmowie, jednak zajmowała mnie ona nadzwyczaj, ponieważ i ja niejedno słyszałem o Saadisie el Chabir. Mówiono o nim w każdym namiocie i przy każdem obozowem ognisku. Imię jego żyło w ustach gawędziarzy i kobiet, które chciały dzieci swoje zmusić do posłuszeństwa. Kriigerbej sprowadził po pewnym czasie rozmowę na cel swojego przybycia, a szejk zaprosił nas, żebyśmy się przypatrzyli jego koniom.
Opuściwszy namiot, dosiedliśmy koni i w towarzystwie wszystkich Arabów rodzaju męskiego udaliśmy się na miejsce, gdzie się stado pasło. Widok koni wprawił w szybszy obieg krew Anglika, znawcę i namiętnego miłośnika tego najszlachetniejszego ze zwierząt domowych.
Behold! — zawołał. — Jakie wspaniałe okazy! Przypatrzcie się tej białej klaczy. Zapłaciłbym za nią tysiąc funtów. Well!
— Nie dostaniecie jej i za dwa tysiące, sir — odpowiedziałem mu. — A jednak znajduje się tutaj zwierzę, może jeszcze cenniejsze, chociaż nie takie drogie.
— Które?
— Popielaty hedżin z tamtej strony. Ma tę sam ą barwę, która nawet włosom kobiet użycza tyle piękności; Francuz nazywa to cendré. Przypatrzcie się jego głowie, oczom, piersiom i nogom! To biszarin hedżin i prawdopodobnie znakomity biegun.
Heigh-ho! Dajcie mi spokój ze swoimi wielbłądami! Czy siedzieliście już kiedy na takiej bestyi, sir?
— Hm! Nawet często. Wszak wiecie, że już przedtem byłem na Saharze kilka razy.
— Słusznie! Jakże wam było, kiedyście pod swojemi biednemi zwłokami mieli taki garb?
— Bardzo dobrze.
— Na prawdę? No, to się zgadza z waszą naturą! Wiem, że wasze nerwy są ze skóry hipopotama. Kiedy ja po raz pierwszy wsiadłem na takie stworzenie, spadłem najpierw z tyłu, a potem z przodu. Później trzymałem się trochę lepiej, lecz nie zapomnę tej jazdy przez całe życie. Opanowało mię potem coś gorszego, niż morska choroba. Zdawało mi się, że połknąłem tysiąc dyabłów, które chciały polecieć ze mną na cztery wiatry. Nigdy już nie dosiądę takiej nędznej kreatury!
Podczas tego zaklęcia rozczepierzył odpychająco wszystkie dziesięć palców i rozstawił swoje nieskończenie długie nogi, jakby miał jeszcze pod sobą wielbłąda, o którym mówił.
Przed nami przeprowadzono jedno po drugiem najlepsze ze znajdujących się tam zwierząt. Krüger-bej był także ową klaczą zachwycony. Dobroduszna twarz jego promieniała rozkoszą.
— Czy widział pan już kiedy takiego konia? — zapytał mnie.
— Niech mię kaczka kopnie, jeśli to nie jest prawdziwa rawuan[130]! Takiej nie ma nawet następca tronu, sidi Ali-bej, w swojej stajni w el Marfa, sławnych kąpielach morskich w Tunisie.
— Słyszałem, że dużo wydaje na konie.
— Bardzo dużo, ogromnie dużo, na konie, powozy i kobiety. Ma trzysta kobiet, ale takiego siwka nigdy jeszcze nie miał.
— Czy uważa pan tego konia rzeczywiście za niezrównanego?
— W każdym razie. Wolę jego, aniżeli wszystkie trzysta kobiet sidi Ali-beja, między któremi nie znajdował się nigdy taki siwek.
— To przypatrz się pan łaskawie mojemu karemu ogierowi!
— To nie tak łatwo. Zawinąłeś go pan tak w libet[131], że widać mu tylko nogi i nos.
— To przypatrzy mu się pan potem.
— Jego chód i postawa już mi wpadły w oko. Niewątpliwie ma dużo ducha i ognia. A dlaczego pan go tak nakrywa?
— W ostatnich czasach musiał jadać durrha, a to mu trochę zaszkodziło. Ale, uważaj pan!
Szejk dosiadł siwki, by ją przećwiczyć. Zwierzę okazało się znakomitem, chętnie byłbym je puścił w szranki z moim karym, gdybym nie był gościem właściciela siwki, a wiadomo, że dla Beduina niema większego strapienia nadto, gdy ulubiony koń jego musi innemu ustąpić pierwszeństwa.
Wśród wyciągniętego cwału zatrzymał Ali en Nurabi klacz tuż przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącemi Oczyma:
— Ta klacz nazywa się Utheif[132]. Jak ci się podoba?
— Może nosić proroka po raju. Czy mi ją sprzedasz?
— Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czynie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, aniżeli odda za pieniądze klacz swoją?
— Wiem o tem, szejku. Czy znasz konia, króryby dorównał Utheif?
— Niema do niej podobnych.
— Możebyś przypatrzył się ogierowi tego effendi?
— Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Utheif. Mimoto będzie zapewne ten ogier niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa?
— Jego poprzedni pan nazwał go „Ri“ — odrzekłem.
To zafrapowało trochę pytającego.
— Ri, to słowo arabskie — rzekł. — Czy pan tego konia był Beduinem?
— Był to Mohammed Emin, szejk Haddedinów ze szczepu Szammar.
— W takim razie twój ogier jest zwyczajnem zwierzęciem, gdyż nikt z Szammarów nie sprzeda dobrego konia.
— On go nie sprzedał, lecz ofiarował mi w darze. Czy to koń lichy, zaraz zobaczysz.
Zsiadłem z konia i skinąłem na służącego Achmeda, który przysłuchiwał się dotąd z zajęciem naszej rozmowie, a teraz pośpieszył z radością, by zdjąć z karego osłonę, już naprzód dumny ze zwycięstwa, którego się po moim ogierze spodziewał.
— Wallahi, billahi! — zawołał szejk, kiedy koc opadł na ziemię. — Ten koń ma czerwone jak krew nozdrza, a zbudowany jest, jak es Saleh, ulubiony koń Haruna el Raszyda. To radżi pak, najczystszej krwi. Żaden Beduin nie darowałby nikomu takiego skarbu. Ten koń poszedł za tobą bez wiedzy swego pana!
To znaczyło innemi słowy, że go ukradłem. Te słowa mogło wywołać na usta szejka tylko uczucie niezwykłego podziwu. Usłyszawszy to, ściągnąłem brwi i położyłem rękę na sztylecie.
— Czy wiesz, co mówisz, szejku Ali en Nurabi? — zapytałem. — Czy tu na Dżebel Gwibub jest zaszczytem zaliczać się do koniokradów? Tam, gdzie ja się urodziłem, jest to hańbą. Gdybym był nie zjadł z tobą soli, to żelazo tkwiłoby już w twojem sercu. Bądź na przyszłość ostrożniejszy!
Oczy szejka zajaśniały także. Gdybym nie był jego gościem, przyszłoby było pewnie do sprawy na noże. Opanował się jednak i zapytał:
— Czy twój ogier ma tajemnicę?
— Ma ją, jak każdy koń czystej krwi.
— Czy znasz tę tajemnicę?
— Znam.
— W takim razie przebacz mi! Nikt nie zdradzi tajemnicy swojego konia; dopiero na łożu śmierci przekazuje ją każdy swemu spadkobiercy. Kto zna tajemnicę swojego konia, ten musiał otrzymać go w sposób rzetelny. Jeśli jednak szejk Haddedinów darował ci tego ogiera z własnej woli, to i ty musisz być wielkim szejkiem, lub emirem!
— Szejk Haddedinów był moim przyjacielem i to niech ci na razie wystarczy. Może wieczorem ci opowiem, w jaki sposób otrzymałem tego konia.
— Sądzisz, że on dorówna mojej klaczy?
— Sądzę.
— To dosiądź go i udowodnij, że tak jest!
— Nie wolno mi zmartwić klaczy człowieka, w którego namiocie mam spocząć.
— Wolno ci, effendi. Żądam tego od ciebie, by ci pokazać, że moja „Jaskółka“ szybsza jest, niż twój „Wiatr“.
Ja wahałem się jeszcze, gdy Krüger-bej zauważył:
— Wszak sam tego chce! Do pioruna, ja także jestem ciekaw, jakie to będą wyścigi! Gdym pańskiego ogiera zobaczył, zdumiałem się nad swoją ślepotą, że tego przedtem nie spostrzegłem. Szejk nie powinien się gniewać, jeśli zwyciężycie, gdyż sam was o to prosi. Puść pan dyabła w taniec. Powiadam panu, że ucieszę się, jeśli pańskiemu „Wiatrowi“ nie zabraknie wiatru i jeżeli go całkiem nie straci.
Sir Dawid Percy niezupełnie wprawdzie zrozumiał naszą rozmowę, lecz na widok mojego konia kilka razy wydał głośny okrzyk podziwu; przeczuł, o co chodziło, i rzekł do mnie:
S’death, a to koń! Będziecie się ścigali z szejkiem?
— Zgadliście.
— Zróbcie to, zróbcie! Przypuszczam, że kary może pójść w zawody z siwką!
— Pod względem chyżości i wytrwałości przewyższa ją nawet, ale obawiam się, że obrażę szejka, jeśli klacz jego zawstydzę.
— Ale, co za gadanie! Sława takiego konia więcej warta, aniżeli ten brunatny chmyz!
„Tajemnica“ konia, to rzecz całkiem szczególna. Każdy Arab przyzwyczaja swego konia do pewnego znaku, na który zwierzę ze spotęgowaną chyżością pędzi, dopóki nie padnie. O tym znaku nie mówi Arab nikomu, nawet synowi, ani najlepszemu przyjacielowi, a używa go tylko wtedy, kiedy życie jego jest w niebezpieczeństwie, lub kiedy chodzi o zdobycie nagrody cenniejszej dlań, aniżeli zwierzę. Mój znak polegał na tem, że głośno wymawiałem słowo „ ri“ i lewą dłoń kładłem ogierowi pomiędzy uszyma. Doświadczyłem już nieraz, że wtedy trudno było jakiemukolwiek jeźdźcowi mnie doścignąć. Nie bałem się też klaczy szejka, ale nie chciałem zranić jego dumy. Ucieszyłem się przeto przerwą, jaka na razie odwróciła naszą uwagę od próby z końmi. Oto jeden z Arabów krzyknął głośno i wskazał ręką na północ, gdzie ujrzeliśmy kilkanaście punktów, zwiększających się szybko w miarę zbliżania się do nas. Byli to jeźdźcy szczepu, u którego bawiliśmy właśnie w gościnie. Zaledwie szejk to rozpoznał, dał znak, by jechać za nim i popędził z zawrotną niemal chyżością.
— Za nim, za nim! — zawołał do mnie Krüger-bej. — Doścignij go pan! To najpiękniejsza sposobność do pokazania przewagi ogiera nad klaczą!
Zrobiłem ręką ruch odmowny i zachowałem to samo tempo co drudzy. Zbliżających się do nas jeźdźców było około dwudziestu. Prowadzili w środku Araba, przywiązanego do konia sznurami z łyka palmowego. Dwu z nich podjechało szybciej do szejka i zatrzymali przed nim konie. Byli to jego synowie.
— Hamdullillah! — zawołał jeden z nich. — Dzięki Allahowi, który oddał nam w ręce największego rozbójnika i mordercę!
— Kto jest ten jeniec? — zapytał szejk.
— To Krumir Saadis. Allah inhal el kelb, niech Bóg zniszczy tego psa, jego i cały ferkah ed Dedmaka! On zastrzelił Abu Ramzę, walecznego wojownika i kilku z nas pokaleczył. Oby imię jego zostało zmazane a krew jego niechaj zapłaci za winę, która go zawiedzie do piekła!
Tym jeńcem był więc słynny Krumir, o którym rozmawialiśmy przedtem. Ręce jego przywiązane były do tylnej części arabskiego siodła, a obie nogi skrępowano mu sznurami, przechodzącymi pod brzuchem konia. Mimoto siedział na siodle prosto, dumnie i chłodno, zwróciwszy na szejka ostre, kolące oczy. Nizkie czoło z cienkiemi, szczecinowatemi brwiami, ostre kości policzkowe, cienki jastrzębi nos, obrzękłe wargi i silnie rozwinięta dolna szczęka nadawały mu wyrazu nieczułości i okrucieństwa.
— Abu Ramza nie żyje? Gdzie on? — zapytał szejk.
— Tam go wiozą.
Mówiący to wskazał ręką za siebie, gdzie ukazali się dwaj jeźdźcy, prowadząc między sobą konia, do którego przywiązany był trup zastrzelonego.
— A kto zraniony? — zapytał szejk znowu.
Dwaj jeźdźcy wskazali w milczeniu na krwawe plamy, widoczne na białych płaszczach.
— Opowiedz, jak spotkaliście się z nim! — rozkazał Ali en Nurabi.
Syn zaczął opowiadać:
— jechaliśmy w dół Wadi Milleg i zatrzymaliśmy się nad Fum el Hadżar[133]. Wtem nadjechał ten potomek psa parszywego. Siedział na koniu, oczy jego szukały czegoś, jak oczy szpiega, a jazda jego była jako chód zdrajcy. Naraz ujrzał nas i zwrócił się do ucieczki, my jednak dopędziliśmy go wkrótce. Zanim zdołaliśmy go pojmać, zastrzelił nam towarzysza, a tych dwu zranił. Ed dem b’ ed dem — en nefs b” en nefs, oko za oko — ząb za ząb! On podpada krwawej zemście!
— Ed dem b’ ed dem — en nefs b’ en nefs! — zawołały głosy dokoła.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/223 Szejk nakazał milczenie.
— Zebranie naradzi się nad nim — rzekł. — Czy przyznał się wam, gdzie jego ludzie?
— Nie. Nie powiedział ani słowa. Usta jego są jako wargi śmierci, która milczy na wieki.
— Ostrza naszych włóczni i nożów nauczą go słów, których zażądamy od niego. Zaprowadźcie go do obozu!
Podczas tej niedługiej rozmowy nie drgnął Krumir nawet powieką i przypatrywał się z nietajonym podziwem mojemu i szejkowemu koniowi. Twarz jego została nieruchomą, a kiedy przejeżdżaliśmy obok trzody, zatrzymał konia lekkim naciskiem kolan, aby zachwyconem okiem znawcy przypatrzyć się popielatemu wielbłądowi. Zdawało się, że o los swój zupełnie się nie troszczy.
Kilku Arabów pośpieszyło naprzód do obozu, aby zanieść wiadomość, że najgorszy z ich nieprzyjaciół dostał się do ich niewoli. To też cała ludność powitała nasz orszak głośnymi objawami radości. Jeźdźcy przebiegali obok siebie w śmiałych podskokach, a reszta klaskała radośnie w ręce, okazując co chwila jeńcowi pogardę obelżywemi minami i spluwaniem. On sam nie drgnął na twarzy nawet wówczas, kiedy przed namiotem szejka zabrano się do odwiązania go od konia. Zaledwie jednak rozwikłano ostatnie węzły, zeskoczył potężnym susem, odrzucił na bok otaczających go ludzi i znalazł się w jednej chwili przy pobocznym namiocie, w którego drzwiach stała córka szejka. W mgnieniu oka pochwycił ją i postawił przed sobą, jak tarczę.
— Dakila la szejk, jestem wybawiony! — zawołał — i natychmiast opadły wszystkie ręce, które wyciągnęły się za nim.
Stało się to tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Na wszystkich twarzach odbiło się gniewne zdumienie, lecz nikt nie odważył się podnieść ręki na tego, który wymówił uświęcone słowo, chroniące nawet najgorszego złoczyńcę przed zemstą nieprzyjaciół.
— Eddini szarbat, ia ambrel banaht, daj mi się napić, ozdobo dziewcząt! — rzekł do Mochailah, którą ten wypadek przestraszył.
Ona spojrzała pytająco na ojca. Dokoła odezwał się lekki pomruk, szejk jednak nie zważał na to i rozkazał córce:
— Daj mu wody, lecz ani chleba, ani soli! Starszyzna osądzi, co się z nim stanie.
Dziewczyna zniknęła wewnątrz namiotu dla kobiet, a zaraz potem wyszła z czarką wody, którą podała Krumirowi.
— Weź i pij, wrogu mojego szczepu! — rzekła.
— Piję! — odpowiedział dumnie. — Oby moi nieprzyjaciele zniknęli, jako krople tej wody, a napój ten niechaj będzie ma el furkan[134] dla Saadisa el Chabir, syna Beni Dedmaka!
— Allah jenahrl el Dedmaka, Allah niech potępi Dedmaka! — odezwał się jakiś głos, pełen gniewu.
Słowa te wymówił mój służący Achmed es Sallah. Szejk zmarszczył groźnie czoło i odpowiedział:
— Allah iharkilik, oby Bóg spalił ciebie, ciebie i twój język! Czyż nie widziałeś, że ten człowiek wypił nuktha al karam[135] z córką twojego szczepu? Ale ja wiem, że udałeś się na obczyznę, aby zapomnieć o zwyczajach i prawach twojego narodu, a teraz nie wiesz już o tem, że Beduin powinien słuchać, kiedy mul el duar[136] głos swój podniesie. Przekleństwo proroka spotyka człowieka, który hańbi swojego gościa, a ja powiadam wam, że zabiję każdego, ktoby się ośmielił strącić włos z głowy tego Dedmaka, zanim dżemma[137] naradzi się, co z nim zrobić!
O biada! Z tych słów poznałem, że szejk nie jest zbyt dobrze usposobiony dla biednego Achmeda. Co mogło się stać teraz z miłością obojga młodych ludzi? Oczy Achmeda zaiskrzyły się. Słowa, wyrzucone przeciw Krumirowi, niewątpliwie podyktowała mu zazdrość. On nie dostąpił jeszcze tego szczęścia, żeby zamienić słowo z ukochaną, a ten zbój i morderca bezkarnie ją dotykał i pił z jej rąk. To go z pewnością dręczyło, ale teraz był na tyle rozsądnym, że nie poddał się zbytnio wpływowi uczuć, lecz cofnął się z gniewem od namiotu.
Na skinienie szejka wzięli dwaj wojownicy Krumira między siebie i zaprowadzili do szejkowego namiotu. Krüger-bej położył mi dłoń na ramieniu, mówiąc:
— No, teraz rozpocznie się narada, czyli my jesteśmy tu zbyteczni. Może mi pan będzie towarzyszył?
— Dokąd?
— Trochę na przechadzkę, aby nogi rozruszać. Będzie to rodzaj uprzejmości wobec szejka, ponieważ, potrzeba mu teraz namiotu na naradę. Za kwadrans skończy się wszystko, będziemy więc mogli powrócić.
— Zabierzmy z sobą Anglika!
— To się samo przez się rozumie. Któż miałby go wezwać, żeby z nami poszedł, jeśli nie my?
Skinąłem na sir Dawida Percy. Powierzyliśmy Achmedowi nadzór nad końmi i zwróciliśmy się ku grupce palm, których korony obiecywały w pewnem oddaleniu trochę chłodnego cienia.
— Co to za drab, którego pochwycili Uelad Sabira, sir? — zapytał mnie Percy. — Widziałem wprawdzie wszystko, ale nic nie rozumiałem.
— To Krumir z ferkah ed Dedmaka, wysoce niebezpieczny rozbójnik karawanowy. Do jego ręki przylepła niejedna kropla krwi ludzkiej.
— Hm! Jak się nazywa ten człowiek?
— Saadis el Chabir.
— Co to znaczy?
— Saadis jest właściwem jego imieniem i znaczy: „szósty“. Ten człowiek zna dzięki wyprawom po Algierze i Tunezyi każdą górę i każde wadi. To najpewniejszy przewodnik w całym kraju, a od wybrzeża Morza Śródziemnego aż po Belad el Dżerid[138] ma licznych przyjaciół i miłych sprzymierzeńców, jak londyński złodziej kieszonkowy ma swoich ukrywaczy od Holborn aż do Isle of Dogs. Podobno nawet na niebezpiecznych słonych jeziorach południowych czuje się tak pewnym jak jeździec na siodle. Dlatego wynajmują go często rozbójnicze plemiona Beduinów na przewodnika.
— Hm! Słyszałem już raz to imię, lecz nie wiedziałem, że ten Saadis i ów opryszek, to jeden i ten sam łajdak.
— Więc widzieliście go już, sir? — zapytałem czemprędzej.
Yes! — potwierdził Anglik.
— Gdzie?
— W Tunisie, albo raczej koło Tunisu. Well!
— Kiedy?
— Przed trzema tygodniami. Spotkałem się z nim na końcu Manuby[139]. Siedział na przepysznym srokaczu i cwałował ku górom Saghoan. Przybywszy do Bardo[140], dowiedziałem się, że skradziono właśnie bejowi konia, sześcioletniego srokacza. Zeznałem, co widziałem i przyłączyłem się do pogoni za łotrem, ale kiedy dojechaliśmy do końca Manuby, on dostał się już na Dżebel Saghoan. Niepodobna już go było dopędzić.
— I poznaliście go teraz napewno? Nie mylicie się?
— To stanowczo jest on. Tej fizyognomii nie można zapomnieć i założę się o wszystko przeciw niczemu, że się nie mylę. Yes!
— Czy Krüger-bej wie o kradzieży?
— Oczywiście. On był w tym czasie w Bardo.
— A wy nie powiedzieliście mu teraz jeszcze, że ten Saadis jest owym łotrem, którego spotkaliście wówczas?
— Nie.
— To niechaj zaraz się dowie! Powiedziałem pułkownikowi gwardyi o tem, co dopieroco od Anglika usłyszałem. To zaskoczyło go tak niespodzianie, że aż usta otworzył ze zdumienia i przez długi czas nie mógł ich zamknąć.
— Co? — zawołał w końcu.
— Ten Saadis el Chabir, ten arcyłotr, to byłby on? Czy lord się nie pomylił?
— Nie myli się napewno!
— Do stu piorunów! To dobrze! To będzie połów, za który mi Sadak-bej ofiaruje największą wdzięczność. Ale gdzie srokacz?
— Pewnie sprzedany, skoro Krumir nie jechał dzisiaj na nim.
— Niech dyabeł porwie tego draba! On dopóty będzie brał bastonadę w podeszwy, dopóki się nie przyzna, gdzie schował srokacza. Proszę pana, zawróćmy czemprędzej, ażebyśmy przyszli tam jeszcze, zanim tego łotra ułaskawi zgromadzenie starszyzny i weźmie go przez to w swoją opiekę!
— Czy pozwolą nam stanąć przed zebraniem?
Krüger-bej zatrzymał się i zamyślił.
— Nie — odrzekł potem — i to jest przykre. Mimo to wracajmy, ponieważ nigdy się nie wie, co w takiej sprawie może znaczyć jedna chwila i jaki skutek może pociągnąć za sobą zaniedbanie czegoś. Cały batalion w tył zwrot i marsz!
Udaliśmy się więc czemprędzej do duaru. Przed nim pilnował Achmed obok pasących się koni. Ja stanąłem przy nim, a tamci dwaj poszli dalej. Widocznie Achmed otrzymał jakąś przyjemną wiadomość, gdyż otwarta twarz jego błyszczała od zachwytu.
— O sidi — rzekł — słońce weszło nad twoim przyjacielem i sługą, a Allah wylał nań pełnię szczęścia!
— Czy wolno wiedzieć, jakiego posła użył Allah, by cię obdarzyć tem szczęściem?
— Tobie wolno, lecz tylko tobie. Mochallah, najpiękniejsza z hurysek, przechodziła tędy, by zobaczyć, co się dzieje z wielbłądami szejka. Musiała być bardzo ostrożną, ale przecież powiedziała mi, że o północy będzie na mnie czekała pod palmami. Szejk gniewa się na mnie, ponieważ jako sziluh i amazigh[141] poszedłem do wielkich miast i zostałem nawet sługą niewiernego. Pomówimy o tem, jakby ułagodzić gniew jego.
— Gniewa się na ciebie z powodu mnie? To obraza, za którą się zemszczę!
— O sidi, oszczędzaj go! Ramię twoje jest silne, a nóż twój nigdy celu nie chybił, ale szejk jest ojcem Mochallah, którą ja miłuję. Ty nie zasmucisz mojego serca!
— Eh! Ja go przecież nie chcę zabić! Wszak wiesz, że jestem chrześcijanin i że moja kitab el mukaddas[142], zabrania przelewać krwi bez koniecznej potrzeby.
— Cóż więc uczynisz, effendi?
— Zemszczę się na nim w ten sposób, że ja, niewierny, wstawię się za tobą. Poproszę go, żeby oddał ci za żonę twą „woniejącą“.
— Czy to prawda? O sidi, czy zrobisz to rzeczywiście? — pytał uradowany.
— Tak. I ciekaw jestem, czy każe licom moim spłonąć ze wstydu. Wiem przecież, że prorok zabrania zawstydzać gościa.
— Panie, jeśli to zrobisz, to będziesz gotów spełnić mi jeszcze jedną prośbę, a ja wielbić będę twą dobroć z dzieci na wnuki!
Hm! Poczciwy Achmed mówił już o swoich potomkach w drugiem pokoleniu, zanim jeszcze mógł się rozmówić z babką swoich wnuków. Miłość to rzecz szczególna, zarówno w Laponii jak w Tunisie, nad Mississipi i u Papuasów; najlepiej pozostawić jej własną wolę. Zapytałem więc mego Araba:
— Jakie masz jeszcze życzenie?
— Czy nie sądzisz, że mogliby mnie z Mochallah zaskoczyć?
— To bardzo możliwe.
— Sidi, ja nie mam nikogo innego. Niechaj twoje oko nas strzeże, abyśmy byli pewni siebie!
— Aha! To było niezłe! Mój poczciwy Achmed ufał widocznie memu dobremu sercu. Ale czemu nie miałem mu wyświadczyć tej drobnej przysługi? Gdyby na mnie jaka Mochallah czekała pod palmami, on byłby także z radością czuwał nad bezpieczeństwem naszego rendez-vous.
— Achmedzie es Sallah — odpowiedziałem mu na to — idź śmiało pod daktyle. Ja potrafię przytrzymać każdego zdrajcę!
— O sidi, łaska twoja tak wielka, jako drzewo esz sziab, na którem spoczywa ziemia, a litość twoja sięga tak daleko, jak cziur el dżinne[143] latają. Oddam ci życie moje, jeżeli zechcesz!
— Zachowaj je dla Mochallah „woniejącej“! Powiedz jej, że jestem twym przyjacielem, który przemówi za wami u jej ojca!
Po tej rozmowie poszedłem do namiotu szejka, gdzie Percy i Krüger-bej już stali. Ledwie się zatrzymałem przed namiotem, otworzyło się wejście i ukazał się szejk razem z Krumirem i starszymi.
— Co postanowiliście o tym człowieku? — zapytał pułkownik gwardyi.
— Zgromadzenie było dla niego łaskawe — rzekł Ali en Nurabi. — On wypił wodę pozdrowienia, lecz nie jadł chleba ni soli gościnności. Przez trzy dni będzie bezpieczny w naszych namiotach i na naszych pastwiskach; po upływie jednak tego czasu, a nawet przedtem, skoro tylko przekroczy nasze granice, podpadnie pod krwawą zemstę.
— On ucieknie!
— Konia jego strzegą nasi ludzie.
— On mimo to ucieknie. Czy wiesz, szejku, że on należy nietylko do was lecz także i do mnie?
— Dlaczego?
— Zaraz się o tem dowiesz!
Krumir nie słyszał pozornie ani słowa z tej rozmowy. Oko jego spoczywało na przywiązanej w pobliżu siwce en Nurabiego, następnie prześliznęło się po namiocie dla kobiet, przed którym zajęta była Mochallah mieleniem durrhy na kamieniu. W spojrzeniu jego malował się wyraz pożądliwości i szyderstwa, a ja wyczytałem mu z twarzy myśl, że zarówno koń, jakoteż piękna dziewczyna były dla niego czemś, o co warto było się pokusić. Po ostatnich słowach Krüger-beja zwrócił się do niego z dumnym wyrazem twarzy.
— Byłeś przed trzema tygodniami w Tunisie? rzekł doń pułkownik gwardyi.
— Co ciebie moje drogi obchodzą? — odparł.
— Więcej aniżeli przypuszczasz! Czy zaprzeczysz temu, że tam byłeś?
— Nie chcę ani zaprzeczać, ani odpowiadać ci na cokolwiek. Jestem wolnym synem Dekmaka, ty zaś niewolnikiem baszy. Zaczekaj, dopóki mi się nie spodoba z tobą pomówić!
— Musi ci się spodobać, ty wolny ed Dekmaka, który jesteś jeńcem walecznych Uelad es Sebira. Ten obcy emir z Inglistanu widział ciebie w Tunisie.
— Niech sobie widzi kogo chce! Co mnie to obchodzi?
— Jechałeś na srokaczu.
Coś, jakby wyraz przerażenia, przemknęło po żelaznem obliczu Krumira, zapanował jednak nad sobą i odpowiedział:
— Czy ten obcy emir przybył na to tylko z Inglistanu, żeby oglądać srokacze?
— Skradziono go baszy, a ty jechałeś na nim z Bardo przez Manubę do gór Saghoan. Nie mogliśmy już ciebie doścignąć.
Krumir zaśmiał się krótko, złośliwie.
— W takim razie był ten srokacz bardzo dobrym koniem! rzekł. — Ten, kto go ukradł, jest widocznie lepszym jeźdźcem od tych, którzy go ścigali.
— A jednak dopędzili go, jak teraz widzisz, baadisie el Chabir, gdzie ukryłeś skradzionego konia?
— Ja?... Czy smum, zły wiatr pustynny, mózg ci wysuszył, że ośmieliłeś wypowiedzieć to pytanie?
Na te słowa położył pułkownik mameluków dłoń na rękojeści jataganu i zawołał:
— Kelb, ibn el kelb — psie i psi synu, czy ty mnie znasz?
— Znam, ponieważ widziałem cię w el Marfa[144] na ulicy sidi Morgiani i przed dar el bej[145] na czele niewolników. Pochodzisz z krajów północnych, gdzie mieszkają niewierni, których oby Allah potępił! Czy jesteś jeszcze na tyle rhassihm[146] w krainie wiernych, że odważasz się nazywać psem Krumira z ferkah ed Dedmaka? Czy wiesz, że tylko z tym możesz się obchodzić jak ze złodziejem, kogo bezpośrednio po kradzieży zastaniesz na skradzionym koniu? Gdybyś był nawet dzisiaj zobaczył u mnie tego srokacza, nie byłby on skradziony, bo mogłem go otrzymać w podarunku, zamieniać, albo kupić. Gdybyś nie był gościem tych ludzi, u których piłem wodę, ugodziłbym cię nożem. Ale powiedz jeszcze jedną obelgę, a dusza twoja pójdzie do ojców. Syn Krumirów nie pozwala obrażać siebie po raz wtóry. Zapamiętaj to sobie!
Ta groźba nie wywarła żadnego wrażenia na czcigodnym Krüger-beju, bo przystąpił o krok bliżej i zapytał:
— Ty śmiesz kłamać, że nie ukradłeś tego konia?
— Nie mam potrzeby kłamać, ani przyznawać się do niczego. Mów, z kim chcesz, tylko nie ze mną!
— No, to dobrze, niech się spełni twoje życzenie, ale nie sądź, że mi umkniesz! — rzekł Krüger-bej, poczem zwrócił się do Alego en Nurabi. — A więc ten Saadis el Chabir jest rzeczywiście pod waszą opieką?
— Tak; przez trzy dni może wolno i bez przeszkody chodzić wśród nas, jak gdyby do nas należał. Czwartego dnia w porze feczeru[147] otrzyma napowrót swego konia i będzie mógł od nas się oddalić. Ale wraz z zorzą poranną popędzimy za nim, a jeśli go dościgniemy, zabierzemy krew jego! Tak postanowiła rada starszych.
— Lecz on przedtem ucieknie!
— Przysiągł, że tego nie zrobi.
— Jaką złożył przysięgę?
— Na Allaha, na proroka i na wszystkich świętych kalifów.
— W takim razie dochowa przysięgi. Ja jednak nie przyłączam się do waszego postanowienia, gdyż nie przyrzekałem mu pozwolić na ucieczkę między mrokiem nocy a zorzą poranną. Zaczekam nań na granicy waszych pastwisk, by go tam pojmać i zabrać do Tunisu.
— Na to musimy się zgodzić — odrzekł szejk — ale, zanim ty go zabierzesz do Tunisu, padnie on od naszych kul. Teraz wejdźcie do namiotu! Dolatuje mnie już woń owcy, zabitej dla was.
Krumir odszedł z podniesioną głową, my zaś udaliśmy się do namiotu, gdzie nas obsługiwały Mochallah i jej matka. Ani szejk, ani nikt z jego ludzi nie wziął udziału w uczcie. Zwyczaj zakazywał im jeść przed pochowaniem zabitego towarzysza.
— Nad czem naradzał się ten kolonel gwardyi z szejkiem? — zapytał mnie sir Percy podczas jedzenia?
Gdy mu wytłómaczyłem całą sprawę, odpowiedział:
— Hm! To nędzny drab, ten Krumir! Taki łotr nie powinien nam umknąć! Yes! Ja także pomogę zabrać go do Tunisu.
— Zdaje mi się, że chcieliście przyłączyć się do mnie?
— Ach, słusznie! Wy udajecie się na południe, a ja z wami, ale przedtem możemy przyczynić się do pojmania tego ptaszka.
— Zobaczymy! Ja nie wierzę ani jemu, ani jego przysiędze. Może jeszcze przed upływem umówionych trzech dni zajdzie co nadzwyczajnego.
Zanim jeszcze przestaliśmy jeść, dały się na dworze słyszeć żałobne wycia. To zabierano się do pogrzebania zabitego. Jako goście mieliśmy obowiązek przyłączenia się do tej żałobnej uroczystości, opuściwszy więc namiot, wyszliśmy przed obóz, gdzie wszyscy zgromadzili się dokoła zwłok, leżących w białym całunie obok płytkiego dołu. Tuż przy zwłokach stali krewni, a reszta ugrupowała się dokoła wielkim kręgiem. Kobiety i dziewczęta lamentowały przeraźliwymi głosami, mężczyźni zaś stali w milczeniu z posępnem, żądnem zemsty spojrzeniem. Krumira nie było widać; miał na tyle rozsądku, że się nie pokazał.
Ponieważ kapłana nie było we wsi, przeto zastępował go szejk przy obrzędzie. Podniósł rękę i natychmiast zapanowała zupełna cisza. Teraz zwrócił twarz w kibla[148] i zaczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego. Na mądry kuran, tyś jest jednym z posłańców Boga, który ma nauczyć drogi prawdziwej. To objawienie wszechmocnego i wszechmiłosiernego Boga, iżbyś ostrzegł naród, którego ojcowie nie byli ostrzeżeni i dlatego żyli bez troski i lekkomyślnie. Wyrok na nich już zapadł, dlatego nie mogę wierzyć...
To był początek trzydziestej szóstej sury, którą Mahomet nazwał kwelb el kuran, czyli sercem koranu. Odmawia się ją w godzinie śmierci lub na pogrzebie. Podczas słów: „Znakiem zmartwychwstania niechaj mu będzie martwa ziemia, którą deszcz ożywia na nowo“, położono trupa w grobie twarzą ku Mekce. Przy słowach zaś: „Zahuczą trąby i patrz, oto powstali z grobów. Oto, co nam wszechmiłosierny obiecał. Jeden tylko dźwięk trąby i patrz, wszyscy już zgromadzeni przed nami“, zaczęto rzucać ziemię na umarłego. Podczas tego odmówił szejk surę do końca. Obok leżały już przygotowane kamienie, z których ułożono nad grobem mogiłę. W końcu odmówił szejk jeszcze surę siedmdziesiątą piątą i zakończył pogrzeb mahometańskiem wyznaniem wiary: „Bóg jest jeden, a Mahomet jego prorokiem“. Kobiety zaczęły chodzić dokoła grobu, a mężczyźni występowali szeregiem jeden po drugim i wbijali noże w ziemię na znak, że śmierć towarzysza broni ma być pomszczoną.
Gdyby Krumir był obecny przy tej osobliwej przysiędze, byłby może nie potrafił zachować dumnej i pewnej siebie postawy. Gdyśmy weszli do namiotu szejka, zastaliśmy go tam na serirze. Sądził z zupełną słusznością, że mu tam najbezpieczniej. Pomimo swego niezbyt miłego położenia nie okazywał nam żadnych względów. Leżał wyciągnięty i obojętny, jak gdyby nie widział nas wcale. Ja i Kruger nie zważaliśmy na to, gdyż wystarczyło nam miejsca na to, żeby przykucnąć na sposób turecki, lecz sir Dawid Percy nie był przyzwyczajony do tej pozycyi, którą na wschodzie nazywają rahat otturm ak[149].
— Zabierz nogi, master łajdaku! — rzekł niestety po angielsku, lecz z ruchem ręki, który Krumir bezwarunkowo musiał zrozumieć.
Mimo to nie ruszył Saadis el Chabir nogą, aby zrobić miejsce Anglikowi.
Well! Skoro nie chcesz, to się posankuj!
Wziąwszy przy tych słowach Krumira za nogi, zrzucił go szybkim ruchem z seriru aż pod wejście do namiotu. W tejże chwili zerwał się napadnięty z ziemi i skoczył ku Anglikowi. Sir Percy, jako zręczny bokser, na przyjęcie napastnika uderzył go tak mocno pięścią w twarz, że ten stracił przytomność, a w następnej chwili wyleciał z namiotu.
Spotkanie przeciwników odbyło się tak szybko, że niepodobna było im przeszkodzić. Percy usiadł na serirze, ja zaś dobyłem noża, by mu dopomóc, gdyż spodziewałem się, że Saadis el Chabir poszuka sobie jakiej broni i wtargnie znów do namiotu. Uderzenie jest dla Beduina największą obelgą, a zmyć ją można tylko krwią.
— Coście zrobili, sir? — zapytałem. — Teraz życie wasze w niebezpieczeństwie!
Anglik wyciągnął spokojnie jeden z pistoletów, odwiódł kurki i odrzekł chłodno:
— Życie moje w niebezpieczeństwie? W takim razie ja wpierw jego trochę zabiję. Nie mogę pozwolić koniokradowi na to, żeby się ze mną brutalnie obchodził.
— Na miłość Boga, nie strzelajcie! On pozostaje teraz pod osłoną całego szczepu i śmierć jego sprowadziłaby na was zemstę krwi.
Pshaw! Czy może sądzicie, że Englishman zna to głupstwo, które się zowie: strachem lub obawą? Ten człowiek obraził mnie wedle zwyczajów mojego kraju, za to ja obraziłem jego wedle zwyczajów jego kraju. Temsamem sprawa między nami załatwiona. Jeśli mu to nie wystarczy, to już będzie jego rzeczą. Yes! Obawy moje co do wtargnięcia Krumira do namiotu nie spełniły się na szczęście. Krüger-bej potrząsnął na to głową, mówiąc:
— Ten ed Dedmaka stracił chyba poczucie własnej godności, inaczej bowiem życieby naraził, byle pomścić tę obelgę, którą można chyba nazwać największą. Czy Anglik by go zastrzelił?
— Boję się o to.
— W takim razie musimy się zastanowić, jakby temu zapobiec. Gdyby ten drab odważył się wejść do namiotu, przytrzymamy go natychmiast, ażeby nie mógł się ruszyć. Potem zawołamy szejka i oddamy mu jeńca, aby w ten sposób uczynić go nieszkodliwym.
Lecz do wykonania tego planu nie przyszło, ponieważ Krumir się nie zjawił. Dopiero, gdy nadszedł szejk, dowiedzieliśmy się, że Saadis skarżył się przed nim na nas i zagroził nam ciężką zemstą. Na czas pobytu we wsi dano mu inny namiot.
Tymczasem upłynęło całe popołudnie, a zdaleka zabrzmiały słowa: „Hai aal el sallah, tak, gotuj się do modlitwy, kiedy słońce zanurza się w morzu piasczystem!“
To nadszedł mogreb, czyli pora modlitwy o zachodzie słońca. Zanurzyliśmy więc ręce w wodzie, wyszliśmy przed namiot, z wyjątkiem lorda, który został w namiocie, i upadliśmy na ziemię. Podczas moich wędrówek pośród muzułmanów nie wykluczałem się nigdy od ich ablucyi i modlitw, a zdaje mi się, że mimo to zostałem nadal dobrym chrześcijaninem.
Po modlitwie dosiadł szejk konia, by postarać się o zabezpieczenie trzód. Przyłączyłem się doń, ponieważ zależało mi na tem, żeby pomówić z nim w cztery oczy o moim służącym, który był właśnie w duarze przy moim koniu.
— Achmedzie es Sallah — zawołałem nań — nie odstąpisz od konia ani na chwilę i przywiążesz go na noc podczas snu do siebie!
— Rozumię cię, sidi — odpowiedział. — Nie tylko przywiążę go do siebie, lecz nadto głowa moja spoczywać będzie na nim, kiedy się do snu ułoży.
— Na co ta ostrożność? — spytał mię szejk, jadąc dalej. — Czyż nie jesteś moim gościem, którego mienie jest w bezpieczeństwie, dopóki znajduje się u mnie?
— Czy oddasz mi mego ogiera, jeśli go jutro rano nie znajdziemy?
— Któżby go mógł uprowadzić?
— Saadis el Chabir.
— Mylisz się, on nas nie okradnie. Zresztą przysięga zatrzyma go u nas przez trzy dni.
— Ty możesz mu ufać, ale ja ani słowa mu nie wierzę. Czy wiesz wogóle, że on sam był w Wadi Milleg?
— Gdyby nawet miał towarzyszy, mimoto nie ośmieliłby się napaść na obóz Alego en Nurabi. Oni mnie znają. Jutro pojedziemy do Wadi Milleg, aby ich poszukać, jeśli się tam znajdują. Czy pojedziesz z nami, effendi?
— Nie.
— Dlaczego? Koń twój wypocznie do tego czasu.
— Wypoczynku ani ja nie potrzebuję, ani mój koń, jakkolwiek teraz jadę na jednym z twoich. Zostanę u ciebie jutro dlatego, że nie chcę, żebyś popełnił wielki błąd.
— O jakim mówisz błędzie?
— Czyż nie uważałeś tego za wielki błąd, że Achmed jeździł ze mną? A teraz sam chcesz, żebym ja był z tobą! O szejku, od kiedyż to w kraju Uelad es Sebira panuje zwyczaj zasmucania gości? Przejechałem Saharę od Dżebel Abiad na zachodzie do Wah el Dakel na wschodzie, od Dżebel Aldeda w kraju Krumirów na północy do straszliwej pustyni Tintuma na południu. Byłem w Mafr[150], w świętym kraju el Arab, potem dalej na wschodzie aż u Kurdów i Persów, byłem w takich krajach i pośród takich ludów, których nazw ty nigdy nawet nie słyszałeś, ale nigdzie nie spotkałem szejka, któryby pozwolił policzkom gościa spłonąć ze wstydu. Ja wiem, że mój kary zwyciężyłby twoją siwkę, zaniechałem jednak zakładu, gdyż mieszkam pod twoim dachem. A ty? Udam się stąd do krajów Kramemssa, Segrelma, Meszeer i Neszaima, pójdę nawet przez wielki szot, by odwiedzić jeszcze raz dzieci Merasigów. Cóż im wszystkim powiem, gdy mię zapytają o szejka Alego en Nurabi z ferkah Uelad es Sebira? Będę musiał im powiedzieć, że obrażasz swoich gości, że nazywasz mnie giaurem, chociaż odmówiłem już dzisiaj z tobą el azr i el mogreb. Zowiesz mnie giaurem, ponieważ modlę się do Iza Ben Marryam. Ale co mówi o Nim twój prorok? Czyż święci i nauczyciele islamu nie uczą sami, że Iza Ben Marryam zejdzie w dzień sądu ostatecznego na meczet Ommajadów w Damaszku, aby sądzić żywych i umarłych? Dlaczegóż tedy nazywasz niewiernym tego, który się modli do Niego? Odpowiedzże mi, szejku Ali en Nurabi!
Wyczytałem mu z twarzy, że słowa moje wprawiły go w wielki kłopot.
— Kto ci powiedział, że nazwałem cię giaurem. — zapytał po chwili milczenia.
— Dlaczego pytasz, skoro wiesz dobrze, że tak zrobiłeś? Patrz, tu na mojej szyi wisi święta księga; jestem hafizem, czyli człowiekiem, umiejącym kuran na pamięć. Przyznaj teraz, czy zasługuję na nazwę giaura?
— Nie. Nie jesteś kafirem, ani giaurem!
— Dlaczegóż więc z powodu mnie gniewasz się na Achmeda es Sallah?
— Nie ze względu na ciebie gniewam się, lecz za to, że opuścił duar, aby pójść do miast.
— Wszak sam go wypędziłeś. On zaś poszedł, żeby zapracować sobie na cenę, której żądasz za Mochallah. A może ty uważasz to za grzech, jeśli ktoś opuści ojczyznę? Czyż sam prorok nie mówi: „Widzisz wędrowca, idącego przez kraje i Allah jest z nim. Widzisz statki prujące wodę, abyście z dostatków Boga dostąpili bogactw i byli mu za to wdzięczni]!“ Czyż więc Achmed, opuszczając duar, działał przeciwko woli pro roka?
— Nie.
— Dlaczegóż tedy gniewasz się na niego?
— Nie gniewam się na niego.
— A czemu odmawiasz mu Mochallah, duszy jego życia? Szejk poczuł, że zapędziłem go w kąt, dlatego odpowiedział z wahaniem:
— Ja jestem szejkiem, a on tylko wojownikiem.
— Niech Allah kieruje twemi myślami! Czyż Achmed ciebie chce mieć za żonę? On pragnie córki twej Mochallah, a ona nie jest szejkiem! Bóg tylko może wywyższać i poniżać. Achmed to człowiek mężny, wierny, prawdomówny, nabożny i rozumny. Nie chcę już dziś o tem więcej mówić! Pomyśl nad tem, o szejku, a uznasz, że jest godzien posiadać kwiat Uelad es Sebira.
Na tem urwała się rozmowa. Objechaliśmy obóz wielkim łukiem i powróciliśmy w porze aszii[151]. Po skromnej wieczerzy rozniecono na środku duaru wspaniałe ognisko, dokoła którego zgromadzili się mężczyźni, aby przy dymie fajek usłyszeć poraź setny starodawne hikkajah[152], lub przysłuchiwać się aghani[153], śpiewanym przy bezpretensyonalnych dźwiękach rababah[154]. W godzinę potem udali się wszyscy na spoczynek.
W namiocie szejka porozkładano koce, które nas miały uchronić przed znanym chłodem nocnym w tych tak gorących za dnia okolicach.
— Spijcie spokojnie i bezpiecznie pod moim dachem — rzekł Ali en Nurabi. — Allah będzie z wami. Leilkum zaaide, życzę wam błogosławionej nocy!
W kilka chwil potem chrapał szejk na wszystkie tony gamy chromatycznej. Krüger-bej poszedł za jego przykładem, Anglik zaś również wkrótce zasnął, co było można poznać po długich, półgłośnych jego oddechach. Ja zabrałem rewolwery i wysunąłem się z namiotu.
W obozie panowała zupełna cisza. Zdała dolatywały głębokie, pośpieszne „ommu, ommu“ hyeny, na które odpowiadał szakal swoim jasnem „i-a-u “, a gdzieś bliżej odzywało się krótkie szczekanie fenneka[155]. Achmeda zastałem na tem samem miejscu, na którem wedle mego zlecenia miał się znajdować. Leżał pomiędzy moim koniem a swoim, owinąwszy sobie dokoła ciała sznur, który łączył oba zwierzęta.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, że przybywasz! — powitał mnie. — Czekałem na ciebie, jak noc na rosę.
— Dlaczego? Czy ci tak pilno? Północ jeszcze nie nadeszła.
— Nie, ale Mochallah, korona cór, już nadeszła i czeka tam pod palmami. Przechodziła o minutę przed tobą.
— Minutę? Całą minutę? To okropne! Teraz nie — dziwię się, że czekałeś na mnie jak noc na rosę.
— Sidi, czy mówiłeś już z szejkiem?
— Tak.
— Cóż on na to?
— Nic. Ale o tem możemy później pomówić. Śpiesz się teraz, ażeby „korona cór“ nie pogniewała się na ciebie!
— Effendi, muszę ci przedtem coś powiedzieć.
— Co?
— Gdy nadszedł wieczór, usłyszałem na dole w krzakach szemt i loz[156] śpiewającego bulbula[157], a ponieważ lubię go słuchać, podszedłem bliżej. Stałem z końmi w zaroślach i zobaczyłem umykającego człowieka; nie był to kto inny, jak tylko Saadis el Chabir.
— Czy poznałeś go dobrze?
— Całkiem dokładnie.
— A on ciebie widział?
— Nie.
— Czy zdaje ci się, że uciekł?
— Nie; wszak przysiągł, że pozostanie.
— W takim razie wyjście jego nie jest bynajmniej podejrzanem. W duarze nikt nie chce o nim wiedzieć, nudy więc wypędzają go na pole.
— Panie, ja w to nie wierzę. Ten Krumir jest niebezpieczniejszy od assaleh[158], śmierć przynoszącej.
— Zgadzam się z tobą pod tym względem. Czy wrócił potem do duaru?
— Nie wiem, sidi, gdyż musiałem wrócić tutaj, ażebyś mógł mnie odszukać.
— To idź teraz. Gdybym co zauważył, co mogłoby wam przeszkodzić, wydam cichy głos hedży[159], zbudzonej ze snu.
— Jak długo będziesz miał dla nas cierpliwość, sidi? — Dopóki Mochallah nie otrzyma od ciebie ostatniego pocałunku. Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale nie dla mnie, gdyż nie obdarzył mnie ani jedną Mochallah.
— Effendi, ty znajdziesz jeszcze bardzo wiele, gdyż ja rozniosę sławę twoją po wszystkich krajach ziemi. Możesz mi wierzyć!
Poczciwy Arab poszedł do swej „woniejącej“, ja zaś, jego pan i władca, jego sidi i effendi, musiałem zostać przy koniach. O losie, czyż to było słusznem i sprawiedliwem z twej strony? Owinąłem się haikiem i przytuliłem do ciepłego ciała konia mojego i szeptałem mu do ucha sury koranu, a on słuchał ich w spokoju. Przejąłem od jego poprzedniego właściciela ten zwyczaj, który okazał się bardzo pożytecznym, gdyż rączy jak ptak karosz nie uznawał nikogo za swego pana, kto wieczorem nie szeptał mu w ten sposób do ucha. To było także częścią „tajemnicy“ tego konia.
Pod palmami pewnie sur nie szeptano, nie zazdrościłem jednak dzielnemu Achmedowi es Sallah. Nademną rozpięło się sklepienie, głęboko granatowego nieba południowego z błyszczącemi iskrami węża, strzelca, niedźwiadka i wilka. Gwiazdy te tak sam o czarowały, jak owe dwie, w których uroczem świetle tonął teraz mój służący bez lunety i perspektywy.
Czekałem pół godziny, potem całą i znowu pół, a w końcu jeszcze pół... Mochallah, gdzież ten ostatni pocałunek, do którego przyrzekłem zaczekać? Aby się pozbyć urzędu strażnika, chciałem właśnie dać umówiony znak, kiedy na prawo odemnie dał się słyszeć jakiś lekki szmer. Przyłożyłem ucho do ziemi, a mogłem się na nie zdać całkiem, gdyż wyćwiczyło się do statecznie na preryach północno-amerykańskich, i usłyszałem odgłos kroków, zbliżających się od strony palm i zmierzających ku namiotom. Czyżby to była Mochallah? To mi się wydało wątpliwem. Zdjąłem z siebie czemprędzej biały burnus i równie jasną mahrameh[160] tak, że moje ciemno-niebieskie tureckie spodnie i bluzę trudno było odróżnić od otoczenia, położyłem się płasko na ziemi i poczołgałem się sposobem indyańskim tam, skąd doszedł mnie odgłos kroków.
Jakiś mężczyzna przesuwał się ostrożnie pomiędzy namiotami. Ruszyłem za nim, korzystając z każdej osłony i starając się ciągle mieć namiot pomiędzy nim a sobą. Przed namiotem szejka przywiązane były jego ulubione zwierzęta: biała klacz i popielaty biszarin hedżin, a za namiotem dla kobiet leżała atusza[161], oraz kilka sardż[162], którym się ten człowiek przypatrywał. Zobaczyłem przytem twarz jego — był to Krumir Saadis el Chabir.
Wracał tak późno z przechadzki. Dlaczego nie udał się zaraz do przeznaczonego sobie namiotu? Czemu szpiegował tutaj? W jakim celu wykradł się znowu z obozu? Postanowiłem dowiedzieć się o tem i dlatego udałem się za nim, jak mogłem, najostrożniej. On skierował się ku krzakom akacyi i migdałów, o których Achmed przedtem wspominał. Zaledwie zmiarkowałem, że tam dąży, popędziłem w bok, ażeby przed nim się tam dostać. Zatoczyłem łuk dość wielki, ażeby nie mógł mnie poznać i popędziłem wielkimi skokami, choć niedosłyszalnie, ku zaroślom.
Stanąłem tam, wyprzedziwszy go o trzydzieści kroków, i położyłem się na ziemi. On zatrzymał się na skraju zarośli, zaledwie o trzy kroki odemnie, i cicho klasnął w dłonie. Na ten znak usłyszałem szelest, zbliżający się do nas. Cofnąć się już nie mogłem, skoczyć w bok lub naprzód także nie, wpadłem więc w położenie bez wyjścia.

W tem wysunęło się z zarośli kilka osób, a jedna z nich utknęła na mnie. Zerwałem się natychmiast z obydwoma rewolwerami w rękach, aby ich uprzedzić, ale wypróbowane moje szczęście zawiodło mnie tym razem, Beduini natomiast zachowali całą przytomność umysłu. Zanim jeszcze zdołałem wymówić: „kto tu?“, uderzono mnie strasznie w głowę, rewolwery z rąk mi wypadły, a ja runąłem nieprzytomny na ziemię...

II.
Abu ’l Afrid.

Nie był to pierwszy cios myśliwski, który mi owej nocy podstępnie zadano. Dobroczynna natura osłoniła mój mózg dość odporną warstwą kości, a dzięki temu pokonywałem zazwyczaj rychło skutki takiego uderzenia. Tak stało się i tym razem. Przytomność wróciła mi niebawem, choć nie tak prędko, jak sobie tego życzyłem. Kiedy bowiem przyszedłem do siebie, klęczało na mnie cztery czy pięć postaci, które wsunęły mi właśnie knebel w usta, a teraz wiązały ręce i nogi tak mocno, że ruszyć się nie mogłem. Saadis el Chabir stał przy tem i kierował tą niemiłą dla mnie czynnością.
Dlaczego ci ludzie nie zabili mnie natychmiast? Skoro się tak z niewiadomego mi powodu nie stało, to najlepiej było udać omdlenie, w nadziei, że może usłyszę jakieś słowo, dotyczące mego przyszłego losu. To postanowienie okazało się już po kilku chwilach korzystnem, gdyż usłyszałem zapytanie Krumira:
— Rusza się?
— Nie — odpowiedział jeden z ludzi. — Jest sztywny jak włócznia. Dobrze ugodziłem go kolbą. Pewnie już nie żyje, ale ja wolę go jeszcze pchnąć nożem w serce.
— Nie czyń tego! Słyszałem z rozmów Uelad Sebira, których oby Allah potępił, że ten człowiek jest bogatym emirem z Zachodu. Jeśli się obudzi, zabierzemy go z sobą i zażądamy potem wielkiego okupu. Na razie wpadł w nasze ręce tak, że nam szkodzić nie będzie.
— Czego on tu mógł chcieć?
— Nie wiem. Może to poeta, który chciał mówić z el kamarem[163], bo ci synowie książąt z obcych krajów są podobno wszyscy poetami. Zostawcie go tak; zaglądniemy tu później.
— A co teraz rozkażesz? Czy rzeczywiście zabierzemy klacz białą?
— Nietylko ją.
— A którego konia jeszcze?
— Karego ogiera, o wiele cenniejszego od tej klaczy. Należy do tego cudzoziemca.
— Hm, wszyscy bracia będą nam zazdrościli zdobyczy!
— I jeszcze coś. Mamy bent es Sebira[164], piękniejszą nad wszystko, co widziałem dotychczas. Podsłuchałem, że znajduje się tam pod palmami.
— Sama?
— Nie; jest przy niej jeden z młodzieńców...
— Którego zabijemy.
— Nie. Najmniejszy szmer mógłby nas zdradzić. On nie wróci z nią do duaru, ponieważ ma pilnować ogiera. To córka szejka Alego en Nurabi. Zaczaimy się na nią, kiedy będzie wracała do domu i nie pozwolimy jej wydać głosu z siebie. Jeden z was ją uprowadzi. My zabierzemy klacz i pysznego hedżina, przywiązanego także przed namiotem szejka. Obok leży lektyka.
— Posłyszą nas. Szejk trzyma niewątpliwie dobre psy.
— One mnie już znają, gdyż leżałem przy nich w namiocie. Jeden uprowadzi dziewczynę, jeden zabierze klacz, jeden wielbłąda, a jeden atuszę. My pójdziemy potem za duar po ogiera i będziemy musieli oczywiście zabić dozorcę.
— Gdzie się zbierzemy?
— Wprost na południu przed obozem u wejścia do pierwszego parowu, schodzącego na dół do rzeki.
— A jeśli nas posłyszą i odkryją?
— Wstydź się, chłopcze! Czy kogo z nas kiedy odkryto? Czy oczy nasze nie są jako oczy pantery, a stopy nasze nie są niedosłyszalne jako stopy fenneka, albo kota. Czy nie ma dość koni do ucieczki, zanim jeden Sebira zdoła podnieść strzelbę do strzału? A może sądzisz, że należy postępować jeszcze ostrożniej? W takim razie dobrze. Porwiemy najpierw córkę szejka, Mochallah, i poślemy w miejsce bezpieczne. Potem zakradniemy się we trzech przed namiot szejka, a reszta tam, gdzie stoi ogier. Wreszcie na dany przezemnie znak Beni Hamemów spełni każdy z nas zlecone mu zadanie. Ostatni pośpieszy tutaj po tego Franka, którego jednak porzucimy na wypadek niebezpieczeństwa.
— A potem nie wrócimy do Bah el Halua?
— Nie. Przyrzekłem to już tym, którzy czekają na karawanę. Udamy się natychmiast na południe, przejdziemy przez Bah Abida i skierujemy się w poprzek przez pustynię er Ramada do Dżebel Tibuasz, za któremi leżą duary Beduinów Meszeer, a ci uchronią nas pewnie, gdyby es Sebira chcieli nas ścigać. No, czas na nas, abyśmy się nie spóźnili na powrót dziewczyny!
W następnej chwili zniknęli wszyscy, nie wydawszy głosu z siebie, ja zaś leżałem skrępowany i zakneblowany, bezsilny jak dziecko, a nawet gorzej, bo nawet wołać nie mogłem.
Znajdowałem się rzeczywiście w okropnem położeniu. Znałem cały nikczemny zamach tych ludzi, a nie mogłem mu przeszkodzić! A więc przecież dobrze osądziłem Krumira! Miał on zamiar złamać przysięgę, a oprócz tego uprowadzić troje najlepszych zwierząt z obozu, oraz córkę szejka i mnie. W dodatku miano zabić poczciwego Achmeda. Znając chytrość i przezorność, z jaką syn pustyni dokonywa takich zuchwałych przedsięwzięć, nie wątpiłem ani na chwilę, że zamach się uda. Ani Indyanin, ani żaden europejski opryszek nie dorówna Arabowi pod tym względem; przewyższyć go może chyba jedynie rodowity Hindus.
Wytężyłem wszystkie ścięgna i mięśnie i podniosłem się w pętach tak, że mi się wcięły głęboko w ciało, ale nie puściły. Próbowałem językiem wytrącić z ust knebel, lecz napróżno, gdyż przymocowany był chustą, którą obwiązano mi nos i usta. Musiałem ze zgrozą wyrzec się wszelkich wysiłków, gdyż groziły mi uduszeniem. Jedno tylko postanowiłem i mogłem uczynić: ukryć się tak, ażeby mnie Krumir nie znalazł. Gdyby mi się to udało, wówczas można było naprowadzić Uelad es Sebira na ślad zbójów i nietylko pomścić śmierć Achmeda, lecz także odebrać Mochallach i zwierzęta. Spróbowałem więc potoczyć się z tego miejsca na inne. To mi się powiodło szczęśliwie i niebawem znalazłem się tak daleko od pierwotnego miejsca, że czułem się dość bezpiecznym. Najważniejsze zaś to, że tocząc się, nacisnąłem ciałem na rewolwery, które były mi przedtem wypadły. Ponieważ miałem ręce związane tylko w przegubach, przeto po pewnym wysiłku zdołałem jakoś rewolwery pochwycić palcami i utrzymać w garści. Jeśliby nie powróciło do mnie więcej rozbójników tylko jeden i gdyby ten znalazł mnie nawet na nowem miejscu, spróbowałbym pomimo niekorzystnego położenia rąk strzelić do niego... Strzelić? Czyż miałem czekać, dopóki mnie nie znajdą tutaj? Czy nie mogłem zapobiec całemu napadowi?
Ledwie mi to na myśl przyszło, już wprowadziłem postanowienie w czyn. Nadawszy lufie rewolweru położenie, wykluczające wszelkie niebezpieczeństwo dla mnie, wypaliłem wszystkich sześć naboi. Strzały zahuczały w cichą noc tak ostro i jasno, że musiały obudzić najgorszego śpiocha. Zaledwie przebrzmiał ostatni wystrzał, doleciał mnie krzyk sępa brodacza. Czyżby to był „znak Beni Hamemów“, o którym Krumir wspominał? Jeszcze przez pół minuty panowała zupełna cisza, a potem usłyszałem wystrzał pistoletowy, jeden i drugi, poczem podniesiono w obozie głośne wołania i wrzaski. Wszyscy się obudzili, rozpoczął się zgiełk, wzmagając się z każdą chwilą.
Kto mógł dać ostatnie strzały? Krumir? Mogłem się założyć, że poznałem dobrze głos pistoletu, z którego padły te strzały. Był to pistolet Achmeda. Wrzaski zmieniły się wkrótce w wycie wściekłości, a po chwili przegłuszył wszystko głos szejka, wołającego o Mochallah, o klacz i o wielbłąda. Potem doleciał mnie głośny krzyk Achmeda, pytającego, czy mnie kto gdzie nie widział.
Na to ja wypaliłem pierwszy raz z drugiego rewolweru. Nastąpiła chwila ciszy, a potem zawołał Achmed:
— Sidi! O, to mój effendi, gdyż żaden z nieprzyjaciół nie ma takiego rewowah[165], jak on. Sidi, Sidi!
Strzeliłem po raz wtóry.
— Czemu nie odpowiada ustami? — wołał wierny Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! Mój effendi nie może przemówić; jest widocznie w niebezpieczeństwie! Trzymajcie jego konia, ja muszę śpieszyć do niego!
Podziękowałem Bogu za ocalenie Achmeda i konia, a usłyszawszy z zarośli odgłos wielu zbliżających się kroków, wypaliłem po raz trzeci.
— Tutaj! krzyczał Achmed. Chodźcie mu na pomoc!
Z gotową do walki bronią wtargnęli Arabowie do zarośli. Zdawało im się, że walczę z jakimś nieprzyjacielem, lecz zatrzymali się, przypuszczając podstęp, ponieważ nie dostrzegli nikogo. Tylko dzielny Achmed parł naprzód. Czwarty strzał wskazał mu jeszcze raz właściwy kierunek, a niebawem wierny sługa stanął przede mną.
— Maszallah, skrępowany! zawołał, schyliwszy się i obmacawszy mnie. — Sidi, effendi, czy to ty jesteś? To ty strzelałeś? Wallahi, billahi, tallahi, oni mu usta zatkali!
W jednej chwili usunął knebel, a poznawszy mnie po głosie, krzyknął z radości i poprzecinał szybko więzy.
— To on, to on, hamdullillah, to on! Chodź tutaj szejku! On nam wyjaśni wszystko!
Nie czekałem na to, lecz wybiegłem z zarośli na wolne pole, gdzie było więcej miejsca. Tam pochwycił mnie Ali en Nurabi za rękę.
— Effendi — spytał gwałtownie — gdzie jest Mochallah, dziecko duszy mojej? Gdzie moja klacz i gdzie mój biszarin hedżin?
— Powiedz ty mnie najpierw, gdzie jest Saadis ei Krumir! — odpowiedziałem.
— Niema go!
— Jakto? Uciekł?
— Tak.
— Mimo przysięgi?
— Złamał ją. Oby go Allah potępił.
— Widzisz więc, szejku, że ja miałem słuszność. Krumira oko było okiem zdrajcy. Giaur dotrzymuje słowa, a ten muzułmanin składa przysięgę na brodę proroka i na wszystkich świętych kalifów, a potem ją łamie. Aaib aaleihu, hańba mu! Lecz on nietylko złamał dane słowo; porwał także twoją córkę i dwoje najlepszych zwierząt.
— Więc to prawda, effendi?
— Tak.
— Niechaj niebo zapadnie się nad tym kłamcą i zbójem, niechaj się ziemia otworzy i niech go pochłonie razem z jego ojcem i ojcem ojca i wszystkich jego przodków aż do Adama, którego są potomkami.
— Zapominasz, że ty także jesteś potomkiem Adama.
— Wszystko mi jedno. Mnie porwano klacz, wielbłąda i córkę. Co mnie obchodzą wszyscy przodkowie i potomkowie całego świata! Effendi, dopomóż mi. Ty jeden wiesz, gdzie on z niemi umknął!
— Namyślmy się najpierw spokojnie nad wszystkiem! Ja sądzę, że...
Przerwał mi gwałtownie:
— Namyślać się? Effendi, zanim się namyślimy, zbój nam ucieknie! Dalej, mężowie, bohaterowie, w pogoń za nim!
— Gońcie! — odparłem na to spokojnie. — Ale mnie pozwólcie położyć się i wypocząć. Ani kropli snu nie miałem dzisiaj na oczach.
— Panie, czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie żartuję wcale.
— Chcesz jak o mój gość spać, kiedy ja krzyczę za mojem dzieckiem, klaczą i wielbłądem? Czy nie wiesz, że spotkałaby cię za to pogarda wszystkich Bedawi?
— Nie boję się o to, gdyż prześpię się wprawdzie, lecz potem sprowadzę ci córkę i zwierzęta. Ty natomiast przewrócisz świat, lecz nie odzyskasz straconych.
— To powiedz mi, co mam począć! Będę ci we wszystkiem posłuszny.
— Większa część twych wojowników jest nie tutaj, lecz w obozie. Zobaczmy, czy nie brak człowieka, zwierzęcia lub jakiej rzeczy! Potem niechaj się zejdą wszyscy mężowie, by wysłuchać dalszego planu działania. Tymczasem zbierze się dżemma, narada starszych. Weźmie w niej udział jeszcze czterech ludzi, a mianowicie bej mameluków, emir z Inglistanu, ja i Achmed es Sallah.
— Achmed es Sallah? Na co jego?
— Ali en Nurabi, powiadam ci, że tylko wtenczas odzyskasz córkę i zwierzęta, jeśli wyświadczysz Achmedowi ten sam zaszczyt, jaki spotyka innych wojowników. Czyń, co chcesz!
— Niech się stanie, jak rzekłeś. Chodźcie wszyscy!
Popędził przodem, a jego ludzie za nim. Po drodze przyłączył się do mnie wierny sługa. Słyszał każde moje słowo i domyślił się, że zamierzałem coś, co jemu miało wyjść na korzyść.
— Achmedzie, czy mój koń pewny? — zapytałem. — Słyszałem głos twój, że oddałeś go jednemu z ludzi.
— Tak jest, sidi. Możesz być spokojny. Patrz, tam między namiotami stoi twój ogier!
— Dziękuję ci! Opowiedz mi prędko, co się stało! Ja czuwałem przy koniach, zobaczyłem Krumira, idącego od palm, gdzie was podsłuchiwał, i poczołgałem się za nim aż do zarośli, gdzie jego ludzie powalili mnie i związali.
— Powalili i związali? Ciebie, sidi? To pierwszy raz cię zwyciężono!
— Zaskoczyli mnie tylko, a nie zwyciężyli. Ja mam teraz zwycięstwo w ręku. Opowiadaj więc!
— Kazałem Mochallach odejść do namiotów i zaczekałem jeszcze trochę. Kiedy potem wróciłem do koni, leżały jak przedtem, ale ciebie nie było. To zaniepokoiło mnie bardzo. Wiedząc, że nie dowierzałeś Krumirowi, przyszedłem do przekonania, że byłbyś został przy koniach, gdyby cię coś ważnego nie było odciągnęło. To też wziąłem do rąk pistolety i patrzyłem w ciemność wytężonemi oczyma. Wtem usłyszałem sześć szybkich strzałów z twego rewowah, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk el bidża, wielkiego sępa brodacza. Musiał to być znak, gdyż el bidż nie gada tak po nocy. Równocześnie wypadli z obozu trzej ludzie i podbiegli ku mnie. Pomyślałem sobie, że to zbóje i zastrzeliłem jednego, a drugiego zraniłem. Kiedy podniosłem drugi pistolet, zniknął raniony razem z trzecim.
— Czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje?
— Tak.
— Czy przypatrzyłeś mu się dobrze?
— Całkiem dokładnie. Kula mu przeszła przez złe serce.
— Czy to Krumir?
— Nie. Uelad Hamema.
— Zapamiętaj więc sobie, że krzyk el bidża, to znak ataku Beni Hamemów. Może później przyda nam się to wiedzieć. Teraz chodź na zgromadzenie!
— Sidi, wyświadczyłeś mi tem największą łaskę, że zmusiłeś szejka do wezwania mnie między starszyznę!
— Ciesz się! Odbierzemy Mochallah, a potem zostanie ona twoją żoną.
— Czy to możliwe, o panie?
— Spodziewam się, jeśli zostaniesz nadal wiernym i walecznym.
— Effendi, ja przewrócę góry el Hanenni i Aures, jeśli przez to zdołam odzyskać królowę córek, Mochallah!
Nakazałem Beduinowi, trzymającemu mego konia, nie spuszczać go z oka i trzymać ciągle w mojem pobliżu. Następnie poszedłem przed namiot szejka, gdzie właśnie wzięto się do rozniecenia ogniska i ułożenia tapczanów dla dżemmy. Szejk, targany niepokojem, wysilił całą władzę nad sobą, aby się nie poddać rozpaczy. Przyniesiono nawet, starym zwyczajem, fajki i zapalono, zanim padło pierwsze słowo. Ja usiadłem na honorowem miejscu, obok szejka, a koło nas sir Percy i Krüger-bej. Achmed es Sallah zajął miejsce całkiem na końcu. Ali en Nurabi nie mógł już dłużej wytrzymać. Narada była bardzo ważna, musiano więc odmówić fatchę „otwarcie“, pierwszą surę koranu. Ali rozpoczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Chwała i dzięki Bogu, panu światów i wszechlitościwemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie pragniemy służyć, ciebie błagać, abyś nas prowadził drogą prawa, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie tych, na których się gniewasz, nie drogą błądzących!
Potem usiadł znów na kolanach i zwrócił się do mnie:
— A teraz mów, effendi! Dusza moja pić będzie każde twe słowo, a serce moje pragnie każdego dźwięku ust twoich!
— Gdzie widziano dziś Krumira? — zapytałem szejka.
— Nad Bah el Halua.
— Tam ukryli się synowie Hamemów, aby napaść na kaffilę. Jak ją obronisz?
— Ależ, panie, teraz mamy mówić nie o kaffili, lecz o pogoni za Krumirem. Radź prędko, jeśli nie chcesz, żeby mnie niecierpliwość zabiła!
— Ali en Nurabi, szejkowi i doświadczonemu wojownikowi przystoi niewzruszone oblicze i mowa spokojna, nawet jeśliby smum szalał w jego duszy. Nie zawsze najszybszy biegun przybywa pierwszy do celu. Pozwól, że ci opowiem pewną historyę.
— Effendi, ty chcesz opowiadać historyę, a tymczasem mnie zabija niepokój!
— Wiem, że nie umrzesz! Po drugiej stronie wielkiego morza jest kraj szeroki, a zamieszkują go ludzie dzicy i zwierzęta dzikie. Walczyłem z tymi ludźmi, przeżyłem z nimi wiele przygód i zabijałem te zwierzęta. W owym kraju rośnie złoto pod ziemią, a wielu udaje się tam, aby je zbierać. Jechałem raz z trzema myśliwcami przez puszczę i przybyłem wieczorem na miejsce, gdzie mieszkało wielu ludzi, wykopujących złoto z ziemi, którzy zaprosili nas, żebyśmy byli ich gośćmi. Jedliśmy więc z nimi, piliśmy, paliliśmy i spaliśmy u nich. Postawiony przez nich na straży człowiek zasnął, a kiedy przyszedł drugi, by go zastąpić, złoto już było skradzione. Wszyscy mężowie pochwycili za broń, aby ścigać złodzieja. Ja radziłem, żeby zaczekali do rana, kiedy będzie widać jego ślady. Lecz oni nie posłuchali mnie i pospieszyli za złodziejem. Zostali tylko dwaj dla pilnowania obozu. Nazajutrz wyruszyłem także ja z trzema myśliwcami, aby szukać złota, skradzionego ludziom, z których gościnności korzystaliśmy. Znaleźliśmy złoto, walczyliśmy ze złodziejami, a zabiwszy kilku, odebraliśmy im zdobycz. Już trzeciego dnia przynieśliśmy złoto do obozu. Natomiast ci, którym było tak pilno, wrócili dopiero za tydzień. Byli zmęczeni trudami, głodem i pragnieniem, lecz złota nie odszukali. Czy domyślasz się, szejku, na co opowiadam ci tę historyę?
On zaś skinął niecierpliwie głową i zapytał:
— Sądzisz więc, że powinniśmy pójść za Saadisem el Chabir dopiero z brzaskiem dnia?
— Tak, dopiero o świcie, a może nawet później.
— Panie, w takim razie umknie nam! — wybuchnął.
— Czy wiesz, dokąd się zwrócił w ucieczce?
— Nie. Kiedy wyszedłem z namiotu, nie było już klaczy, ani wielbłąda, a potem zauważyłem także brak córki mego serca, Mochallah. Nie widziałem żadnego z rozbójników.
— Czy zatem wiesz, gdzie się masz skierować, żeby ich znaleźć?
— Nie, ale ty to wiesz.
— Wiem, ale musisz zaczekać, dopóki nie przeszukają obozu. Teraz odpowiedz mi, jak zamierzasz bronić kaffili?
— Co mnie dzisiaj kaffila obchodzi?
Na to Krüger-bej podniósł rękę i rzekł:
— Co cię obchodzi kaffila? Bardzo powinna cię obchodzić, Ali en Nurabi. Ja siedzę tu w imieniu mojego władcy. Mohammed es Sadak-bej, pan na Tunisie, powierzył wojownikom es Sebira obronę karawan. Czy chcesz gniew jego sprowadzić na głowę swoją i swoich ludzi?
— Ja nie jestem szejkiem wszystkich Sebira!
— Ale na twoim gruncie ma napad nastąpić! A może Bah el Halua leży na terytoryum innego szejka?
— Leży na mojem. Allah jednak oświeci twoją duszę, abyś poznał, że potrzebuję dziś wojowników do ścigania Krumira.
— Wszystkich?
— Wszystkich!
— On ma przy sobie tylko pięciu ludzi! — wtrąciłem.
— Mimo to potrzeba mi wszystkich ludzi. Chcąc go dopędzić, musimy się rozdzielić, aby mu odciąć wszelkie wyjście. Przy trzodach musi także zostać pewna liczba.
— Nie będziemy się rozdzielać — odrzekłem. — Lecz o tem pomówimy później. Oto nadchodzą ludzie, którzy nam coś doniosą o poszukiwaniach.
Miałem słuszność. Nadeszło kilku ludzi, którzy oświadczyli, że oprócz córki i zwierząt szejka, brak tylko kilku bezwartościowych dywanów, które wieczorem rozwieszono.
— A gdzie atusza? — spytałem szejka.
— Jaka atusza?
— Twoja, która była za namiotem.
— Co się z nią stało?
— Czy jest, czy jej niema?
Powstał sam, aby zobaczyć, i powrócił zaraz z wiadomością, że lektyki nie ma.
— Krumir zabrał ją z sobą — wyjaśniłem mu ten brak. — Ponieważ zaś potrzebował koców do przymocowania atuszy na wielbłądzie, przeto wziął także dywany. Pozwólcie, że opowiem teraz, co przeżyłem wtedy, gdy wyście spali!
— Opowiedz, opowiedz! — zawołano dokoła.
— Saadis el Chabir w moich oczach nie znalazł upodobania. Nie wierzyłem jego przysiędze, a widziałem spojrzenia podziwu, jakie rzucał na mego konia. Mój wierny Achmed czuwał wprawdzie przy koniu, ale ja m im oto wstałem, gdy wyście spali, aby się przejść po duarze. Wtem spostrzegłem Krumira, idącego przez obóz do krzaków, w których potem mnie znaleźliście. Poszedłem za nim, by go podsłuchać, nie wiedziałem jednak, że on zamówił tam sześciu swoich Uelad Hamemów, którzy napadli na mnie z tyłu i powalili na ziemię. Kiedy odzyskałem przytomność, sądzili, że jeszcze mi nie wróciła, dlatego udało mi się podsłuchać cały plan, o którym rozmawiali.
— Jakiż mieli plan? — pytał szejk.
— Chcieli porwać Mochallah, twoją klacz, hedżina i mego karego, a ponieważ wiedzieli, że Achmed es Sallah dobrze strzegł mojego konia, przeto postanowili go zabić. Nie udało im się to jednak, gdyż Achmed był wierny i waleczny i zmusił ich do ucieczki.
— Czy więcej nic nie słyszałeś, effendi? — zapytał Ali en Nurabi.
— Namyślę się jeszcze nad tem. Hamemowie związali mi ręce i nogi, a potem wsadzili w usta knebel. Ułożyli sobie, że mię potem zabiorą, żebym zapłacił wysoki okup. Skoro tylko się oddalili, pochwyciłem związanemi rękami rewolwery, które mi były wypadły, kiedy mię w głowę uderzono, i obudziłem was ze snu sześciu strzałami. Teraz wiecie już wszystko.
— Ale ty wiesz, dokąd udał się Krumir?
— Pomyślę nad tem. Szejku, podziękuj Achmedowi es Sallah, że nie zasnął, lecz czuwał! jego oba wystrzały huknęły silniej niż moje. Jemu masz dużo do zawdzięczenia.
— Czy ocalił mi córkę, klacz i hedżina?
— Tego nie mógł uczynić, ale może ci dopomóc do ich odzyskania.
— On?
— Tak, on!
— Dowiedź tego, effendi!
— Nikt z was nie wie, dokąd zwrócił się Krumir, na północ, czy na południe, na wschód, czy też na zachód, dlatego musicie zaczekać do jutra rana, aby odczytać jego darb i ethar[166]. Czy jest w waszym szczepie człowiek, któryby się nigdy nie pomylił w rozpoznaniu tropu?
— Wszyscy umiemy odczytywać ślady ludzi i zwierząt — odrzekł szejk, a po minach innych poznałem, że byli tego samego zdania. Gdyby ci Beduini zobaczyli kiedy Apacza lub Komańcza „na tropie“, nabraliby pewnie o sobie nieco pokorniejszego wyobrażenia. Ja jednak nie dałem nic po sobie poznać i rzekłem:
— W takim razie nie obawiaj się, szejku. Możemy spokojnie położyć się spać, gdyż rano poznają wszyscy twoi wojownicy trop, a ty rychło odzyskasz swoją własność.
— Nie wierz w to, panie! — zawołał. — Rosa i wiatr nocny wnet zatrą ślady. Czyż nie wiesz, że trop można tylko przez godzinę dokładnie odczytać?
— Ja znam takiego, który każdy darb i ethar jeszcze po tygodniu potrafi odczytać. Kogo on ściga, ten mu nie ujdzie, choćby uciekał przez całą pustynię Saharę.
— Kogo masz na myśli, effendi? Ten człowiek ma chyba oczy jak Dżebrail[167], widzący przez skały.
— Jest nim siedzący tu mój przyjaciel i towarzysz,. Achmed es Sallah.
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na poczciwego Achmeda, on zaś rzucił na mnie spojrzenie, które omal że nie pobudziło mię do śmiechu. Wszak o prawdziwem śledzeniu tropu nie miał on większego pojęcia niż każdy inny Beduin.
— Prawda to? — zapytał szejk z podziwem.
— Czy wątpisz może? W owej dzikiej krainie, o której wam opowiadałem, szedłem nieraz miesiącami za tropem, dopóki nieprzyjaciel nie wpadł mi w ręce. Ścigałem go przez pustynie i bagna, przez bory i przez łąki, przez skały i góry, przez doliny i parowy, przez skały i potoki, przez wsi i miasta. Nieraz dzieliła mnie od niego przestrzeń całych tygodni, a często ledwie godzina drogi. Pytałem o niego liście drzew, źdźbła trawy, zwierzęta leśne, woń ognia, wodę potoków, mech po jaskiniach, rumowiska na zboczach 1 śnieg na górach. Wszędzie otrzymywałem dokładną odpowiedź i dostawałem w końcu w swe ręce tego, którego szukałem. Czy sądzicie, że Achmed es Sallah, który jeździł ze mną długo po tutejszym kraju, nic się nie nauczył od swego mistrza? Achmedzie, odpowiedz sam: czy spodziewasz się odnaleźć Krumira?
Pytanie to dławiło go przez chwilę, lecz potem odpowiedział tonem pewności siebie:
— Na brodę proroka, znajdę go, choćby poszedł, gdzie zechce! Na to zwrócił się szejk do niego:
— Czy znajdziesz także moją klacz, wielbłąda i córkę moją?
Poczciwy Achmed rzucił najpierw na mnie pytające spojrzenie. Zaczynał rozumieć moje postępowanie, a kiedy dostrzegł zachętę w zwróconych nań moich, oczach, odrzekł bardzo stanowczo:
— Ja znajdę wszystko! — Achmedzie es Sallah, jeśli sprowadzisz napowrót moją córkę i zwierzęta, a zabijesz rozbójnika,, otrzymasz za to odemnie dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec — przyrzekł szejk. — Czy będziesz z tego zadowolony?
A ty stary, skąpy potomku Hagary i Izmaela! Czekaj, bratku, zaraz ja ci inny rachunek zaśpiewam! Przybrawszy wyraz wielkiego zdumienia, zapytałem:
— Ali en Nurabi, ile wynosi disza[168] za dorosłego wojownika? Słyszałem, że u czterech plemion Krumirów, do których należy Saadis el Chabir i u dziewięciu szczepów beni Rabka, do których wy się zaliczacie, płaci się pięćdziesiąt wielbłądów albo trzysta owiec.
— Tak jest.
— To dobrze! Saadis el Chabir zabił jednego z waszych ludzi, zawisła więc nad nim thar[169]. A zatem już samo pochwycenie jego osoby przedstawia dla was wartość pięćdziesięciu wielbłądów albo trzystu owiec. Powiedz teraz, szejku, jak wysoko cenisz swoją córkę, klacz i biszarina? Jeżeli Achmed es Sallah pokona Krumira i odbierze mu jego łup, ty nie zdołasz mu tego wynagrodzić nawet wielu trzodami. A ty, Ali en Nurabi, obiecujesz mu tylko dwa konie, trzy wielbłądy i pięć owiec! Co mówi o tem prorok w koranie? Czytamy tam: „Kto tu na ziemi daje bratu swemu mniej, aniżeli powinien, temu odbiorą przy zmartwychwstaniu sto razy tyle; albowiem Allah jest sprawiedliwy i jeden wart w obliczu Jego tyle, co drugi, a wszystko co posiadacie, On wam pożyczył“. Tak głosi wasz prorok. Jesteś niewiernym, skoro nie postępujesz wedle jego przykazań. Czyż nie odmawiałeś przedtem świętej el fatcha, czy nie powiedziałeś przytem: „Nie prowadź nas drogą tych, na których się gniewasz, ani drogą błądzących!“ Czy chcesz, wbrew własnym modłom, pójść drogą błądzących?
Arab spojrzał przed siebie ponuro, lecz zauważył wrażenie, jakie słowa moje wywarły na drugich.
— Panie — odezwał się po krótkiem milczeniu — wiem, że jesteś hafiz, że umiesz kuran na pamięć i że znasz wszystkie słowa proroka i jego następców, wiadomo ci jednak także, że Allah jest łaskawy i miłosierny. Czy chcesz być okrutnym względem tego, który ci swój namiot otworzył? Czy Achmed es Sallah nie może mówić sam za siebie?
— Słowa twoje brzmią mądrze, a mowa twoja jest mową męża, któremu Allah dał łaskę myślenia. Ale ja nie jestem na drodze niesprawiedliwości, a noga moja kroczy ścieżką pokoju. Achmed es Sallah, to mąż i wojownik, który potrafi dobrze mówić za siebie, teraz jednak ja biorę słowa z ust jego i kładę je na wargach innego. Gniewałeś się dziś na niego, a mnie nazwałeś niewiernym, usta więc moje będą zamknięte. Kto inny przemówi za nami; tego będziesz musiał wysłuchać i odpowiedzieć. Myślę o walecznym beju gwardyi przybocznej, który siedzi tu między nami.
Krüger-bej zwrócił się szybko do mnie i zapytał:
— Do pioruna, co to jest? Pan wygłosił tu mowę, która potężne zrobiła wrażenie, lecz ja jej nie zrozumiałem niestety. Ja mam przemawiać? O czem to?
— Posłuchaj pan, panie pułkowniku! — odrzekłem. — Jak to już panu powiedziałem, służący mój kocha córkę szejka...
— Wiem o tem. Ja także pokochałbym ją, gdyby miłość nie miała czasem zwyczaju, nie doznawać wzajemności. Spóźniony wiek i inne, leżące poza tem, okoliczności czasem nie całkiem tak bywają kochane, jakby się chciało, żeby były kochane. Zrozumiano?
Omal nie parsknąłem śmiechem. Ten bej gwardyi przybocznej wyrażał się z klasyczną prawie dokładnością o właściwościach miłości. Zapanowałem jednak, nad sobą i mówiłem w dalszym ciągu:
— Szejk zrobił mu niegdyś nadzieję i wyznaczył cenę, za którą miał dziewczynę otrzymać.
— Czy on zdoła zapłacić tę cenę?
— Tak. Był w Konstantynopolu i w Algierze, aby sobie na nią zarobić. Teraz zaś, kiedy powrócił, może nie dostać dziewczyny za to właśnie, że był na obczyźnie i jest moim sługą.
— Pańskim? Czemu właśnie dlatego?
— Ali en Nurabi nazwał mnie niewiernym.
— Do pioruna! Niech go kaczka kopnie! Niewiernym można nazwać tylko tego, kto albo prawdziwej wiary nie ma, albo ma własną bez kościoła i bez meczetu, już ze szkoły z ksiąg świętych proroka i kalifów z konieczności zmienioną i dokładnie zaprzysiężoną.
— Całkiem słusznie, panie pułkowniku! Teraz ja i dzielny Achmed mamy do pana prośbę, żebyś był u szejka jego dziewosłębem. I to zaraz. Wiem, jaką wagę będą miały słowa pańskie, oraz jak pan potrafi przemówić do serca, a w końcu przypuszczam, że przyda się to panu samemu.
— Mnie samemu? Wytłómacz mi pan ten niezrozumiały wyraz!
— Bez Achmeda es Sallah niepodobna pochwycić Krumira, ujęcie zaś tego łotra leży także w pańskim interesie, ponieważ on ukradł konia baszy Mahammeda es Sadak.
— To słuszne, a także słowa wasze o serdeczności i głębi serca nie są pozbawione racyi. Z tego też powodu przyjmuję z radością pańskie polecenie do sumiennego wykonania. Ponieważ zaś nie cierpi ono zwłoki, przeto pozwoli pan łaskawie, że zaraz zacznę przemowę. Proszę uważać, jaki szacunek sobie tem zdobędę!
Był już ostatni czas, żeby pułkownik zabrał głos, gdyż szejk nie mógł już zapanować nad zniecierpliwieniem. Kiedy Krüger-bej stanął przed nami i szczególnym ruchem ręki nakazał milczenie, byłem głęboko przekonany, że dokona czegoś większego, niż to, co poprzednio w ojczystym języku skleił w rozmowie ze mną.
— Posłuchajcie mnie — rozpoczął wreszcie — najstarsi z ferkah Uelad es Sebira, a ty Ali en Nurabi użycz mi swojego ucha! Stoję tu jako wierny sługa proroka, oraz osłona i tarcza mojego władcy, który się zowie Mohammed es Sadak-basza. Ty siedzisz tutaj, o szejku; setki wojowników słuchają słów twych, a tysiące dusz należą do ciebie. Słowo twoje jest jako przysięga, a do końców twej brody nie przywarło niespełnione przyrzeczenie. Tu siedzi młody, dzielny wojownik twojego szczepu. Słyszałem dziś jego imię, które brzmi Achmed es Sallah Ibn Mohamed er Raham Ben Szafei el Farabi abu Muwajid Khulani. Sztylet jego ostry jak promień słońca, a kula pewna, jak sprawiedliwość sądu ostatecznego. On przywiózł wielkie dobra z obcych krajów, posiada szacunek przyjaciela, słynnego emira i zabił dziś nieprzyjaciela, który chciał was ograbić. Ali en Nurabi, ten dzielny wojownik twojego szczepu darował serce swoje najpiękniejszej z pięknych, Mochallah, która wyszła z twych bioder. On chce teraz cenę zapłacić, której odeń żądałeś, i uszanuje córę twoją w starości jako Abraham czcił żonę swoją Sarah. Słyszę, że mu odmówiłeś, lecz dusza moja nie wierzy temu, gdyż słowo es Sabira jest potężne i pewne jak tron Boga, el aresz, wsparty na ośmiu tysiącach kolumn i trzykroć stu tysiącach stopni, wysokich na jeden cały dzień drogi. Stoję tu zamiast niego i w jego imieniu proszę o rękę twojej córki. Jego honor jest moim honorem, a jego hańba moją hańbą! Serce twoje pogrążyło się dzisiaj w smutku, lecz Achmed es Sallah jest człowiekiem zdolnym rozświecić duszę twoją radością. On to zwróci tobie wszystko, co utraciłeś, jeźli mu oddasz za żonę tę, którą musi sobie najpierw wywalczyć. Namyśl się nad tem, o szejku! Zważ także, iż każde słowo, które powiesz do niego, we mnie także ugodzi! Ty jesteś moim przyjacielem, a ja twoim. Oby Allah dał, iżbyśmy zostali nadal przyjaciółmi! Słyszałeś mowę moją, a ja jestem teraz gotów wysłuchać twojej!
Gdy skończył i siadł napowrót, musiałem mu rękę uścisnąć z wdzięczności, bo istotnie lepiej nie mógł przemówić. Sprawę Achmeda zrobił swoją sprawą i odmowa była teraz prawie niemożliwością. Szejk czuł to dobrze. Powinien był właściwie powstać natychmiast i odpowiedzieć, lecz on przedtem jeszcze zwrócił się do mnie:
— Sidi, czy rzeczywiście on tylko może ścigać ro zbójnika?
— On przyrzekł — odpowiedziałem — Czy masz kogoś, kto to potrafi?
— Tak.
— Kto?
— Ty, gdyż on nauczył się tego od ciebie.
— Masz słuszność, szejku. Lecz ja stawiam także pewien warunek. Chciałeś widzieć, czy mój ogier jest taki rączy, jak twoja klacz, a ja wyrzekłem się zakładu, aby nie zasmucić twej duszy. Ale teraz dowiedz się, że ja nie miałem powodów do obawy. O świcie będzie klacz twoja o kilka godzin drogi przed nami, a ja mim o to doścignę ją, jeśli zechcę. Jeśli sobie życzycie, żebym trop dla was czytał, domagam się także w nagrodę Mochallah, ale nie dla siebie, tylko dla Achmeda es Sallah. Wybieraj prędzej, gdyż sam to rozumiesz, że nie mamy już czasu do stracenia!
Na to podniósł się szejk wreszcie, położył ręce na brodzie i oświadczył:
— Przysięgam na święty kuran, na brodę proroka, na brody wszystkich kalifów i moich ojców, a zarazem na moją, że Achmed es Sallah dostanie Mochallach za żonę, skoro tylko sprowadzi ją razem z klaczą i wielbłądem. Jeśli jednak tego nie zrobi, nie będzie jej mężem. Wszyscy słyszeliście moje słowa!
Tak odzyskał Achmed łaskę szejka. Wszyscy podaliśmy mu rękę, a Krüger-bej rzekł do mnie:
— Mogę się pochwalić, że dotrzymałem słowa i nie darmo obiecywałem swoje pośrednictwo. Moja mowa poruszyła tak głęboko wszystkich słuchaczy, że te trudne konkury nie byłyby się nigdy beze mnie udały!
— Dokazałeś pan, panie pułkowniku, rzeczy prawie niemożliwej. Dziękuję panu z całego serca!
— No, pańskie słowo także wywarło wrażenie, po którem można się było spodziewać dobrego skutku. Obydwaj więc możemy się radować przeświadczeniem, że wytworzyliśmy dla kochanego bliźniego stan, którego dla szczęśliwości serca i długiego trwania małżeństwa nikt inny nie zdołałby wytworzyć.
W końcu zabrał także głos Anglik, który dotychczas zachowywać musiał milczenie:
— Ależ, sir, wytłómaczcie mi przecież te ściskania rąk. Siedzę tu jak na tureckiem kazaniu. Przemówcież wreszcie do mnie choć parę słów!
Wyjaśniłem mu wszystko, on zaś roześmiał się, wyciągnął swoje nieskończenie długie nogi i rzekł:
Well, cieszy mnie to! Zaręczyny, wesele, małżeństwo, wyprawa! Dam temu zacnemu Achmedowi es Sallah pięćdziesiąt funtów, jeśli Krumir rzeczywiście dostanie się do naszej niewoli, ale stawiam warunek.
— Jaki?
— Muszę wziąć udział w wyprawie. Well!
— Ja także jestem za tem. Chcecie rzeczywiście, pojechać z nami?
— To się rozumie! Yes!
— Ale, niebezpieczeństwa...?
Thunder-storm! Czy chcecie się boksować ze mną?
— Innym razem to zrobimy, nie teraz. Pozwólcie, żeby i drudzy ode mnie coś usłyszeli!
Zwróciłem się znów do szejka:
— Domyślam się, że rozbójnicy pójdą przez Bah Abida na pustynię er Ramada, aby potem przez Dżebel Tibuasz dostać się do Uelad Maszeerów, którzy są z nimi w przyjaźni.
— Skąd się tego spodziewasz?
— Podsłuchałem kilka słów z ich rozmowy. Mogli się wprawdzie rozmyślić, ponieważ grabież nie całkiem im się udała, ale na razie lepiej już to przypuścić i wedle tego coś postanowić. Czy jesteście znani w tamtych stronach?
— Tylko na wielkich drogach.
— Ależ oni tych właśnie będą unikali, jesteśmy więc ograniczeni na ich ślady. Czy żyjecie w zgodzie z Meszeerami?
— Nie dzieli nas konieczność zemsty krwawej, ale od czasu do czasu giną na granicy zwierzęta.
— Musimy zatem być ostrożni. Nie możemy wyruszać z wielkiem wojskiem, gdyż w wyprawie naszej idzie tylko o Krumira. Beduinom Hamema nie możemy się pokazywać, jeśli będą w większej liczbie od nas, ponieważ Achmed zabił jednego z nich. Wyobrażam sobie, że cel nasz dałby się osiągnąć na kilka sposobów. Albo więc ja, mając konia, na którym jedynie można dopędzić Krumira, pojechałbym za nim sam i zastrzelił go z konia, albo...
— Panie, oni by ciebie zabili! — zawołał szejk.
— Załóżmy się o to! — odpowiedziałem.
— Jeśli mnie zabiją, utracę życie, jeśli zaś ja ich zabiję, ty utracisz klacz, która wtedy będzie należała do mnie!
Wyciągnąłem do niego rękę, lecz on namyślił się przecież i oświadczył:
— Jesteś moim gościem, a moje życie jest twojem. Nie puścimy cię stąd samego.
Ponieważ wszyscy to potwierdzili, musiałem się także zgodzić. Podjąłem więc dalszy ciąg mych rad:
— Moglibyśmy również starać się wyprzedzić Krumira przez Kef, Caafran, Dżebel Szefara i Dżebel Dildżil. Przyjechalibyśmy wówczas o jeden dzień prędzej do Meszeerów, staralibyśmy się pozyskać ich przyjaźń i przyjęlibyśmy potem nieprzyjaciół, gdyby przybyli.
Wszyscy potrząsnęli głowami, a jeden ze starszyzny przemówił:
— O eftendi, ważysz się na więcej, aniżeli nam wolno. Kto może ufać przyjaźni Beni Meszeerów!
— Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak trzymać się tropu zbójów i uderzyć na nich tam, gdzie ich znajdziemy.
— A czy ich dopędzimy? — zapytał szejk z niepokojem.
— Przypuszczam — odrzekłem. — Wprawdzie tylko mój koń zdoła doścignąć tę klacz i wielbłąda, lecz oni mają oprócz tego pięć innych koni, a może nawet i sześć, ponieważ jednego z ich ludzi zastrzelono. Bardzo jest prawdopodobne, że mają o jednego człowieka więcej, ponieważ podczas napadu musiał ktoś być przy ich koniach. Wreszcie Mochallah będzie się domyślała, że pośpieszymy za nimi i uczyni, co będzie mogła, dla powstrzymania ucieczki.
— Effendi! — zawołał szejk. — Słowa twoje są mądre i sączą mi w duszę pociechę!
— Nie obawiaj się, dostaniemy wszystko, jeśli będziemy przezorni. Byłoby oczywiście lepiej, gdybyśmy mieli więcej dobrych koni, na których mogłoby kilku z nas pojechać naprzód i śledzić Krumira. Ilu ludzi weźmiesz z sobą, Ali en Nurabi?
— Wszystkich.
— Maszallah! Czy chcesz z orłem polować na komara? Ścigamy co najwyżej siedmiu ludzi. Czyliż synom es Sebira tak bardzo brak odwagi, że stu na jednego potrzeba?
— Panie, zważ, że musimy wroga zdusić bez walki!
— Czemu?
— Skoro Krumir zobaczy, że grozi mu atak z naszej strony, będzie wolał zastrzelić klacz, wielbłąda i Mochallah, aniżeli nam oddać.
— Czyż zduszenie obeszłoby się bez ataku? Czy kilku ludzi nie może tak urządzić napadu, żeby zwyciężyć, zanim wróg zacznie się bronić? Czy chcesz u szczepów, które w drodze miniemy, wywołać obawę, że żywimy względem nich wrogie zamiary? Jeśli spotkamy Uelad Szeren i Uelad Kramemssa, czy uwierzą nam, że tyluset ludzi prowadzimy tylko na schwytanie sześciu lub siedmiu opryszków?
— Nie zetkniemy się z nimi.
— Spotkamy ich napewno. Tak wielki orszak, jaki ty chcesz utworzyć, nie zdoła się ukryć. Zważ, że musiałbyś zabrać wiele wielbłądów, któreby niosły żywność, namioty i wiele innych rzeczy, a tego przy mniejszej liczbie nie będzie potrzeba.
— Ma słuszność! — rzekł Krüger-bej.
— Stu ludzi całkiem wystarczy.
— I stu ludzi będzie za wiele! — odrzekłem ja.
— Iluż, twojem zdaniem, musimy wziąć wojowników, effendi? — zapytał szejk.
— Nie więcej, jak dwudziestu.
— Panie, to za mało!
— Nie! Zważ, że idziesz także ty, Achmed es Sallah, ten waleczny emir z Inglistanu i ja. My sami po trafilibyśmy pokonać Krumira. Napaść podczas noclegu na tych sześciu czy siedmiu wrogów, na to wystarczy trzech doświadczonych strzelców. Nie zapominaj zresztą, że większości swoich ludzi potrzebujesz do obrony karawany!
Temat ten podchwycił natychmiast Krüger-bej z wielką energią. Narada się ożywiła, ponieważ każdy ze starszych chciał się popisać swojem zdaniem, a kiedy ją ukończono, wynik nie był pocieszający. Stupięćdziesięciu ludzi miało pod wodzą jednego z synów szejka pójść naprzeciw kaffili, a do naszego oddziału przeinaczono sześćdziesięciu ludzi. Reszta miała pod wodzą drugiego syna zostać dla obrony obozu. Sir Percy uśmiechnął się pogardliwie, kiedy mu przedstawiłem rozwiązanie tej sprawy.
Pshaw! — rzekł. — Ci Beduini to tchórze! Pokazują wielkie fantazye i tańce wojenne, a boją się, gdy przychodzi do czegoś poważnego!
— Jabym tego nie powiedział, sir. Arab nie jest przyzwyczajony jak Indyanin ścigać w pojedynkę wroga, jak zwierzę krwi chciwe, aby codziennie jednego oskalpować. Beduin lubi walkę, ale nie skrytą, a nadto po łączoną z wielką pompą dla oka. Jestem pewien, że z dziesięciu ludźmi pochwycilibyśmy łatwiej Krumira, aniżeli przy pomocy sześćdziesięciu.
Well! Chodźcie, sir! Pójdziemy sami naprzód i całą rzecz bez nich załatwimy!
— I ja już o tem myślałem, ale dałem słowo, że zostanę przy ekspedycyi.
— Niech i tak będzie. Ja jednak powiadam, że po szedłbym sam jeden, gdybym dobrze umiał po arabsku. Yes!
Poczyniono czemprędzej potrzebne przygotowania, zapakowano żywność i amunicyę, zabrano pewną ilość girba[170], by je potem napełnić wodą na drogę przez pustynię er Ramada. Kiedy ukończono przygotowania, nadeszła pora fedżeru[171]. Poranek zarumienił się na wschodzie, a Beduini padli obok koni na kolana, aby z twarzą zwróconą ku Mekce odmówić pierwszą modlitwę.
Nadszedł czas przekonania się, czy Krumir wyruszył rzeczywiście w kierunku, któregośmy się domyślali.
— W jaki sposób przekona się pan o tem na pewno? — spytał mnie Krüger-bej.
— Nic łatwiejszego — odrzekłem. — Zobacz pan naczynie do pojenia obok namiotu szejka. Ma ono dwa oddziały, jeden dla ulubionego konia, drugi dla wielbłąda, ponieważ koń rasowy nie chce pić z naczynia, z którego już pił dżemel[172]. Rozlana woda zwilżyła ziemię, a kopyta się w niej odcisnęły. Widzi pan?
— Przyznaję, że widzę to dokładnie.
Wyjąłem z torby nożyczki, a z kieszeni papier i mówiłem dalej:
— Teraz wykroję ślady dokładnie z papieru i wyrysuję wewnętrzny obraz kopyt końcem do... o tak! Teraz siądź pan na konia i jedź ze mną. Achmed niechaj nam towarzyszy!
Dosiedliśmy we trójkę koni i oddaliliśmy się z obozu. Ja wyjechałem na czoło i pocwałowałem prosto na południe, ku wąwozowi, o którym mówił Krumir. W pięć minut byliśmy na miejscu, pomimo że leżało o pół godziny drogi od duaru. Tam zsiadłem z konia i zbadałem teren. W niespełna dwie minuty znalazłem to, czego szukałem.
— Zsiądź pan z konia, panie pułkowniku, i przystąp bliżej! — poprosiłem. — Przypatrz się pan temu miejscu!
— Widzę trawę, która była, jak się zdaje, pognieciona.
— Była istotnie pognieciona i to w czworobok; wprawne oko zobaczy jeszcze całkiem wyraźnie brzegi tego czworoboku. A tu, co to jest obok tamtego boku?
— Tutaj grzebał ktoś w trawie i czegoś szukał.
— Widzi pan: tu leżała na ziemi czworoboczna dera, a na niej spoczywał człowiek. Nogi wystawały mu poza derę i w ten sposób za każdem poruszeniem tarły sandałami o trawę. Czy rozumie pan to?
— Skoro mi pan to powiedział, to wydaje mi się już całkiem wyraźnem.
— Ten człowiek oczywiście sam tutaj nie był. Prawdopodobnem jest, że miał pilnować koni, należących do Krumira i jego Uelad Hamemów. Gdzie mogły być te konie?
— Tego mój duch nawet we śnie nie może się domyślić.
— Kto ma koni pilnować, ten musi zwrócić się do nich twarzą, przeto one mogły stać po tej stronie, gdzie leżały jego nogi, a więc chyba przy tam tym krzaku. Chodź pan! O widzi pan, że ziemia tu stratowana, a kilka gałęzi złożonych w pętle. Te pętle służyły do przymocowania cugli; jest ich siedm, a więc tyle było z pewnością koni. Czy i to pan już pojmuje?
— Pozwól pan, że panu złożę gratulacye z powodu ogromnej bystrości, Ale jak pan odszuka wielbłąda, klacz i porwaną dziewczynę?
— Może i to mi się uda. Rozbójnicy jechali pewnie środkiem parowu, gdzie na twardym kamienistym gruncie ślady nie zostają. Należy jednak spodziewać się, że najpierw napoili dostatecznie klacz, a zwłaszcza wielbłąda, zanim przywiązali do niego lektykę. Tu nie mogli tego uczynić, ponieważ brzegi potoku są zanadto wysokie. Chodźmy więc dalej! Jestem pewien, że znajdziemy ślady, skoro tylko dostaniemy się na miejsce, gdzie brzegi potoku nie wznoszą się tak wysoko.
Przypuszczenie moje sprawdziło się wkrótce. Potok zataczał dość płasko położony łuk, okalający mały półwysep, na którym z pory wiosennych wylewów leżał gruboziarnisty piasek, pomięszany z grubszymi odłamkami kamienia. Wśród nich widać było skąpą, cienką trawę. Na tego rodzaju gruncie odbijał się najlżejszy odcisk stopy i zachowywał się na czas dłuższy.
Powyżej tego miejsca była droga bardzo rozkopana.
— Widzicie, panie pułkowniku? Tutaj zatrzymało się owych siedm koni po wyruszeniu. A tutaj, uważa pan ten dokładny odcisk na piasku? Tu stała atusza, zanim przymocowano ją do wielbłąda. Czy dostrzega pan tu nad wodą ślad wielbłąda i konia? Przyłożę doń moje papierowe odciski. Widzi pan, jak dokładnie przystają? Tu była klacz, a tutaj hedżin, tu zaś... Co ma znaczyć ta czerwona nitka?
— Tego wiedzieć, ani odgadnąć nie może nikt inny, oprócz pana.
— Na tej nitce jest krew. Podarto jakąś tkaninę, aby zawiązać ranę tego, który dostał kulą od Achmeda. Przytem mała nitka uwiesiła się na drzewie. Tu na prawo, pod tą młodą czarm[173], ktoś leżał. Ach, to była Mochallah!
— Do stu piorunów! Skąd pan to wie tak dokładnie?
— Czyż pan nie widzi, że z tej gałęzi zdarte są prawie wszystkie szpilki, jakby rękami? Dziewczyna wzbraniała się iść i trzymała się gałęzi; oderwano ją przemocą, przyczem ona ściągnęła szpilki.
— Allah akbar-Allah jest wielki, ale pańska przytomność umysłu budzi zdumienie i podziw!
— Maszallah! — zawołał Achmed, który wprawdzie nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy, ale śledził uważnie wszystkie ruchy rąk naszych. — Sidi, popatrzno, co to?
Znalazł pod pinią kawałek gliniastego łupku i podał mi go. Na jednej stronie tego kamyka wyryte było niepewną ręką dość wyraźne arabskie „m “, a więc pierwsza litera imienia Mochallah.
— Nie wiesz, czy Mochallah miała przy sobie co ostrego? — zapytałem Achmeda es Sallah.
— Panie, ona nosi zawsze na szyi mały mun[174].
— Wie, że będziemy ścigali rozbójników i chciała nam dać jakiś znak. Oby tylko częściej to czyniła!
— Ona będzie to czynić, sidi! Ten kamień zachowam dla siebie dopóki, jej nie odnajdę.
— Musimy się jeszcze przekonać, czy odeszli z tych stron wzdłuż potoku, dlatego pójdziemy trochę dalej.
Ruszyliśmy głębiej w parów i znaleźliśmy dużo śladów, które nas utwierdziły w naszym domyśle. Wkońcu wróciliśmy do duaru, gdzie czekano na nas z utęsknieniem.
— Effendi, odjeżdżajmy już! — prosił szejk. — Może dopadniemy rozbójników jeszcze dnia dzisiejszego.
— Mnie się to nie zdaje, Ali en Nurabi. Oni mogą jechać w prostym kierunku, a tymczasem my musimy tracić dużo czasu na szukanie śladów. Jakiego ty masz konia?
— Ten kasztan jest bardzo dobry, chociaż nie tak rączy, jak klacz, którą mi uprowadzili.
— Achmed i emir z Inglistanu jadą także na dobrych koniach. Będziemy więc mogli oddzielić się od reszty.
— Oddzielić się? — spytał. — Na co?
— Czy nie wiesz, że każde wojsko wysyła przed sobą oddział, który jedzie przodem, bada okolicę i stara się o bezpieczeństwo głównej siły? My właśnie utworzymy taki oddział. Twoich sześćdziesięciu wojowników może jechać za nami, a my będziemy im ciągle zostawiali znaki, by im wskazać, w którym kierunku się poruszamy. Umówmy się z nimi co do znaków i pożegnajmy, bo czas już wreszcie zabrać się do dzieła!
Szejk pojął szybko moje rady i posłuchał ich.
Dowódca gwardyi tunetańskiej nie mógł oczywiście do nas się przyłączyć. Wrócił ze swoimi towarzyszami, z wyjątkiem Anglika, do el Bordż, przyczem mógł znaczną przestrzeń jechać z wojownikami Uelad Sebira, którzy wyruszyli naprzeciwko karawany.
— A teraz kolej na pana — rzekł, pożegnawszy się z innymi. — Wierz mi pan, że rozstanie to najnieprzyjemniejszy wynalazek, jakiego kiedykolwiek dokonano na moje utrapienie. Czy się jeszcze kiedy zobaczymy?
— Inszallah — jeśli się Bogu spodoba. Drogi ludzkie zapisane są w księdze.
— Wiem, że się pan stał moim przyjacielem. Czy zechce mi pan wyświadczyć pewną grzeczność?
— Bardzo chętnie, jeśli tylko potrafię.
— Bądź pan tak dobry i nie zastrzel Krumira na śmierć, jeśli go pan przyłapie, lecz poślij mi go pan do Tunisu! Tam mu pokażemy, co to znaczy kraść srokacze! Gdyby pan kiedy sam przyjechał do Tunisu, to nie zapomnij pan mnie odwiedzić. A teraz do widzenia! Niechaj Allah i prorok będą z panem! Miej się pan na baczności przed Uelad Hamema i nie zapominaj pan, że jako dobry znajomy zgodziłem się być pańskim przyjacielem!
Ja odpowiedziałem równie serdecznie na jego słowa i rozeszliśmy się: jedni na północ, drudzy na południe. Nie widziałem potem już nigdy tego dzielnego człowieka, ale obraz jego w mej duszy pozostał tak świeży, jak gdybym się z nim dopiero wczoraj pożegnał.
Niebawem dostaliśmy się do parowu. Tu wyjaśniłem krótko szejkowi znaczenie znalezionych śladów i ruszyliśmy dalej. Trzymać się tropu na gruncie przeważnie skalistym nie było wcale łatwem zadaniem, do pomogła mi w tem jednak znajomość kierunku drogi Krumira.
Powiedział on był, że przekroczy Bah Abida, leżącą prostopadle do naszej drogi mniej więcej o trzydzieści kilometrów. Ponieważ musieliśmy objechać kilka znaczniejszych wzgórz i przepłynąć parę rzek, przeto należało liczyć przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów. Dodawszy zaś do tego stratę czasu na szukanie śladów, potrzebowaliśmy dobrych piętnastu godzin, by się dostać do Bah Abida.
Przejechawszy przez Hem ormta Wergra, przepłynęliśmy Anneg, a wkrótce potem dużą Milleg i zatrzymaliśmy się w poprzecznej dolinie Dżebel Tarf na krótki spoczynek. Na tem samem miejscu odpoczywał także Krumir. Ślady były całkiem wyraźne. Dolina ta ma z pięć godzin drogi długości ku wschodowi, a przecina ją potok, wypływający z Bah Abida. Mieliśmy więc tę górę prosto przed sobą, na lewo Bu Baheur, Mezarę i Bordż Bir bu Hamed, a na prawo kraj Szerenów i Uelad Kramemssa. Nie znając usposobienia tych ludzi, musieliśmy być bardzo ostrożni. Tak sam o widocznie myślał Krumir, bo nie poszedł dalej doliną, lecz wydostał się na płaskowzgórze, aby po niem wyjechać na Bah Abida. Tam na górze ciągnął się szeroki płaskowyż aż po Wadi Serrat, o godzinę drogi zaś wznosiła się Bah Abida. Trop był tutaj nadzwyczaj wyraźny, ponieważ ścigani jechali cwałem, aby ten kraj otwarty zostawić jak najrychlej za sobą. Jakto poznałem ze śladów, wyprzedzili nas zaledwie o trzy godziny drogi. Gdy to powiedziałem szejkowi, zawołał:
— Hamdullillah, dzięki Bogu! Dościgniemy ich jeszcze dzisiaj!
— Mylisz się, Ali en Nurabi — odrzekłem — chyba że klacz twoja jest tak licha, iż da się w tak krótkim czasie dopędzić.
— Będziemy jechali przez całą noc!
— Czy w nocy ślady rozpoznasz?
— Masz słuszność. Oby Allah ciemność potępił! Śpieszmy naprzód!
Popędziliśmy znowu tak, jak gdyby nas kto ścigał. Mój kary parskał z zadowolenia, jak gdyby chciał pokazać, że mógłby z łatwością podwoić obecną szybkość.
Tak gnaliśmy po równym terenie przez pewien czas, wkrótce jednak tamte konie zaczęły pienić się i parskać ze zmęczenia. Jeden po drugim zostawały w tyle, a tylko klacz Achmeda z Wadi Serrat trzymała się jeszcze dzielnie. Szejk nie posiadał się z gniewu, że jego kasztan tak mało był wytrwały.
— Czy widziałeś kiedy konia — zapytał mię — któryby tyle obiecywał, a w potrzebie zawodził? Był ta jeden z moich najlepszych koni, lecz od dzisiaj ma daybła w sobie razem z wszystkimi złymi duchami dżehenny. Ale będzie on jeszcze musiał pędzić, pędzić, dopóki nie padnie!
— Wtedy ty weźmiesz siodło na plecy i spróbujesz, czy na własnych nogach prędzej nie pójdziesz. O szejku, kto się najbardziej śpieszy, ten nie zawsze najszybszy!
— Ty szydzisz ze mnie, effendi!
— Nie, gdyż i mnie jest nieprzyjemnie, że ci koń służby odmawia. Ty powinienbyś jechać ze mną na przedzie, tymczasem teraz jest tylko trzech takich, którzyby potrafili tego dokazać.
— Kto?
— Ja, Achmed i co najwyżej Anglik.
— Panie, nie opuszczaj nas! Nie wiemy, co nas może spotkać, kiedy ty będziesz na przedzie. Moglibyśmy też z łatwością zgubić twój ślad.
— W każdym razie lepiej byłoby, jeśliby...
Przerwałem, zanim jeszcze zacząłem wyliczać moje powody, gdyż z prawej strony wynurzyli się dwaj jeźdźcy, którzy na nasz widok zatrzymali się, a potem zniknęli równie szybko, jak się ukazali.
— Co to byli za ludzie? — zapytałem.
— Beni Szeren albo Kramemssa — odparł szejk.
— To źle, ale może są sami i nie będą nas napastowali. Jedźmy prędzej! Łatwiej to było powiedzieć, aniżeli wykonać. Już przed upływem dziesięciu minut podniosła się z prawej strony chmura pyłu, po za którą należało się domyślać większej liczby jeźdźców. Jechali przez pewien czas równolegle z nami, a potem przeszli w szybsze tem po, aby zagrodzić nam drogę.
— Czy to nieprzyjaciele, sir? — zapytał Anglik.
— Może.
High-day! Nareszcie jakaś przygoda! Czy nie powiedziałem, że wystarczy jechać z wami, aby coś przeżyć? Mam dwururkę, dwa pistolety i dwa rewolwery, to znaczy ośmnaście strzałów, nie licząc noża. Będzie przepyszna awantura. Well!
Z uciechy zaczął wymachiwać długiemi rękoma, jak gdyby chciał na wzór świętej pamięci Don Kiszota walczyć z wiatrakami.
— Nie cieszcie się zbyt rychło, sir — upomniałem go. — Zadaniem naszem jest pojmać Krumira, musimy zatem unikać wszelkiej straty czasu i wszelkiej walki.
Well, to słuszne! Ale przejeżdżając obok, możemy przecież trochę postrzelać. Nie?
— Mam nadzieję, że nie zmuszą nas do tego.
Nieznani jeźdźcy wyprzedzili nas tym czasem i za grodzili nam drogę. Był to oddział dość znaczny, liczący ponad sto głów. Dowódca ustawił ich w szereg bojowy i rezerwę i czekał nas w pewnem oddaleniu przed frontem. Szejk Ali en Nurabi nakazał zatrzymać się swoim ludziom i podjechał ku dowódcy, a ja przyłączyłem się do niego.
— Czy znasz go? — zapytałem.
— Teraz dopiero widzę jego rysy i poznaję go dobrze.
— Kto to?
— To nieprzyjaciel, Hamram el Cagal[175], najokrutniejszy szejk Kramemssów. Widziałem go w Ain Juhsuf i Zegrid. Żąda on opłaty od każdego wstępującego na jego terytoryum, a kto nic dać nie może, musi z nim walczyć. Zabił on już wielu ubogich ludzi, którzy nie mogli mu się opłacić. Od nas będzie się domagał wielkiego daru.
— Od czego zależy wysokość opłaty?
— Od bogactwa podróżnych i od liczby głów.
— Gdybyś był zam iast sześćdziesięciu ludzi wziął dwudziestu, wypadłoby taniej.
— Ja nic nie zapłacę.
— Zważ, że nie mamy czasu do stracenia, a Kramemssa są dwa razy silniejsi od nas!
— Czy ty się boisz, effendi?
— Ach!
Dojechaliśmy do szejka Hamrama z przydomkiem el Cagal.
— Sallam aalejkum! — pozdrowił Ali en Nurabi, wstrzymując konia.
— Kto jesteś? — spytał przeciwnik, nie odpowiadając na pozdrowienie.
— Czy mnie już nie znasz? Jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad Sebira.
— A jam jest Hamram el Cagal, Ben hadżi Abbas er Rumir Ibn Szehab Abil Assalet Abu Tabari el Faradż. Jestem panem i dowódcą tych walecznych wojowników szczepu Kramemssa i pytam się ciebie, czego szukasz w moim kraju?
— Ścigamy zbója, który porwał mi klacz ulubioną, najlepszego wielbłąda i córkę. Prosimy cię, żebyś pozwolił nam przejechać przez twoją ziemię.
— Kto pozwala ukraść sobie klacz, dżemmela i córkę, ten niczego innego nie godzien jak tego, żeby mu je porwano. Czy Uelad Sebira nie mają oczu ku widzeniu, ani uszu ku słyszeniu? Kto chce przejechać przez, mój kraj, haracz musi zapłacić.
— Ile żądasz?
— Kto jest ten zbój, którego szukasz?
— To Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka. Prowadzi z sobą jeszcze kilku jeźdźców, należących do Beni Hamema.
— Saadis el Chabir przejeżdżał tędy i mówił ze mną. Nie miał przy sobie żadnego łupu. To mój przyjaciel. Zapłacisz dużo, jeśli zechcesz przejechać.
Dzielny Kramemssa kłamał; gdyby bowiem rzeczywiście był się zetknął z Krumirem, ja byłbym to rozpoznał po tropie. Robił on wogóle wrażenie ordynarnego, dzikiego człowieka. Barczysty, z nadzwyczaj rozwiniętymi mięśniami na członkach, przewyższał o głowę swoich ludzi. Uzbrojenie jego składało się z dwu strzelb, sztyletu, pistoletu, maczugi i z kiku dzirytów. Widok jego musiał zaniepokoić nawet odważnego człowieka.
— Ile żądasz? — zapytał Ali po raz drugi.
— Kto jest ten człowiek obok ciebie?
— Emir z krainy Franków.
— Giaur? Niechaj go Allah zniszczy! A ten, który stoi przed twoimi ludźmi?
— Emir z Inglistanu.
— Także niewierny? Oby ich Allah zmiażdżył! Posłuchaj, co ci powiem: Każdy z twoich ludzi da owcę, ty dasz dwadzieścia owiec, a obaj niewierni po pięćdziesiąt owiec.
— To znaczy prawie dziesięć razy po dwadzieścia owiec. Tylu zwierząt nie mógłbym dać, nawet gdybym, je miał z sobą.
— To zapłacisz połowę i wrócisz!
— Chcesz opłaty nawet na wypadek, jeślibyśmy wrócili?
— Czy sądzisz, że pozwolę wam ujść za darmo?
— Zmniejsz swe żądanie!
— Ani o jedną owcę! Co raz powiedział Hamram el Cagal, to stać się musi. A może chcesz ze mną walczyć?
Te układy zniecierpliwiły mnie wreszcie, dlatego postanowiłem je czemprędzej skrócić, nie wątpiłem bowiem, że Ali en Nurabi nie mógłby zwyciężyć tego olbrzyma. Podjechawszy więc o krok bliżej, przemówiłem:
— Chcesz z jednym z nas walczyć? Czy cię Allah wykreślił z grona żyjących, że ważysz się na takie słowa? Co znaczy twoich stu Kramemssów wobec moich walecznych Sebirów i czem ty jesteś wobec emira z kraju bohaterów?
Użyłem naumyślnie przesadnych słów synów pustyni. Walczyłem już i mocowałem się z nietakimi, jak on, i wiedziałem, że mam nad nim przewagę, starałem się więc odwrócić go od Alego, a podrażnić na siebie. Udało mi się to rzeczywiście, bo podniósł się na siodle i wypatrzył się na mnie w zdumieniu.
— Thibb el kelb — ty psi szakalu! — zawołał. — Obliż mi natychmiast rękę, żebym ci mógł przebaczyć?
— Jeśli twa ręka brudna, to sam ją sobie obliż! Masz na to dość wielki pysk. Jak śmiesz żądać ode mnie pięćdziesiąt owiec? Patrz, tam za mną stoi sześćdziesięciu wojowników, ale nawet gdybym był sam jeden, nie dostałbyś ani włoska owczego. Widać po was, że odwaga wasza mniejsza od waszych słów.
Oczy jego zaiskrzyły się, wargi zadrgały, a z piersi wyrwał mu się ochrypły okrzyk wściekłości:
— Człowiecze, czyś obłąkany? — ryknął. — Ty się nie boisz mówić czegoś podobnego Hamramowi el Cagal? Dobrze, będziesz ze mną walczył, jednak nie o żądany okup, lecz o życie!
— Jestem gotów. Ale ciebie przestrzegam! Koń mój lepszy od twego, a broń także.
— Widzę, że masz broń Franków — zaśmiał się szyderczo — ale jej nie użyjesz. Koń i broń zwyciężonego należą do zwycięzcy. Odłóż ją i zsiądź z konia, jak ja to czynię. Będziemy walczyli tylko rękami, dopóki jeden drugiego nie zdusi.
— Niech się stanie zadość twej woli, el Cagalu. My obaj będziemy walczyli uczciwie, ale tak sam o ludzie nasi muszą względem siebie zachować się uczciwie.
— Co mają znaczyć te słowa? — Żądam prawa szilughów[176]. Jeśli ty mnie zwyciężysz, wszystko, co należy do mnie, stanie się twoją własnością, a towarzyszący mi Uelad Sebira zapłacą ci okup. Jeśli natomiast ja zwyciężę ciebie, to wezmę sobie konia twego i broń twoją i przejedziemy przez twoją ziemię i to bez opłaty.
Oczy jego spoczywały pożądliwie na moim koniu.
— Zgadzam się na te warunki — odpowiedział.
— Czy przyrzekasz, że będzie pokój między naszymi ludźmi i twoimi, jeśli jeden z nas padnie?
— Przyrzekam!
— Przysięgnij!
— Przysięgam na Allaha i wszystkich muzułmanów, którzy już żyli i będą jeszcze żyć!
— Czy i twoi ludzie przysięgną?
— Moja przysięga ma także dla nich znaczenie.
— To zsiadaj!
Skinąłem na Achmeda i Anglika, aby im oddać broń i konia. Przytem wyjaśniłem drugiemu, o co chodzi.
Zounds — zawołał — dałbym za to sto funtów, żeby być na waszem miejscu!
— Przypatrzcie mu się, sir! Taki chód nie całkiem jest bezpieczny!
— Hm! Zdejmuje haik. Co za muskuły! Ten stary boy ma ręce jak słoń. Uważajcie, sir; ta sprawa mnie zastanawia. Dajcie mu porządny box on the, stomach[177], aby mu dusza uciekła; tak będzie najlepiej!
— Ba! Widzieliście przecież w Indyach mój cios myśliwski. Sądzę, że jeden taki wystarczy.
— Pięść sobie rozbijecie, sir!
— Przypuszczam, że głowa tego Kramemssy nie jest twardsza od czaszek Indyan, którym już dogodziłem w ten sposób. Gdyby mi się jednak zdarzyło coś ludzkiego, zachowajcie pokój; ja to przyrzekłem!
Zrzuciłem także z siebie haik i stanąłem naprzeciwko Kramemssa. Zdawało się, że olbrzym będzie miał nademną przewagę, a on sam widocznie był tego pewny, bo bez przygrywek ruszył natychmiast do ataku. W dalekim i silnym skoku rzucił się, by mnie pochwycić i ułatwił mi w ten sposób walkę. Ja skręciłem czemprędzej w bok, a kiedy on machnął rękoma w powietrzu, uderzyłem go pięścią w prawą skroń z taką siłą, że w tej chwili runął na ziemię. Z obu stron zerwały się głośne wrzaski, ale przeciwnicy, wierni przysiędze wodza, nie śmieli ruszyć się z miejsca.
Ukląkłem na zwyciężonym nieprzyjacielu i pochwyciłem go za gardło. Drugie uderzenie byłoby go zabiło, lecz to nie było bynajmniej moim zamiarem. Wkrótce przyszedł do siebie i usiłował się wydobyć na górę, lecz ja trzymałem go mocno pod sobą. On wytężył całą siłę, ażeby mnie zrzucić z siebie, ale mnie wystarczyło silniej palce zacisnąć dokoła jego szyi, a byłbym przełamał wszelki opór.
— Czy uznajesz się zwyciężonym? — zapytałem.
— Zabij mnie, psie! — jęknął.
Na to odjąłem odeń rękę i powstałem.
— Podnieś się, Hamramie el Cagal; ja nie pożądam twojego życia!
— Weź je! Ja go już nie chcę!
— Powstań! Zapewniam cię, że nie jest hańbą zostać zwyciężonym przez emira z krainy Franków.
— Lecz hańbą jest utracić konia i broń!
— Zatrzymaj je sobie jako dar odemnie!
Leżał dotąd ciągle uparcie na ziemi, lecz na te słowa zerwał się szybko.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/281 — Czy to prawda? Zostawisz mi wszystko?
— Wszystko! Obraziłeś mnie wprawdzie, nazwałeś psem i szakalem, ale prorok powiada: „Kto dumny jest z tego, że wyświadczył przyjacielowi coś dobrego, niechaj będzie cicho, kto jednak okazuje litość wrogowi, dla tego ręka Boga otwarta“. Chodź, weź i jedz; bądźmy odtąd przyjaciółmi!
Poszedłem do konia, wyjąłem z torby przy siodle kilka heli[178], połamałem je i podałem mu jedną połowę, a sam zjadłem drugą. On pozwolił się zaskoczyć i włożył daktyle w usta. Teraz byliśmy już pewni wygranej. Arab wziął swoją broń, dosiadł konia i rzekł:
— Jadłem z tobą i zawarłem z tobą przyjaźń. Chodźcie teraz ze mną wszyscy do duaru i bądźcie moimi gośćmi!
— Pozwól nam to uczynić, gdy będziemy wracali. Nie możemy tracić czasu, jeśli chcemy doścignąć tych ludzi, których szukamy.
— Zasmucasz moją duszę, emirze! Ale powiedz mi, czy krwawa zemsta nakazuje wam ich ścigać?
— Tak! Krumir zabił jednego Sebira.
— To śpieszcie za nim. Haraczu nie zapłacicie. Niechaj zapanuje pokój między Sebirami i Kramemssami. Oby Allah chronił was w waszej wyprawie!
W ten sposób zakończyła się tak groźna z początku przygoda. Zauważyłem też, że kredyt mój u towarzyszy znacznie się podniósł. Jechaliśmy zatem dalej bez przeszkody, Kramemssowie zaś wrócili do swego obozu bez łupu.
Zaproponowałem szejkowi jeszcze raz, że pojadę z Achmedem naprzód, ale on będąc pod wrażeniem ostatniego wypadku, nie chciał o tem słyszeć. Pędziliśmy przez równinę dość szybko, zbliżając się coraz bardziej do Bah Abida, która z każdą chwilą wyraźniej występowała na widnokręgu. Dojechaliśmy tam wkrótce po modlitwie popołudniowej, a dążąc dalej ciągle za tropem, wydostaliśmy się na nią po zachodniem zboczu tak łatwo, że o zachodzie słońca stanęliśmy już na szczycie.
Ku wschodowi opada góra bardzo stromo ku równinie. Na północnym wschodzie ujrzeliśmy szczyty Caafram, płonące w blaskach zachodzącego słońca, u stóp zaś naszych roztaczała się pusta Ramada. Ze wschodu jaśniał ku nam wysoki Maktyr.
— Czy rozbijemy obóz? — spytał szejk.
— Rozpoznaję jeszcze ślady, a tu na górze będzie w nocy za zimno. Ruszajmy dalej! — odpowiedziałem mu.
Byłbym z chęcią usłyszał zdanie trapera lub Indyanina o tropie, za którym właśnie szliśmy. Gdy bowiem Beduini nic nie widzieli, ja znajdowałem co dwadzieścia kroków jakiś znak niezawodny. Północnoamerykański „westman“ stara się wszelkiemi siłami zatrzeć ślady za sobą, Krumir natomiast zwracał na to całą swoją uwagę, żeby się jak najszybciej posuwać naprzód. Ponieważ teren schodził w tem miejscu stromo na dół, przeto kopyta jego koni orały poprostu ziemię, wobec czego nam nie było wcale trudno zachować kierunek jazdy.
Tak przybyliśmy nad małą rzekę, która płynąc z góry, wyżłobiła sobie w biegu łożysko, prowadzące na dół aż do stóp góry. Właściwości terenu pozwalały przypuszczać, że Krumir nie opuścił tej doliny, dlatego jechaliśmy nią dalej, nawet wtedy, kiedy ciemności nocne zasłoniły trop przed mojemi oczyma.
— Czy pustynia er Ramada zaczyna się zaraz u stóp tej góry? — zwróciłem się do szejka.
— Dlaczego pytasz?
— Jeśli zaczyna się zaraz, to możemy niebawem spotkać się z nieprzyjacielem. Sądzę bowiem, że nie rozbije obozu noclegowego na stepie.
— Pustynia zaczyna się dalej. Przed nią ciągną się jeszcze pastwiska Zwarihn.
— Jak daleko jest od Bah Abida do Dżebel Tibuasz?
— Jedzie się przez Zwarihn i er Ramada dwanaście godzin. Następnie prowadzi droga pomiędzy górami Rokada i Sekarma na miejsce, gdzie zaczyna się kraj Meszeerów.
— Zdaje mi się, że zaczyna on się dopiero za Dżebel Tibuasz i za górami Haluk el Mehila?
— Jeśli pasza jest dobra, przychodzą Meszeerowie na tę stronę gór.
— Czy byłeś już tam kiedy?
— Nie.
— Nie znasz nikogo z Meszeerów?
— Znam wielu. Spotykałem ich w kraju es Sseers i Uelad Aun. Ale nie wiem, czy nas przyjmą uprzejmie.
— Sześćdziesięciu gości naraz to i dla przyjaciela za wiele. Musimy się starać, żeby Krumira pochwycić jeszcze przed górami Rokada. Śpieszmy!
Po dwugodzinnej uciążliwej jeździe, podczas której przyświecały nam tylko gwiazdy, dostaliśmy się na równinę. Tam napoiliśmy konie i daliśmy im sisz bla halef[179], a sami, zjadłszy po kilka daktyli, położyliśmy się na spoczynek. Każdemu z nas był on tak bardzo potrzebny, że nikt nie myślał o nawiązywaniu rozmowy.
Zbudziwszy się raz w nocy, posłyszałem daleki ryk, a to mi przypomniało, że okolice stepu er Ramada słynęły z wielkiej liczby lwów. Mim oto zasnąłem wkrótce na nowo, nie przeczuwając, że już nazajutrz przyjdzie mi zetrzeć się z krewnym „króla pustyni“.
Zaledwie ranek zaszarzał, byliśmy gotowi do drogi. Ja wyjechałem łukiem na równinę i natrafiłem wkrótce na trop, którym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wisząc prawie na koniu, sposobem indyańskim, ażeby nie przeoczyć żadnego śladu, prowadziłem pochód. Kilka strumyków pozwalało wnosić o blizkości rzeczki. Teren był urodzajny, trawiasty, a ślady kopyt odbiły się na nim wyraźnie. Posuwaliśmy się szybko na wypoczętych koniach i mniej więcej w półtorej gogodziny dotarliśmy do oczekiwanej rzeczki, biegnącej w prawo ku Bah bu Szerif. Tu nocował Krumir ze swoimi ludźmi. Trawa była stratowana i położona na ziemi, widać nawet było dokładnie miejsca, gdzie stały przywiązane poszczególne zwierzęta.
— Effendi — ozwał się szejk, — czy zdołasz odnaleźć miejsce, na którem spała Mochallah?
Zacząłem szukać.
— Tu jest to miejsce. Spała w atuszy.
— Skąd wiesz o tem?
— Czyż nie widzisz, że tu stała lektyka?
— Tak, lecz Mochallah mogła spać na innem miejscu.
— Przypatrz się! Wyciągnęła rękę z atuszy, gdy wszyscy spali, i znowu wycięła w trawie literę „m“.
— Maszallah, to prawda! Panie, ona zdrowa, dała nam znak, wie, że nadejdziemy. Śpieszmy się zatem!
Woda w rzeczce nie była głęboka, dzięki temu dostaliśmy się z łatwością na drugą stronę. Tam zbadałem dokładnie nowe ślady.
— Czego jeszcze szukasz, sidi? — zapytał Achmed es Sallah.
— Chcę widzieć, kiedy stąd wyruszyli. Z miejsca obozu noclegowego wnoszę, że będą teraz od nas tak daleko, jak my od Bah Abida. Jeśli jednak ze stanu trawy mam wnioskować, to powiedziałbym, że odjechali przed nami jeszcze w nocy. Zbiegowie są przeszło o dwie godziny przed nami.
Ruszyliśmy znowu w ciszy naprzód kłusem tak szybkim, jak tylko konie nasze mogły nadążyć. Pokazało się jednak niestety, że bieguny Krumira miały nad nimi przewagę, kiedy bowiem po upływie trzech godzin zsiadłem przed południem z konia, by zbadać trop, biegnący teraz po piasczystym, nieporosłym, gruncie, przekonałem się, że nie zbliżyliśmy się do ściganych nawet na tyle, żeby pościg mógł się wnet skończyć.
— Tak nie dopędzimy ich — rzekłem do szejka. — Pozwól, żebym ja pojechał z Achmedem naprzód. Za cztery godziny zetkniemy się z nimi; będzie to ostatni czas, gdyż inaczej dojadą do Dżebel Szefara.
— Ja pojadę z wami — odpowiedział szejk.
— Twój koń nie nadąży.
— To zawsze jeszcze będzie czas pozostać w tyle.
Anglik także nie dał się odwieść od wzięcia udziału w przyśpieszonej jeździe. Dawszy Sebirom potrzebne rozkazy, puściliśmy się we czwórkę ze zdwojoną chyżością. Przeszła jedna godzina, a potem druga. Słońce prażyło już tak, że musieliśmy zatrzymać się na chwilę, aby się napić wody i konie napoić. Wodę mieliśmy z sobą w workach, napełnionych rano z rzeki. I znów ruszyliśmy naprzód. Dokoła nas rozlegała się daleko równina. Wędrowne ławice piasku i rumowiska skalne bez drzewa, krzaka, bez źdźbła trawy, oto był otaczający nas widok, a ponad ziemią drgał żar jak widoczne przeźroczyste fale. Konie szejka i Anglika zaczęły się potykać, a klacz Achmeda także utraciła pewność w nogach. Wtem wynurzył się daleko przed nami na widnokręgu wysoki mur, podobny do ruin staroangielskiego opactwa. Lecz nie były to mury, tylko skały, w których stulecia wyłamały takie awanturnicze wyrwy i szpary. U stóp ich dostrzegłem poruszające się białe i kolorowe punkty.
Wziąwszy do ręki lunetę, zwróciłem ją na to miejsce i wydałem głośny okrzyk radości.
— Czy to oni, effendi? — zapytał szejk.
— Oni, wielbłąd z atuszą i siedmiu jeźdźców, a jeden z nich na białej klaczy.
— Hamdullillah, dzięki Bogu. Mamy ich!
— Jeszcze nie. Ich jest siedmiu, a nas czterech.
— Czy się ich boisz? — spytał rozdrażniony.
— Ali en Nurabi, już wczoraj zadałeś mi raz to pytanie, a potem przekonałeś się, czy się obawiam!
— Wybacz, panie! Ale dlaczego się lękasz?
— Nie lękam się wcale. Myślę jedynie nad tem, żeby nie zranić cennej klaczy i wielbłąda.
— Panie, masz słuszność! Co zrobimy?
— Musimy się na to przygotować, że Krumir zabije prędzej oboje zwierząt, aniżeli je nam odda. Jedźcie powolniej. Ja pojadę wielkim łukiem, by ich wyprzedzić. Potem wy popędzicie wprost na nich, a ja zastąpię im drogę.
— Nie czyń tego, effendi, nie opuszczaj nas! Razem ich dościgniemy, a potem ja tak z nimi pomówię, że wnet się z nimi załatwimy.
— Jak chcesz. Oni nic mojego nie porwali.
Ruszyliśmy znowu prędzej naprzód. Krumir zamierzał właśnie wyruszyć w drogę, kiedyśmy go ujrzeli. Zanim ze swoimi ludźmi zniknął za skałami, oglądnął się, przypatrzył nam się przez chwilę i skręcił czemprędzej poza kamienie. W dziesięć minut dobiegliśmy do nich i ujrzeliśmy Hamemów, pędzących cwałem przez równinę.
— Za nimi, choćby konie miały popadać! — zawołał szejk.
Podniósł się w siodle, by koniowi ulżyć ciężaru i dokazał istotnie tego, że nam kroku dotrzymał. Krumir obejrzał się znowu i poznał, że go dościgniemy. Kazał się zatrzymać, ale tylko na chwilkę, wielbłąd przyklęknął tak, że jeźdźcy go zasłonili, potem wstał i cały oddział rozprószył się na wszystkie strony. Krumir puścił się prosto, wielbłąd na prawo, a reszta jeźdźców na lewo.
— Panie zawołał szejk — zostaw klacz mnie, a sam bierz hedżina z Mochallah!
— Zostaw klacz mnie, ty jej nie dopędzisz! — odrzekłem, lecąc prawie nad ziemią.
— Nie potrzebuję jej dopędzać. Wystarczy mi tak się zbliżyć, żeby mój głos usłyszała. Ona ma tajemnicę, a gdy zawołam to słowo, zawróci i przyjdzie do mnie.
— Powiedz raczej mnie tę tajemnicę!
— Nikt nie może jej posiąść!
Ścisnął swego kasztana ostrogami tak, że dokazał prawie niemożliwej rzeczy. Ja skręciłem w prawo, żeby postąpić wedle jego woli. Achmed pozostał za mną w tyle, a za Anglikiem nie oglądałem się wcale. Mlasnąłem cicho językiem i zdawało mi się, że koń mój nabrał dwa razy tyle siły. Kopyta jego pożerały niemal odległość i w pięć minut znalazłem się obok wielbłąda, pędzącego jak burza.
— Rreeh, rreeh, stój! stój! — zawołałem.
Na skutek okrzyku zatrzymał się wielbłąd, a w tej chwili padł strzał z atuszy i kula świsnęła mi tuż nad głową. Aha, Krumir był chytry. Wziął Mochallach do siebie na konia, a w atuszy usadowił jednego z Hamemów. Ten miał tylko jednorurkę i nie był już dla mnie niebezpieczny.
— Khe, khe! — zawołałem na wielbłąda, chwytając go za uzdę.
Było to wezwanie, żeby ukląkł. Zwierzę posłuchało, lecz Hamema wyskoczył drugą stroną lektyki. W tej samej chwili padł strzał. To Achmed mnie dopędził i położył go trupem.
— Gdzie Mochallah? — spytał przerażony.
— U Krumira na koniu — odrzekłem. — Ja pędzę za nim. Ty weź dżemela!
Niesłyszałem już, co odpowiedział, gdyż szarpnąłem konia i puściłem się znowu na lewo. Zobaczyłem szejka, jadącego w oddali, a daleko przed nim Krumira. Sir Percy został u boku pierwszego. Teraz nadeszła była pora, żeby użyć tajemnicy mego konia. Położyłem mu dłoń między uszami i zawołałem:
— Ri!
Kary drgnął, wydał z siebie głos, podobny do dźwięku trąby i poleciał, że mi się w głowie zakręciło. Brzuchem ziemi niemal dotykał, a nogami poruszał prawie niewidocznie. Chyżość, z jaką wszystko mijałem, była nadzwyczajna, wprost demoniczna, ja zaś siedziałem, nie odczuwając niemal ruchu, jakby na strzale, przecinającej w locie powietrze. W kilka chwil byłem już obok szejka.
— Allah akbar, maszallah ia radżal! — zawołał ze strachu.
Przemknąłem obok niego i leciałem, jak gdyby pustynia mijała mnie na skinienie. Ale biała klacz także rozumiała swoją powinność, bo dopiero po kwadransie szalonej gonitwy znalazłem się o pięć długości konia za Krumirem.
— Stój! — zawołałem na niego.
Odwrócił się na mój okrzyk i ze zgrzytem wykrztusił słowo:
— Giaurze!
Ujrzawszy w następnej chwili nóż w jego ręce, podniosłem pistolet, ażeby kulą zrzucić go z siodła, w przekonaniu, że cios był przeznaczony dla Mochallah, opuściłem go jednak znowu, gdyż Krumir pchnął lekko konia, aby go zmusić do szybszego biegu. Siwka rzuciła się kilka razy jakby w drgawkach przed siebie i wysunęła się o swoję długość naprzód. Mim oto musiał ją mój kary doścignąć. Czy miałem zastrzelić tego człowieka? Ta myśl nie zadowalała mnie. Trzymając dziewczynę, nie mógł się Krumir dobrze bronić; nie widziałem też, żeby pochwycił jaką broń.
Wtem krzyknął głośno i skręcił w lewo. Podczas tej wytężonej jazdy skończył się grunt piasczysty, a ukazała się rzadka z początku, a potem coraz to gęściejsza trawa. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, a teraz dopiero ujrzałem pasące się trzody, w głębi zaś namioty. Krumir byłby prawdopodobnie ocalony, gdyby do nich się dostał. Już nawet zobaczyłem jeźdźców, zbliżających się ku nam.
— Stój, bo zestrzelę cię z konia! — zawołałem, podnosząc pistolet.
Na to Krumir objął Mochallah i przyłożył jej nóż do piersi.
— Strzelaj, psie, jeżeli ją także chcesz zabić! — zagroził mi z wściekłością.
Na to się nie mogłem odważyć. Położyłem karemu jeszcze raz dłoń między uszy, ale słowa „Ri“ byłbym nie powiedział, gdyż Krumir byłby je usłyszał. Przelecieliśmy pomiędzy trzodami i jeźdźcami ku namiotom z szybkością myśli. Wtem znalazłem się obok Krumira i pochwyciłem go za rękę, on jednak szarpnął konia wstecz tak, że popędziłem dalej oderwany od niego siłą pędu.
Za mną zabrzmiał szyderczy śmiech, a równocześnie usłyszałem okrzyki:
— Saadis el Chabir! Saadis el Chabir!
Zwolniłem biegu mego konia i zawróciłem. Znajdowałem się w środku obozu Beduinów, a sto strzelb skierowało się ku mnie, dwadzieścia pięści wyciągnęło się po mnie. Byłem zupełnie w położeniu sokoła, który w pogoni za gołębiem wpadł przez okno do izby.
— Zastrzelcie go! — krzyczał Krumir. — To pies, giaur, zdrajca i chciał mnie zabić!
Jeden rzut oka przekonał mnie, że wszelki opór byłby daremny. Byli to znajomi Krumira i ocalić mogło mnie u nich tylko to, co jego u Sebirów. Niedaleko ode mnie otworzył się był właśnie namiot, a w drzwiach ukazała się kobieta, obok niej zaś młoda siedmnastoletnia może dziewczyna, w szerokich pantalonach i krótkiej bluzce bez rękawów. Złote krollkralle[180] zdobiły jej przeguby u rąk i kostki, na szyi miała łańcuch z kawałków srebra i gwoździków, a w długie dafirah[181] wplecione były perły i małe monety. W jednej ręce trzymała długą habayah[182], a w drugiej przetykany blaszkami kiladh[183]. Była widocznie przedtem przy tualecie i zgiełk wywabił ją z namiotu. Zeskoczyłem natychmiast z konia, roztrąciłem stojących mi na drodze ludzi i podskoczyłem ku kobietom.
— Fi hard el harime — jestem pod osłoną kobiet! — zawołałem i wpadłem do namiotu.
Z zewnątrz doleciały mnie okrzyki gniewu. Obie Beduinki weszły za mną i spojrzały na mnie bezradnie.
— Czy jesteś żoną? — zapytałem dziewczynę.
— Nie.
— Czy jesteś narzeczoną młodzieńca?
— Nie.
— To bądź dla mnie siostrą, jak ja dla ciebie bratem będę!
Przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem w czoło, przez co pozwoliłem sobie na coś więcej niż śmiałość. Gdyby mi się był nie udał mój zamiar, byłbym zgubiony. Odwiązałem pas, za którym przechowywałem rozmaite drobiazgi, przeznaczone na okolicznościowe podarunki.
Były to rozmaite tanie rzeczy, które w tamtych stronach mają wysoką wartość. Wyjąłem łańcuch na szyję z fałszywych korali i dwie szpilki do włosów. Łańcuch zawiesiłem jej na pięknej, pełnej szyi, a szpilki wetknąłem jej we włosy.
— Czy przyjmujesz to i będziesz moją siostrą? Powiedz „tak“, najmilszy kwiecie tego kraju!
Zapłonęła aż pod gorset, ja zaś nachyliłem ku niej ucho:
— Czy to ma do mnie należeć? — zapytała.
— Tak, to już twoje. Czy mogę być twoim bratem?
— Możesz! — szepnęła.
— To wdziej habayah i chodź za mną!
Teraz byłem już swego pewnym. Dotknąłem ustami jej czoła, a ona przyjęła podarunek.
— Czy powiesz mi, jak ci na imię? — poprosiłem.
— Nazywam się Dżumejla.
— Chodź ze mną, Dżumejlo! Gdzie mieszka szejk tego urdi[184].
— Tutaj.
— Tutaj? Czy to twój ojciec?
— Nie, to brat mego ojca, szejka Meszeerów Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda.
— Więc sama jesteś gościem w tym namiocie?
— Tak.
To było dla mnie jeszcze bardziej na rękę, ponieważ przyjaciel gościa doznaje większego poszanowania, aniżeli własny przyjaciel i gość. Zarzuciłem na dziewczynę habayah i wyciągnąłem ją z namiotu. Na dworze stał mój koń, ograbiony już do samej skóry. Zgromadziło się dokoła niego wielu Beduinów, badając budowę jego członków. U wejścia do obozu ukazał się właśnie szejk Ali en Nurabi i Anglik, obydwaj jako jeńcy.
— Od kiedyż to waleczni Beni Meszeer przyzwyczaili się ograbiać swoich gości? — zawołałem głośno.
— Gdzie bej el urdi, pan i dowódca tego obozu?
Wystąpił stary Beduin.
— Ja nim jestem. Czego chcesz? — spytał.
— Patrz, oto Dżumejla, róża z Hamra Kamuda! Nazywa mnie swoim bratem i nosi mój dar we włosach. Ona przyjęła mnie w swoim namiocie, a ty pozwalasz swoim ludziom obdzierać mojego konia? Patrz szejku, na cień swego namiotu! Jeśli posunie się jeszcze o piędź z tego miejsca, gdzie teraz wbijam nóż w ziemię, zginie od tego noża każdy, kto cokolwiek jeszcze mieć będzie z mojej własności!
Głośny pomruk zerwał się dokoła, a z gromady odezwał się głos:
— Nie wierz mu, szejku! To kłamca, giaur, a w jego ciele mieszka szatan!
To Krumir wypowiedział te słowa, ja jednak puściłem je mimo uszu. Szejk zwrócił się do dziewczęcia:
— Córko mojego brata, czy przyjęłaś te dary od niego?
— Tak, on jest diff rebbi[185] i pozostaje po twoją opieką.
— Ty ściągasz troski na moją głowę, lecz twoje słowo jest mojem słowem, a twój brat moim bratem. Oddajcie mu wszystko, coście zabrali! On jest jako syn Uelad Szeren!
Potem przystąpił do mnie i podał mi rękę.
— Habakek — bądź nam pozdrowion! Stopa twoja może u nas wchodzić i wychodzić, jak jej się spodoba. Twój przyjaciel jest moim przyjacielem, a twój wróg moim wrogiem. Takie prawo należy ci się jako gościowi.
— Wierzę i ufam ci, o szejku. Ale dlaczego bierzesz moich przyjaciół do niewoli? — zapytałem, wskazując na Alego en Nurabi i na Anglika.
— Czy ci ludzie są twoimi przyjaciółmi?
— W istocie są moimi przyjaciółmi.
— Ja nie wiem jeszcze, skąd przyszli do obozu. Byłem przy trzodach i zjawiłem się tu, kiedy ty wyszedłeś z namiotu. Zbadam, co w tej sprawie jest słuszne i sprawiedliwe. Zwołać starszyznę na naradę!
Wtem doleciał od strony wejścia do obozu krzyk przerażenia. To Achmed es Sallah wpadł na wielbłądzie pomiędzy namioty z taką furyą, że wszystko się porozbiegało. Mając odwiedzione kurki od pistoletów wołał:
— Sidi, sidi! Gdzie mój effendi? Tutaj Achmed es Sallah!
Skoczyłem naprzód i skinąłem na niego. Natychmiast wstrzymał wielbłąda, kazał mu klęknąć, zeskoczył i wziął mnie w ramiona. Poczciwiec kochał mnie rzeczywiście z głębi serca.
— Jesteś pojmany, sidi? — zapytał.
— Nie.
— A tamci?
— Tylko na razie.
— Gdzie porwana Mochallah? Wskazałem na Krumira, stojącego z posępnym wzrokiem obok kilku Meszeerów. Achmed chciał się — rzucić na niego.
— Ja go zmiażdżę! — zagroził.
— Stój! — rzekłem, wstrzymując go — On jest tak sam o przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi.
— Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta!
Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono straż przy nich. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi.
Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło tylko jeszcze o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle.
— Gdzie twój koń? — zapytałem Achmeda.
— Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamemami, zdążającymi do tego obozu.
— Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich?
— Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia.
Ten Achmed miał istotnie małego dyabła w sobie.
— Idź! — rzekłem. — Ale nie prowadź go tutaj!
— A dokąd, sidi?
— Nie wiem jeszcze, jak nam to pójdzie. Śpiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blizko, żeby mogli wieś widzieć. Niech tam czekają i będą gotowi do walki!
Achmed wsiadł napowrót na wielbłąda, ale gdy się zwierzę podniosło, wystąpił Krumir i zawołał:
— Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść.
Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem, do Krumira.
— Achmedzie, jedź!
Służący zastosował się do rozkazu, ja zaś opuściłem strzelbę dopiero wtedy, kiedy go już straciłem z oczu. Zauważyłem jednak, że to zachowanie się rozgniewało jeszcze bardziej Meszeerów. Kilku z nich dosiadło koni i pojechało za Achmedem. Przywiązałem karego tuż u wejścia do namiotu i wszedłem do środka.
— Sallam aalejkum — pokój z wami! Nie miałem przedtem czasu was pozdrowić — rozpocząłem od usprawiedliwienia.
Arabki nie odpowiedziały nic. Widocznie kobieta robiła dziewczynie wymówki.
— Pić mi się chce — powiedziałem poprostu i usiadłem, a Dżumejla przyniosła mi wody.
— Pij! — rzekła. — Czy zjesz co?
— Nie. Nic nie włożę do ust, dopóki dżemma nie wypowie swego zdania o mnie.
— Z jakiego jesteście szczepu?
— Jeden z jeńców jest szejkiem Uelad Sebira, drugi to wielki emir z Inglistanu, a ja jestem bejem z Dżermanistanu.
— Czy ten kraj leży daleko stąd?
— Leży na północ daleko za morzem, stąd o przeszło ośmdziesiąt dni drogi.
Klasnęła w dłonie ze zdziwienia i rzekła:
— Z tak daleka przybywasz? Czego chcesz u nas?
— Oswobodzić dziewczynę, którą porwał matce zły człowiek.
To zajęło także i starą. Darowałem jej pięciopiastrówkę i opowiedziałem im o porwaniu Mochallah to, co uważałem za stosowne. Tem zdobyłem całkiem ich serca. Dżumejla postanowiła zaraz pójść do Mochallah, a stara jej pozwoliła. W chwili, kiedy dziewczyna wychodziła z namiotu, wszedł szejk po mnie, żebym się stawił przed dżemmą, która zgromadziła się na wolnym placu. Był tam także Krumir, Anglik i Ali en Nurabi. W ciągu narady przybyli także Hamemowie, którzy tymczasem dojechali do obozu.
Sprawa była bardzo trudna jak na tameczne stosunki. Krumir był gościem Meszeerów, ja tak samo, a z tego powodu uznano również Alego en Nurabi i Anglika za wolnych gości. Aż do tych granic obie strony były sobie równe. Kiedy jednak szejk zażądał zwrotu córki i konia, natrafił na silny opór. Oświadczono mu, że uprowadzenie dziewczyny nie jest zbrodnią, lecz czynem rycerskim i że taka dziewczyna należy do bohatera, skoro tylko przekroczy granice swego szczepu. Krumir przyznał się też z całym spokojem, że zabrał białą klacz, gdyż w pośpiechu nie mógł odrazu znaleźć swego konia, który z resztą był tej samej wartości. Na to orzekła dżemma, że w tej sprawie nie ma nic do gadania i postara się tylko o to, żeby goście opuścili obóz na tych samych zwierzętach, na których przybyli. Co do przysięgi i złamania jej potem, to Krumir zaprzeczył temu stanowczo.
Rozprawa stawała się z każdą chwilą burzliwszą. Szejk był więcej po naszej stronie, inni po stronie Krumira. Już miano nam oznajmić uchwałę, że zbój może bez przeszkody oddalić się ze swoim łupem, a my zostaniemy zatrzymani, dopóki nie znajdzie się w bezpiecznem oddaleniu, kiedy powstałem ja. Skinąwszy ręką, żeby się uciszyli, wziąłem w milczeniu sztuciec, który w tym celu przyniosłem był ze sobą, i wymierzyłem do włóczni, tkwiącej w ziemi w dość znacznem oddaleniu. Korzystałem już nieraz z tego sposobu, aby zaniepokoić ludzi nieobeznanych ze strzelbą, wyrzucającą bez nabijania dwadzieścia pięć kul. Ten sztuciec wprawił już nieraz w podziw Apaczów, Komanczów, Chińczyków, Malajów, Hotentotów, Turków, Kurdów i Persów. Czemu nie miałby także tutaj spełnić swej powinności?
Wypaliłem dwanaście razy do taktu w równych odstępach i celowałem przy każdym strzale o kilka linii niżej. Następnie odłożyłem sztuciec i wskazałem w milczeniu na włócznię. Wszyscy wstali i pośpieszyli, żeby się jej przypatrzyć. Nawet Krumir poszedł z nimi. Naraz podniosły się głośne okrzyki zdumienia, ja zaś skorzystałem z czasu i nabiłem strzelbę na nowo. Na włóczni było dwanaście dziur w równej odległości od siebie. Czegoś takiego Beduini dotychczas jeszcze nie widzieli. Wyciągnięto włócznię z ziemi i podawano ją sobie z ręki do ręki po całym obozie.
Spozierając na mnie trwożnie, usiadła starszyzna znów na swoich miejscach.
— Emirze, jaka to strzelba? — zapytał szejk. — Czy ją zrobił czarodziej?
— Wiesz, że o czarodzieju nic nie wolno mówić — odrzekłem wymijająco.
— Z tej strzelby trafiam utheif[186], bidża[187], khanzira[188], nim ra[189], nemmera[190], a nawet sidi el salssali[191]. Każde wahesz[192] i każdy człowiek, który chce być moim wrogiem, zginie, gdy ją podniosę. Wystrzeliłem z niej dwanaście razy, czy mam jeszcze wystrzelić dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy?
— Panie, ta flinta więcej warta, aniżeli wszystkie strzelby, jakie kiedykolwiek widziałem. Czy można ją wziąć do ręki?
— Nie. Nikt oprócz mnie nie wie, jak ją brać do rąk. Co znaczą wszystkie wasze flinty, włócznie i noże wobec tej strzelby? Dosiądźcie koni i zaatakujcie mnie! Będę stał cicho i powystrzelam was, zanim wy zdołacie mnie zadrasnąć. Czy widzicie te małe strzelby za pasem? Uważajcie! Nie nabijając, będę strzelał do tej tyki w namiocie. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Idźcie i policzcie dziury! Ten emir z Inglistanu ma także takie cudowne pistolety. Czy widzicie je u niego? Gdyby nas było tylko dwu, nie balibyśmy się was, ale tam przed obozem stoi sześćdziesięciu ludzi, z dobrą bronią. Spojrzyjcie tu między namioty! Czy widzicie głowy naszych jeźdźców? A wy mimoto chcecie bronić tego rozbójnika? Mimoto ma on zatrzymać klacz i dziewczynę, należące do szejka es Sebira? Allah kerihm — Boże miłościwy, bądź nam łaskaw i pokieruj myślami naszemi, ażeby kule nasze nie wysłały was tam, skąd już niema powrotu! Przybyliśmy jako wasi przyjaciele. Czy mamy zostać wrogami waszymi z powodu zbója? Nie chcę, żeby na tej dolinie wzniosły się okrzyki żałoby i żeby od Dżebel Szefara odbiły się echem pośmiertne wołania Meszeerów. Uszy wasze słyszą moje słowa. Otwórzcie wasze serca dla mojej mowy, którą was ostrzegłem!
Usiadłem, wywoławszy głębokie wrażenie, które wzmocniło się jeszcze, gdy ludzie, którzy wyjechali byli za Achmedem, wrócili teraz i donieśli, że wielka liczba jeźdźców stoi przed duarem. Z naszego miejsca widać było ich głowy i groty włóczni. Obrady rozpoczęto na nowo, lecz niestety nie z tym wynikiem, którego się spodziewałem. Uchwalono wysłać ludzi do Hadżeb el Aiun, Harnra Kamuda, Kazaat el Aatasz i Sidi bu Ghamen po starszyznę tych szczepów. Oni mieli rozstrzygnąć tę trudną sprawę, a do tego czasu miało wszystko pozostać w zawieszeniu. W każdym razie zdobyliśmy kilka ustępstw. Oto Krumirowi nie wolno było wydalić się z obozu, Ali en Nurabi i Achmed mogli odwiedzać Mochallah, a sześćdziesięciu Sebirom pozwolono wjechać do obozu, tylko musieli się sami o siebie starać. Biała klacz została oczywiście nadal własnością Saadisa, jemu też poruczono nadzór nad Mochallah. Ja sam byłem gościem szejka, Anglik zaś wolał z Sebirami obozować na wolnem powietrzu. Wielbłąd przeszedł znowu na własność Alego el Nurabi.
Narady zajęły sporo czasu. Gdy Sebirowie wjechali i wszystko było w porządku, pochyliło się słońce już ku zachodowi. Widziałem, jak znoszono wielkie kupy trawy halfa i kolczastej mimozy, aby za nadejściem ciemności rozniecić znaczną ilość ogni. Przed namiotem stał szejk Mohammed er Raman w kole wielu młodych mężczyzn. W ręku trzymał kilka źdźbeł trawy i kazał im je wyciągać. Przystąpiwszy doń, spytałem:
— Na co ciągniecie losy?
— Na przykrą rzecz, panie. O, gdyby nam dopomogła twoja cudowna strzelba!
— Powiedz, przeciw komu ma pomóc?
— Mogę ci to powiedzieć tylko całkiem cicho — rzekł, a zbliżywszy się do mego ucha, przyłożył rękę do ust i wyszeptał: — Przeciwko arethowi, lwu!
Beduin wskutek szczególnego zabobonu wymawia słowo areth, lew, pocichu, wierzy bowiem, że, gdy lew je usłyszy, przyjdzie następnej nocy. Rozmaite przydomki lwa wymawia się głośno tylko w niektórych okolicach.
— El areth tutaj? — spytałem. — Gdzie przebywa?
— Allah ilia Allah, ia Allah il Allah! Mów ciszej, emirze, bo przyjdzie i połknie nas — zawołał z przestrachem. — Bóg nas strasznie nawiedził. Paśliśmy trzody na Dżebel Tibuasz, gdy wtem zjawił się pan z grubą głową i zaczął pożerać nasze woły i owce. Wtedy uciekliśmy na Dżebel Semata, a on puścił się za nami i niszczył nawet synów naszych. Cofnęliśmy się na Dżebel Rokada, ale on i tu przyszedł za nami i dusi nam owce jeszcze zawzięciej, aniżeli przedtem.
— Dlaczego nie zabiliście go?
— Wyruszyliśmy przeciwko niemu w stodwadzieścia ludzi, jednak zraniliśmy go tylko, on zaś rozdarł czterech naszych wojowników. Reszta uciekła. O, emirze, to straszne! Wróciliśmy potem tutaj pod Dżebel Szefara, sądząc, że mu się tu nie spodoba, bo tu mało wody, a król grzmotu lubi bardzo pić. Lecz on mimoto nas nie opuścił. Teraz wziął sobie żonę, ma dzieci, potrzebuje bardzo dużo mięsa i przychodzi po nie co nocy. Allah odwrócił od nas swoje oblicze. Będziemy zgubieni, jeśli nie pójdziemy dalej w głąb pustyni, lecz wtedy trzody nasze wyginą z pragnienia.
Wierzyłem każdemu słowu tej skargi. Arab nie odważy się nigdy stanąć naprzeciwko lwa w pojedynkę, jak mieszkaniec północy o zimnej krwi, skoro ma w ręku pewną rusznicę. Dopiero kiedy król pustyni wygubi mu znaczną część trzody, zwołuje towarzyszy na polowanie. Wówczas zbiera się jak najwięcej Beduinów, aby razem udać się do legowiska lwa. Podnoszą piekielny wrzask, rzucają kamieniami i miotają szkodnikowi na głowę najbardziej obelżywe przezwiska. Gdy się lew pokaże, jadą wszyscy i pędzą na niego bezładnie w największem rozdrażnieniu. Strzelają na chybi trafi, rzucają włóczniami i wypuszczają nieszkodliwe strzały z wielkiej odległości. Ostatecznie ginie lew z powodu upływu krwi z wielu małych ran i nie pada nigdy od kuli, posłanej z zimną krwią, a śmierć jego opłaca się zawsze życiem kilku ludzi. Arabowie uciekają zwykle z jednej okolicy do drugiej, lew jednak ciągnie za nimi i porywa zwierzęta z trzód.
— Zostańcie tutaj i zabijcie go! — rzekłem spokojnie.
— Próbowaliśmy, effendi, ale on nie chce zginąć. A teraz jest jeszcze gorzej, niż przedtem. Do assad-beja, dusiciela trzód, dostaliśmy jeszcze o wiele gorszego wroga.
— Jakiego?
— Czy wiesz, które zwierzę jest o wiele straszniejsze od pana z długą grzywą?
— Pantera, czarna pantera. To najokrutniejsze zwierzę na świecie.
— Masz słuszność. Czarna pantera, którą my nazywamy abu ’l afrid[193], jest daleko okropniejsza, aniżeli król zwierząt. On zabiera tylko tyle mięsa, ile mu potrzeba i nie wraca, jeśli skoczy fałszywie. Pantera morduje, dopóki jej się podoba, ślepnie z chciwości krwi, a gdy raz skosztuje ludzkiego mięsa, nie chce innego.
— I abu ’l afrid jest tutaj?
— Tak, ona i pan trzęsienia ziemi.
— Oboje razem? To rzadko się zdarza!
— O emirze, one nie mieszkają na jednem miejscu. Król grzmotów ma swój pałac pomiędzy skałami na pustyni, pantera zaś przychodzi tu z daleka, z Dżebel Berberu. Najpierw zabiła cztery owce, następnie krowę, a potem konia. Kiedy to jej przestało smakować, zabrała sobie człowieka i teraz chciałaby pić tylko krew ludzką. Dziś już każdy boi się czuwać przy trzodach. Byliśmy u wielkiego, słynnego marabuta[194] w Semela el Feraszisz i prosiliśmy go o radę. On nam powiedział, żebyśmy losowali, kto ma pójść na wartę co wieczora. Z siedmiu potrzebnych do tego ludzi, dwu staje przy owcach, dwu przy bydle, a trzech przy koniach. Każdemu z nas dał marabut amulet, a mimoto abu ’l afrid pożarł znowu młodego wojownika, a pan z grubą głową zabrał sobie wielbłąda.
— Czy wielbłądy stoją z owcami?
— U nas taki zwyczaj!
— A teraz losujecie, kto z was ma objąć straż dziś wieczorem?
— Tak, pierwszy los padł na mego syna.
— Który to?
— Jego tu niema, ja ciągnąłem los za niego. ojechał do Kas bu Falha i powróci niebawem.
— Ja będę także na straży.
— Naprawdę, emirze?
— Tak, ja i emir z Inglistanu.
— Z twoją strzelbą czarodziejską?
— Mam jeszcze drugą, z której można zabić sidi es salssali i abu ’l afrida. Wnet zmrok zapadnie, zaprowadźcie więc mnie na to miejsce, gdzie w nocy znajdują się trzody!
— Pozwól, że zakończę losowanie!
Poszedłem zaraz do lorda Percy. Siedział obok Achmeda es Sallah, rozmawiając z nim okropną arabszczyzną.
— Hola, sir, jest przygoda! — zawołałem.
Well! Cieszę się! Jaka?
— Mamy zastrzelić „pana trzęsienia ziemi“.
— Kogo? — spytał zdumiony.
— I „ojca najwyższego dyabła“, nie obrażając nikogo.
— Idźcie sami do dyabła ze swoimi żartami!
— To nie żart, sir! Panem trzęsienia ziemi nazywają tu lwa, ojcem zaś najwyższego dyabła czarną panterę.
— Lew? Czarna pantera? Heavens! Czy naprawdę, czy na żarty?
— Mówię zupełnie poważnie!
— Będą zastrzelone te bestye, sir! Halloo! Hurra! Ale kiedy i gdzie?
Podskoczył z radości, zaczął podrzucać nieskończonemi nogami i wymachiwać rękami tak, że Beduini spojrzeli nań z trwożnem zdumieniem.
— Kiedy? Dziś w nocy — odrzekłem. — Szejk Mohammed er Raman zaraz pokaże nam miejsce.
Powtórzyłem Anglikowi wszystko, co słyszałem od szejka i tak go tem rozbawiłem, że śmiał się serdecznie, wyszczerzając ciągle żółte zęby. Mimo swoich dziwactw był Percy przecież dzielnym i odważnym strzelcem. Polowaliśmy razem na Ceylonie na słonie, a w Indyach na tygrysy, w najniebezpieczniejszych okolicznościach poznałem jego myśliwskie zalety. Dziś dobrze się zdarzyło, że znalazł się obok mnie przed zamierzonem polowaniem.
Szejk przyszedł do nas i zaprowadził nas przed obóz, gdzie właśnie postanowiono spędzić rozprószone zwierzęta. Tutaj nagromadzono także mnóstwo paliwa, aby zapomocą ognisk odstraszyć dusicieli trzód. Teren był zupełnie otwarty i wolny od złom ów skalnych.
— Czy zawsze spędzaliście zwierzęta w trzy oddzielne kupy? — spytałem szejka.
— Tak.
— Jeśli mamy zastrzelić abu ’l afrida albo sidi es salssali, to musisz zrobić to, czego ja zażądam.
— Zrobię to napewno!
— Najpierw ustawisz konie wzdłuż obozu długim szeregiem, potem wielbłądy, a na końcu bydło i owce. Miejsce, na którem spoczną zwierzęta, musi tworzyć trójkąt. Jeden bok jego będzie przytykał do obozu, a dwa drugie utworzą kąt, odstający od obozu. W tych dwu bokach staną tylko owce, a reszta pójdzie do środka, bo jest cenniejsza. W samym środku trójkąta roznieci się wielkie ognisko, oświetlające cały trójkąt.
— Gdzie umieścimy dozorców?
— W środku między trzodami. Powinni się tak ustawić, żeby pan trzęsienia ziemi nie mógł się do nich dostać. Ja i ten emir natomiast położymy się z zewnątrz przed trzodami, każdy z nas na jednym boku trójkąta. Dozorcom powiedz, żeby nie strzelali pod żadnym warunkiem, chyba żeby się sami znaleźli w największem niebezpieczeństwie.
— Panie, twój plan jest dobry i mądry, jak plan wodza.
Oczywiście, że plan ten był bardzo korzystny dla niego i dla Beduinów. Z jednej strony osłaniały trzodę namioty, a z drugiej i trzeciej ja i Percy. Arabowie cieszyli się, że my dwaj postanowiliśmy wziąć na siebie całe niebezpieczeństwo.
Gdyśmy powrócili do obozu, staliśmy się przedmiotem zdumionych spojrzeń. Ci ludzie nie rozumieli wprost tego, żeby we dwu można było porwać się na lwa i panterę. Przechodząc obok Krumira, zauważyłem w jego oczach szydercze i złośliwe spojrzenie. Może spodziewał się, że abu ’l afrid lub areth uwolnią go od dwu niebezpiecznych wrogów.
Szejk chciał mnie zaprowadzić do swojego wielkiego namiotu, stojącego obok tego, w którym byłem u kobiet. Achmed es Sallah zatrzymał mnie po drodze.
— Sidi, czy chcesz rzeczywiście zabić nimra i pana z grubą głową? — spytał z niepokojem.
— Tak.
— O sidi, ja wiem, że w Algierze zabiłeś już jednego i drugiego, że kilku panów trzęsienia ziemi zastrzeliłeś w kraju, gdzie mieszkają Kosa i Tempa[195], lecz u nas król grzmotów jest inny, aniżeli gdzieindziej. Tu musi go ugodzić wiele kul, zanim zginie, a nimr jest jeszcze gorszy. Ciało jego ma tysiąc żyć, a w duszy jego siedzi tysiąc dyabłów, paszcza jego miażdży żelazo, a pazury jego nieodparte, jak u smoka. Zostań tu i nie wychodź!
— Obiecałem i muszę słowa dotrzymać!
— To weź mnie z sobą, o sidi!
— Na nic mi się nie przydasz, a możesz tylko zaszkodzić.
— Będę więc modlił się do Allaha i do proroka, żeby oślepił oczy nimra i ojca grzywy, żeby poszły innemi drogami.
Z tem zapewnieniem odwrócił się ode mnie ze smutkiem. Gdy przechodziłem obok kobiecego namiotu, usłyszałem ciche wołanie:
— Emirze!
Wszedłszy, zastałem Dżumejlę samą.
— Panie, chcesz walczyć z sidi es salssali? — zapytała z trwogą.
— Tak.
— I z ojcem dyabła?
— Tak.
— Allah ilia Allah! Nie czyń tego!
— Czemu?
— Zginiesz!
W drgającym jej głosie wyrażała się istotnie poważna i serdeczna troska. Pochwyciwszy jej małą, brunatną rączkę, zapytałem:
— Czy obawiasz się o mnie, Dżumejlo!
— Bardzo!
Przyciągnąłem ją lekko do siebie.
— Bądź spokojna! ja się nie lękam aretha.
— Ale ja się boję. Czyż nie powiedziałeś, że jesteś mi bratem?
— Jestem twoim bratem.
— Dlaczego więc chcesz zasmucić mnie swoją śmiercią?
— Czy moja śmierć zasmuciłaby ciebie?
Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko główkę przytuliła do mej piersi. Równocześnie owładnęło mną jakieś szczególne, obce mi wzruszenie. Ta Beduinka młoda była jedyną duszą wśród Meszeerów, która naprawdę o mnie się troszczyła. Z wdzięczności za to podłożyłem dłoń pod jej brodę, podniosłem twarz i pocałowałem ją w ciepłe, nieopierające się usta.
— Niech cię Allah błogosławi, różo z Aiun, za te przyjazne słowa! Czy jednak nie wiesz, że przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze? Walczyłem już nieraz z arethem i zawsze zwyciężałem. Dziś on także ulegnie.
— Panie, usta moje są ciche, lecz dusza moja drży o ciebie. Powróć, bo Dżumejla płakałaby za tobą!
Wyszedłem. To dziewczę działało czysto wedle natchnienia serca, nie mając o tem pojęcia, że postępowanie jej możnaby nazwać „niepoprawnem“. Gdybym był Beduinem, byłaby Dżumejla mogła łatwo stać się moją Mochallah.
Gdy wstąpiłem do namiotu szejka, zastałem żonę jego zajętą przyrządzaniem wieczerzy. Tej to okoliczności miałem do zawdzięczenia, że Dżumejla była sama u siebie. Głównem daniem wieczerzy było tu także jagnię pieczone; przystawek było niewiele. Na koniec przyniosła jeszcze Dżumejla suszone winogrona i morwy, polane słodką śmietaną. Smakowało mi to głównie ze względu na ręce, które to przyrządziły. Po jedzeniu wyszliśmy znowu z namiotu i usiedli przy ognisku, roznieconem wewnątrz obozu. Panowało tu wielkie ożywienie, ponieważ Achmed es Sallah opowiadał nasze przygody. Wśród licznych objawów uszanowania zrobiono nam miejsce, potem kilku Beduinów, przebranych w stroje kobiece, wykonało dziwaczny taniec, którym usiłowali nas zabawić. Z kolei nastąpiły opowiadania Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/307 o przygodach myśliwskich, które wprawiły nas w odpowiedni nastrój. Kiedy na półtorej godziny przed północą powstaliśmy obaj z Anglikiem, zabrzmiało ze wszystkich stron zapewnienie, że nikt się spać nie położy.
Wierzyłem w to chętnie; wszak spodziewali się zdarzenia, jakiego nie zaznali jeszcze w życiu. Oddałem Achmedowi broń z wyjątkiem rusznicy i noża, a zarazem poleciłem jego opiece konia i resztę mojego mienia. Sir Dawid Percy uzbroił się w znakomitą rusznicę na słonie i zatknął za pas zatruty malajski kris[196].
— Na którą stronę pójdziecie, sir? — zapytał.
— Losujmy!
Yes! — rzekł na znak zgody.
— Odwróćcie się! Potrzymam mój nóż tak, że albo rękojeść będzie skierowana na prawo, a ostrze w lewo, albo jedno i drugie będzie w położeniu odwrotnem. Co wybieracie?
— Ostrze!
— To popatrzcie: ostrze wskazuje na prawo, pójdziecie zatem na prawo. Wpierw jednak trzeba teren zbadać.
Ruszywszy z rusznicami na ramieniu między namioty, wyszliśmy tam, gdzie leżały zwierzęta. Przekonałem się, że zarządzenia moje wykonano dokładnie. W środku płonęło potężne ognisko, którego blask oświecał jasno trzody w pobliżu, dalsze zaś grupy leżały otulone w fantastyczne cienie. Siedmiu dozorców siedziało tuż przy ognisku, gdzie im oczywiście było najbezpieczniej. Psy czuwały także przy nich, cała więc osłona trzód spoczywała wyłącznie na nas. Percy udał się w prawo, ja zaś na lewo. Na razie nie spodziewaliśmy się lwa, ani pantery, dlatego obszedłem spokojnie moją przestrzeń, by zobaczyć, czy zwierzęta trzymają się razem. Na szczęście sam instynkt trzymał je w pobliżu ognia. Wielbłądy i bydło leżało na środku, przeżuwając spokojnie, owce zaś, które zajmowały najniebezpieczniejsze stanowisko, stłoczyły się tak, jak gdyby słyszały już głos potężnego wroga.
Była to pora nowiu. Gwiazdy błyszczały jasno, lecz światło ich gubiło się w migotliwym blasku ogniska. Mimoto doszedłszy do końca trójkąta, dojrzałem Anglika, który tak sam o jak ja zajęty był zwiedzaniem swojej linii. Rozumie się, że zachowaliśmy jeszcze inne środki ostrożności, między innymi zostawiliśmy w obozie burnusy i chusty turbanowe, aby już zdała nie zwracać na siebie oczu zwierząt, na które mieliśmy polować.
Uznawszy za odpowiednie nie sadowić się zbyt blizko trzody, oddaliłem się od niej tak, że mnie blask ognia nie drażnił. Z tego miejsca też jednym rzutem oka mogłem objąć całą linię, powierzoną mej pieczy. Tu położyłem się płasko na ziemi z nożem i strzelbą, przygotowanemi do chwytu.
Zarówno lew, jak i pantera, zanim się zabiorą do mięsa, idą najpierw pić, a podczas tego wydają z siebie głosy. Równina, na której znajdował się „pałac pana trzęsienia ziemi“, leżała po stronie Anglika. Można się było spodziewać, że ryk lwa ostrzeże go dość wcześnie. Moje stanowisko było niebezpieczniejsze. Pantera, która zapewne napiła się już w Dżebel Berburu, skąd nie można było jej głosu dosłyszeć, musiała zbliżyć się cicho. Szczęściem miałem dzięki moim włóczęgom bardzo wydoskonalony wzrok i słuch, a oprócz tego zdolność wietrzenia, którą, jak wiadomo, w wysokim stopniu posiadają dzicy mieszkańcy Ameryki północnej. Wreszcie ufałem w pewnej mierze przeczuciu, które, choć niewytłómaczone dla nas, daje nam znać o zbliżaniu się niebezpieczeństwa już wtedy, kiedy jeszcze zmysły nie mogą go zauważyć. To przeczucie zawsze zmuszało mnie do przyjęcia zapatrywania, że człowiek w porównaniu z większością stworzeń lepiej jest wyposażony, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza.
Tak upływał czas w nieprzerwanej niczem ciszy. Wtem zabrzmiał w oddali ów głęboki, nieopisany, grzmot, zwany przez Arabów „rrad“, od którego lew otrzymał nazwę sidi el salssali, „pana trzęsienia ziemi“.. „Pan z grubą głową“ stał nad wodą i zawiadamiał trzody z królewską otwartością, że jest głodny. Jeszcze raz i drugi powtórzył się ryk, którego z żadnym innym głosem nie można porównać, a potem wszystko umilkło.
Tak minął może kwadrans, gdy wtem ku memu przerażeniu zabrzmiał głos króla zwierząt po drugiej stronie trzody, w odległości co najwyżej tysiąca kroków. Gdyby był po mojej stronie, byłaby mi nawet powieka nie drgnęła, tak jednak trząsłem się niemal na myśl o tem, co mogło nastąpić.
Owce stłoczyły się jeszcze bardziej, ani jedno zwierzę, choć było ich tak wiele, nie wydało głosu z siebie; nawet psy zachowały się cicho. Lęk przed potężnym władcą przejął wszystko, co żyło. Ja nadsłuchiwałem dalej z zapartym oddechem. Wtem doleciał mnie jeszcze jeden przeraźliwy a krótki głos, od którego ziemia prawie zadrżała, a zaraz potem szelest, jak gdyby ktoś z wysoka skoczył na ziemię. Nastąpił trzask i chrzęst kości, huknął strzał jeden i drugi, poczem znów wszystko ucichło. Nie mogłem dłużej wytrzymać i chociaż to było wielką nierozwagą z mej strony, zawołałem głośno:
— Sir Percy!
Yes! — odpowiedział znany mi głos z tamtej strony.
— Nieuszkodzony?
Well!
— Czy był?
— Był.
— Co zabrał? — Młodego wielbłąda.
— Trafiony?
— Spodziewam się!
— Zostańcie tam! Mistress mogłaby nadejść!
Well!
A więc stary Dawid Percy nie strzelił dobrze. Jak się to stało? Przecież zawsze można mu było śmiało zaufać! Gdyby i mnie teraz nie udało się dobrze strzelić, albo gdybym wcale nie strzelił, skompromitowalibyśmy się wobec Beduinów razem z naszą pewnością siebie.
Czy po mojej stronie nie miało się istotnie nic pokazać? Wtem... Co to było? Przyłożyłem ucho do ziemi i rzeczywiście usłyszałem dźwięk, jakby ktoś w pewnem oddaleniu od słuchacza przesunął szybko laską po zamkniętej okiennicy. Znałem ten dźwięk, bo słyszałem go w Pampas, gdy jaguar puszczał się wieczorem na wycieczkę i ćwiczył swój głos w oddaleniu milowem. Zblizka brzmiało to oczywiście zupełnie inaczej.
Czy może była to pantera, schodząca z Dżebel Berburu? Cofnąłem się jeszcze trochę, aby leżeć zupełnie w cieniu. Upłynął jeszcze jeden kwadrans, potem drugi i trzeci.
Jest to nielada zadanie wytrwać tak długi czas, gdy zmysły i nerwy napięte są w najwyższym stopniu. Czy ja się pomyliłem, czy też zwierzę zwróciło się w inne strony? Czy pantera nie oznajmiłaby się rykiem, gdyby była w pobliżu? Na Boga, tam rusza się coś przed pierwszym namiotem obozu! Spojrzałem bystrzej i poznałem, że to człowiek; jakaś postać kobieca przykucnęła pod namiotem. Kto to był? Czego tu chciała ta kobieta?
Nie było czasu do namysłu, gdyż w tej samej chwili poczułem w powietrzu ów szczególny zapach, wydzielany przez każde, żyjące na wolności, dzikie zwierzę. Ten zapach jednak rozpozna zdaleka tylko taki myśliwy, który dużo miał do czynienia z takiemi bestyami. Zwróciłem czemprędzej twarz na stronę i jednym rzutem oka dostrzegłem dwa ciała, sunące się bez szmeru po ziemi. Jedno, odwrócone ode mnie, posuwało się ku wystającemu kątowi trójkąta, a drugie skierowało się cicho ku mnie. Samiec prowadził więc z sobą samicę, a oboje podeszły aż ku mnie cicho, podstępnie, nie zdradziwszy się najlżejszym szmerem, rzeczywiście jak na pantery przystało, po dyabelsku jak abu ’l afrid.
Oczywiście, że na rozmyślania nie było czasu, bo pantera stała przedemną o jakich dwadzieścia kroków. Leżąc płasko na ziemi, wziąłem prędko nóż w zęby, a podparłszy się lewym łokciem, podniosłem lufę i wymierzyłem.
Zwierz zauważył ten ruch i zatrzymał się na chwilę. Podnosząc się na tylnych łapach, schylił się przodem. Oczy jego szeroko otwarte gorzały zielonawo-żółtym żarem, a potem zaczęły powoli zwężać się i maleć. Wiedziałem, że kiedy utworzą jedną kreskę wązką, zwierz skoczy. Wycelowałem w prawe oko i wypaliłem, rzuciwszy się równocześnie tak gwałtownie w bok, że zatrzymałem się dopiero o ośm kroków od tego miejsca, na którem leżałem.
Po strzale nastąpił tylko jeden ryk, ale tak przejmujący do szpiku i okropny, że psy zaczęły wyć przy ognisku.
Jeden rzut oka wystarczył mi, żeby poznać, iż kula spełniła swoją powinność. Pantera nie żyła.
Ale co się z drugą stało? Spojrzałem na koniec trójkąta. Zwierz stał tam wyprostowany wysoko i patrzył w stronę, z której doszedł go śmiertelny ryk towarzysza. Namyślał się, a może czekał na ryk powtórny. Skorzystałem z tego i ponownie nabiłem wystrzeloną lufę, troskliwie, choć z gorączkowym pośpiechem. Następnie się cofnąłem i ukląkłem. Wszystko to odbyło się oczywiście prędzej, aniżeli da się opisać.
Wzrok miałem ciągle zwrócony na wroga i tylko na chwilę rzuciłem okiem ku pierwszemu namiotowi i przeraziłem się okropnie. Owa kobieca postać stała tam wyprostowana, oblana światłem ogniska i patrzyła, ku mnie. Czego tam chciała? Wszak niewątliwie byłaby zgubiona, gdyby ją pantera zobaczyła! I rzeczywiście zwierz ją dostrzegł, bo poruszył się i zaczął ku niej, się sunąć. Czy należało na nią zawołać, ostrzec ją?
Wtem pantera zatrzymała się, gdyż doleciał ją zapach krwi, i w kilku długich skokach znalazła się przy zabitem zwierzęciu. Jednak tylko przez chwilę obwąchiwała je, poczem z wściekle chrypliwym rykiem popędziła ku kobiecie. Ja puściłem się natychmiast za panterą w długich skokach jak nigdy przedtem, ani potem. Na sto kroków przedemną dopadł zwierz kobietę i powalił na ziemię, skoczył jednak za daleko i runął poza nią. W tej chwili ja zatrzymałem się, a pantera równocześnie skierowała się ku swej ofierze. Wtem huknął mój strzał i zwierzę drgnęło. Był to strzał niebezpieczny, gdyż bardzo łatwo mogłem zranić niewiastę. Pantera dostała napewno kulę, a zauważywszy w błysku wystrzału moją postać, domyśliła się, że ja ją zraniłem, i nie zważając już na tamtą zdobycz, podbiegła ku mnie.
W strzelbie pozostał mi był tylko jeden nabój. Gdybym był chybił, byłbym oczywiście życiem to przypłacił. Chodziło także o to, żeby zwierzę zatrzymało się przede mną, żebym mógł dobrze wymierzyć. Trwało to zaledwie kilka chwil, ale te były okropne. Na szczęście wyszedłem z tego położenia obronną ręką. Zwierzę, nauczone poprzedniem doświadczeniem, kiedy uczyniło skok za wielki, stanęło może o ośm kroków przedemną dla odpowiedniego odstępu. Mnie wystarczyła teraz jedna sekunda. Oko rozwścieczonego drapieżcy jarzyło się poprostu w ciemności, tworząc wyborny cel, że lepszego nie mogłem sobie życzyć. Huknął strzał, a ja rzuciłem się w bok, ale mimoto poczułem, że coś drasnęło mnie po ramieniu. Wobec tego opuściłem strzelbę i pochwyciłem za nóż. O dwa kroki ode mnie drgała pantera, potem wydawszy krótkie przytłumione charczenie, przestała żyć.
Tych pięć minut, gdyż w tak krótkim czasie odbyło się to wszystko, było chwilą ciężką i niebezpieczną. Przetrwałem je z pomocą Bożą, jak inne, może cięższe minuty i godziny w dawniejszem życiu. Nabiwszy jeszcze raz obie lufy, pobiegłem ku kobiecie. Kto to był? Dżumejla! Leżała jak nieprzytomna na ziemi, ale ani zranienia, ani kropli krwi na niej nie zauważyłem. Pantera nie powaliła jej widocznie łapami, lecz ciałem. Gdy jej głowę podniosłem, w tej chwili otworzyła oczy. Nie było to więc omdlenie. Dziewczyna była zupełnie przytomna, a oczy zamknęła ze strachu, spodziewając się każdej chwili, że ją straszliwe zwierzę rozszarpie.
— Emirze! — zawołała radośnie i objęła mnie rękoma za szyję.
— Dżumejlo! Co tu robisz?
— Bałam się o ciebie!
Co za poczciwe serce i jakaż dziwna nieostrożność! Czy jednak miałem się na nią gniewać, czynić jej za to wyrzuty? Chyba nie!
— A gdyby cię pantera była zabiła?
— Allah był przy mnie i ty, emirze!
Wtem podniosła się i ująwszy mnie za ramię, zawołała:
— Krew! Jesteś zraniony, panie!
Ja sam nie zauważyłem był jeszcze tego. W śmiertelnym skoku rozdarło mi zwierzę trochę ramię.
— To nic, to drobnostka, Dżumejlo — uspakajałem ją.
— Czy rzeczywiście? Nie boli cię wcale?
— Nie! Czy ty możesz pokazać się tutaj? Wkrótce nadejdą ludzie. Czy żona twojego stryja wie, że ciebie niema w namiocie?
— Nie. O na śpi za zasłoną, owinięta chustami, ponieważ boi się abu ’l afrida i sidi es salssali.
— Abu ’l afrid nic wam już nie zrobi. Ja zabiłem jego samego i jego żonę.
— Oboje, panie? — zapytała zdumiona.
— Oboje. Ale teraz wróć do namiotu, gdyż ja muszę odejść!
— Panie, jesteś wielkim wojownikiem, jesteś bohaterem, jakiego u nas niema. Dżumejla nigdy cię nie zapomni!
Odeszła cicho. Czemuż ja nie byłem Beduinem? Albo czemu ona nie była córką innego kraju? Ja jej również nie zapomniałem do dzisiaj!
Zbadałem najpierw oboje zwierząt. Zabite na ostatku było samcem. Wielkość obojga przeszła moje wyobrażenie; mogły się mierzyć z tygrysem bengalskim.
Strzały moje i cisza, która po nich nastała, zaniepokoiły widocznie Anglika, gdyż uczynił to samo, co przedtem ja:
Halloo, sir! — zawołał.
Ja zaś zacząłem naśladować go w odpowiedziach:
Yes!
— Czy był?
Well!
— Trafiony?
— Nie!
Fie devil, do dyabła!
Yes!
— Czy przyjdziecie tutaj, czy ja mam...?
— Bierzcie nogi za pas!
W dwie minuty potem zobaczyłem go skręcającego z za rogu trójkąta, a po upływie trzeciej stał przy mnie.
— Przeklęte koty! — mruknął.
— Nędzne!
— Mój kot nie wróci także!
— Jak wielkie było wielbłądzię?
— Hm, może dwuletnie.
— No, master Percy — śmiałem się — wasz kot pewnie nie wróci; dwuletnim dżemelem pożywi się razem z rodziną. Ależ old shooter, czemu nie trafiliście tego zwierzątka?
— Zwierzątka? Niech was dyabeł porwie! Tent drab był taki, jak słoń ośmdziesięcioletni!
— Hopphopp!
Yes! Nie przypuszczałem nigdy, żeby lew mógł być aż tak wielki. Wyobrażałem sobie zawsze koty takiemi, jakie się widuje w ogrodach zoologicznych i w menażeryach. Przytem wybrałem sobie bardzo niestosowne stanowisko. Lew wpadł w trzodę zanadto na lewo ode mnie, a blask ognia, leżącego w środku, raził mnie w oczy. Ale trafiłem go; to wiem na pewno.
— Czy widzieliście, jak krwawił?
— Nie. Nie schodziłem wcale z mojego stanowiska.
— Pomimo że było tak nieszczęśliwie wybrane? Trzeba wam było stanąć na lepszem miejscu, mniej więcej na takiem, jak było moje, to bylibyście także coś zastrzelili.
— Także? Pshaw! Przecież wy także nic nie macie!
— Hm! Chodźcie tutaj! Co to jest?
Sdeath! Bydlę! — zawołał pochylony.
— Tak jest, czarna pantera. Chodźcie jeszcze o kilka kroków. Co to?
Zounds! Znowu bydlę!
— Także czarna pantera, samiec i samica, abu i om el afrid — ojciec i matka najwyższego dyabła, jak mówią Meszeerowie.
— Powiedzieliście przecież, żeście nie trafili!
— Chciałem się przekonać, co na to powiecie. Ponieważ wasze kule nie dokazały niczego, przeto ja musiałem spełnić moją powinność, bo byliby nas wyśmiali!
— Hm! Właściwie powinienbym się złościć! Piekielnie mi się powiodło!
— Nie martwcie się, sir! Odszukamy jutro za dnia „pana trzęsienia ziemi“ razem z jego rodziną w jego Tuskulum. Weźmiecie udział w tej wyprawie?
Yes! Well! — potwierdził z radością. — Będę się już lepiej trzymał. Gdzie trafiliście te bestye? One podobno mają twardsze życie niż lew.
— W oko.
— Obie?
— Tak jest.
All devils! Opowiedzcie, jak się to stało! Zdałem mu obszernie sprawę z całej przygody; tylko o Dżumejli nie wspomniałem ani słowem.
— Człowiecze — zawołał — to było wcale zajmujące!
— Tylko zajmujące? Hm, ja sądziłem, że było czemś więcej!
— Istotnie. Mogli was rzeczywiście rozszarpać ci rodzice dyabła, ale do tego trzeba się przyzwyczaić.
— Przyzwyczaić? Ja sądzę, że człowiek uczy się tego za pierwszym razem! Ale, czy wam się nie zdaje, że powinnibyśmy teraz narobić gwałtu?
— Nie mam nic przeciw temu!
Anglik złościł się jednak porządnie, że mu szczęście nie dopisało i w milczeniu szedł ze mną do obozu. Tam było zupełnie pusto, gdyż nawet ci, którzy mieli podsycać płonące tam ogniska, siedzieli po namiotach, albowiem lew, albo pantera mogły zamiast do trzód udać się do obozu. Wszedłem do namiotu szejka. On leżał na serirze, przy świetle glinianego kaganka.
— Emirze! — zawołał, zrywając się.
— Sprowadź swoich ludzi!
— Czy zwyciężyłeś pana trzęsienia ziemi?
— Jest tylko zraniony i zginie jutro, ale abu 1afrid i jego żona nie żyją.
— Prawda to, panie?
— Ja to mówię!
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Bogu wszechmogącemu, który dał ręce twojej siłę i błogosławieństwo! To bowiem, że zabiłeś abu ’l afrida i jego żonę, to jeszcze większy cud, aniżeli gdybyś zabił dziesięciu panów z grubą głową. Pozwól, że natychmiast uderzę w tabl[197].
Wyciągnął miedziany kocioł, obciągnięty skórą jak bęben i wyszedł z nim przed namiot. Ledwie zabrzmiały pierwsze uderzenia, pootwierały się wszystkie namioty i zeszli się wszyscy ich mieszkańcy, mężczyźni, kobiety i dzieci. Teraz się pokazało, że nikt nie spał. Słyszeli nasze strzały, a teraz czekali z naprężeniem na wynik. Wszyscy zeszli się rozciekawieni i milczący, aby słyszeć, co im szejk oznajmi.
— W imię Boga wszechmiłosiernego! Zaprawdę użyczyliśmy ci jawnego zwycięstwa — zaczął od pierwszych słów czterdziestej ósmej sury koranu — aby Bóg przebaczył ci dawne i późniejsze grzechy i dokonał łaski swojej na tobie i sprowadził cię na dobrą drogę i dopomógł ci swą potężną pomocą! Tak napisano w księdze świętej i to spełniło się dzisiaj na nas przez czyny cudzoziemców z Zachodu. Słuchajcie wierni, synowie i córki Meszeerów: abu ’l afrid zabity razem z żoną, matką najwyższego dyabła. Weźcie pochodnie i mocne sznury z włókien palmowych i każcie się tym bohaterom zaprowadzić na miejsce śmierci, ażeby martwe ciała ojca i matki dyabła zawlec do duaru i obrać skórę z ich członków, które oby się piekły w dżehennie. Allah illa Allah we Mohammed rasul Allah — Allah jest Bogiem, a Mohammed prorokiem Allaha!
Niepodobna opisać huraganu radości, jaki po tych słowach wybuchnął. Brano się w objęcia, życzono sobie szczęścia, krzyczano i ryczano do Allaha, do proroka, do wszystkich kalifów, do mnie i do Anglika, słowem powstał zgiełk niebywały. Przyniesiono i zapalono mnóstwo pochodni, zabrano sznury i wszystko ruszyło przed obóz. Ja i Percy szliśmy na czele, a obok nas kroczył Achmed es Sallah, pełen radości, że mnie widzi żywym i całym. Hałaśliwy nastrój udzielił się także trzodom. Raz po raz rozbrzmiewało rżenie koni, ryk bydła, wrzask wielbłądów, beczenie owiec, szczekanie i wycie psów. A już to, co się działo, kiedyśmy przybyli na miejsce, gdzie leżały pantery, przechodziło wszelkie pojęcie ludzkie.
Z początku nie śmieli Arabowie przystąpić do zwłok zwierzęcych. Dopiero gdy bez przeszkody przewróciłem je kilka razy na jedną i drugą stronę i przekonano się w ten sposób, że rzeczywiście nie żyją, rzucili się na nie wszyscy, kopiąc je nogami, bijąc pięściami, plując im w pysk i oblewając powodzią obelg i grubjaństw, jakich obfitość i drastyczność posiada tylko język arabski. Musiałem naprawdę wszystkie siły wytężyć, ażeby uchronić piękne futra od podarcia.
Nareszcie uciszono się, a szejk wezwał mnie, ażebym opowiedział, jak się wszystko odbyło. Załatwiłem się krótko, a gdy się przekonano, że obie pantery otrzymały strzał w oko, nie było końca zdumieniu. Zdobycz powleczono do duaru, a tymczasem ja, Percy, Ali en Nurabi i Achmed z szejkiem i kilku ludźmi, niosącymi pochodnie, udaliśmy się w drugą stronę, aby poszukać śladów lwa.
Istotnie „pan trzęsienia ziemi“ był trafiony, nawet niebezpiecznie, gdyż krwawił silnie. Szejk zgodził się chętnie, gdy postawiłem wniosek, żebyśmy za dnia poszli śladem króla pustyni. Był to okaz nadzwyczajnych rozmiarów, co można było poznać po wielkości śladów. Zabrany przezeń wielbłąd należał do szejka.
Kiedyśmy powrócili do duaru, zdejmowano już skóry z panter. Oddano mi je jako sprawiedliwie zdobytą własność. Szejk przypatrywał im się łakomie.
— Szejku Mohammedzie er Raman, czy spełnisz mi pewną prośbę? — zapytałem go.
— Mów, ja słucham! — odpowiedział.
— Weź sobie tę z tych skór, która ci się najlepiej podoba, i zachowaj ją dla siebie. Ilekroć ją zobaczysz, przypomnij sobie mnie, którego wówczas nie będzie przy tobie.
— Emirze, czy to prawda? Czy rzeczywiście chcesz mi darować drogocenną skórę abu ’l afrida?
— Daruję obie.
— Obie?
— Tak, gdyż nie mogę ich zabrać z sobą.
— Kto ma drugą otrzymać, panie?
— Dżumejla.
— Dżumejla? Czemu? — spytał zdziwiony.
— Czy nie ona to wzięła mnie w swoją opiekę, kiedy niebezpieczeństwo nad nami zawisło? Allah wynagradza wszystko dobre i wszystko złe. Czemuż człowiek nie miałby być wdzięcznym? Daj drugą skórę córce swego brata. Niechaj kwiat Hamra Kamuda spoczywa na niej, i wspomina cudzoziemca, który został dzisiaj jej przyjacielem i bratem!

— Dziękuję ci, emirze! Serce twoje pełne dobroci, a ręka błogosławieństwa. Ty w zamian otrzymasz klacz i córkę, porwane szejkowi Sebirów...

III.
Ruhh es sebcha.

Zanim się położyłem na spoczynek, opatrzył mi szejk małą ranę na ramieniu, a bluzę moją wziął, aby kazać żonie ją naprawić. W duarze panowało przez całą noc tak wielkie ożywienie, że spałem bardzo mało. Rozmawiano o blizkiem polowaniu na lwa i o czynach bohaterskich, jakich zamierzano przytem dokonać. Meszeerowie, mając nas teraz przy sobie, zrobili się naraz bardzo odważnymi i przędsiębiorczymi myśliwymi.
Zaledwie zbudził mnie głośny pomruk porannej modlitwy, wszedł znowu szejk, aby mi donieść, że wszystko przygotowane do wyruszenia.
— Czy Krumir idzie także? — spytałem.
— Nie; wiesz, panie, że mu nie wolno opuszczać obozu.
— A jednak, wolałbym widzieć go przy nas.
— Czemu, emirze?
— Czy jesteś pewien, że podczas twej nieobecności nie przedsięweźmie czegoś niedozwolonego?
— Dał przecież słowo.
— Nie dotrzyma go tak samo, jak złamał je u Sebirów. W sercu jego mieszka fałsz, a na jego wargach siedzi kłamstwo.
— Przyrzekam ci, że ludzie, którzy zostaną, będą go dobrze pilnowali. Córka Alego en Nurabi i jego koń będą przed nim bezpieczne.
— Bardzo zależy mi na tem, żeby się tak stało. Chodźmy!
— Czy pojedziesz na swoim ogierze?
— Tak.
— Pozwól, że dam ci jednego z moich koni. Pan z grubą głową lubi rzucać się na konia, by zabić jeźdźca. Twój ogier zbyt drogocenny na to, żeby zostać rozszarpanym.
— Nie mam zwyczaju konno na lwa polować, aby przed nim łatwiej uciekać. Z siadam zwykle i czekam na niego stojąc. Dzięki ci za twoją dobroć, ale pojadę na moim koniu. Ilu bierzesz wojowników?
— Połowę moich ludzi.
— W takim razie ja podzielę także Sebirów. Połowa będzie nam towarzyszyć, a reszta zostanie w obozie dla pilnowania, żeby Krumir nie zrobił czegoś złego.
— Godzę się na wszystko, co postanowisz, emirze. Jesteś moim bratem i przyjacielem, ocaliłeś nas od abu ’l afrida i jego żony, pragnę więc, żebyś rozstał się z nami w miłości i pokoju.
Wyszedłszy z namiotu, spotkałem szejka Alego en Nurabi, wykonałem z nim omówione teraz zarządzenia, poczem wyruszyliśmy w towarzystwie około dwustu Beduinów.
Ślady lwa znaleźliśmy bardzo prędko. Iść za nimi było łatwo, gdyż utracił bardzo dużo krwi. Mimoto wlókł wielbłąda jeszcze z pięćset kroków, zanim wypoczął trochę po tym wysiłku. W tem miejscu zobaczyliśmy wielką kałużę krwi, co sprawiło nam wielkie zadowolenie.
— Trafiliście go więc nie tak źle, jak początkowo przypuszczałem — rzekłem do Anglika. — Ta masa krwi, którą utracił, każe przypuszczać, że rana nie jest wcale lekka.
— A mimoto miał dość siły, by wlec dalej wielbłąda — zauważył Percy. — Czyżby doniósł go aż do swego legowiska?
— Wątpię. Lew, jeśli żyje en familie, ma zwyczaj wychodzić na żer w towarzystwie. Lwica idzie za nim z małemi, jeśli już chodzić umieją, zatrzymuje się w odpowiedniem miejscu i czeka na jego powrót z łupem. W ten sposób nie potrzebuje lew tak daleko wlec swej zdobyczy. Tu odbywa się wspólna uczta, poczem rodzina wraca syta do legowiska. Kości i odpadki mięsa, jeśli zostaną, dostaje szakal, hyena albo sęp. Jedźmy dalej!
Dalsze ślady prowadziły ku ciemnemu pasowi, który, gdyśmy się doń więcej zbliżyli, okazał się grupą rzadkich i zmarniałych zarośli fig i tamarynd. Meszeerowie chcieli w nie wtargnąć, lecz ja nie dopuściłem do tego, wołając:
— Stać! Nie wiemy, co się znajduje w zaroślach. Zaczekajcie, dopóki nie wrócę!
Objechałem krzaki z Anglikiem tak, że on udał się na prawo, a ja w lewo. Spotkawszy się za krzakami, natrafiliśmy tam na ślady lwicy i dwojga młodych. Trop był podwójny. Dawniejszy prowadził do zarośli, a świeższy z zarośli i z powrotem. Było więc jasnem, że lew ukrywał się tam jeszcze, nie mogąc z powodu rany pójść za rodziną do legowiska.
Wróciwszy do Beduinów, kazaliśmy im obstawić całe zarośla i wypuścić zabrane psy, aby lwa wypłoszyły. Psy, które dotychczas z trudem wstrzymywano, rzuciły się naprzód i wkrótce usłyszeliśmy wściekłe wycie z zarośli.
— Sir, proszę was, zostawcie go mnie! — rzekł lord Percy.
— Dobrze! — odpowiedziałem. — Ja strzelę tylko w razie koniecznej potrzeby.
Zsiedliśmy i oddaliśmy konie Achmedowi es Sallach z tem, żeby się z nimi oddalił. Ze strzelbami, gotowemi do strzału, czekaliśmy, lew jednak nie pokazywał się, polowanie więc nie postępowało naprzód.
— Czyżby już zginął? — zagadnąłem Anglika.
— Zobaczymy — odparł ten, ruszając ku zaroślom.
— Ostrożnie, sir! — zawołałem. — Sprawa niebezpieczna.
Pshaw! — odrzekł, wdzierając się pomiędzy krzaki figowe.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/325 Nie pozostało mi nic innego jak pójść za nim. On przedzierał się przez zarośla, a ja tuż za nim, następując mu niemal na pięty. Dotarliśmy aż do stanowiska psów, które otaczały grupkę tamarynd, ale nie miały odwagi pójść dalej.
— Co teraz? — zapytał Percy. — Czy posłać mu kulę do środka?
Położyłem się na ziemi, gdzie gałęzie nie przeszkadzały wzrokowi i ujrzałem strasznego króla pustyni, jak leżał na boku ze zgasłem okiem i wszystkiemi czterema łapami, wyciągniętemi przed siebie.
— Sir, wasz strzał był jednak dobry. On już nie żyje.
— Nie żyje? Rzeczywiście?
— Tak.
Podczas tych słów postąpiłem naprzód i rozchyliłem gałęzie. Zwierzę było wprost olbrzymie. Silnie zaciśnięte wargi pokryte były krwawą pianą, a potężne łapy zakrzywiły się do środka w walce ze śmiercią. Wielka kałuża stężałej krwi otaczała go dokoła, obok zaś leżały resztki wielbłąda, pozostawione przez lwicę i młode.
Heigh-day! — zawołał Anglik. — Nareszcie padł ten stary kocur! Ale gdzie ja go właściwie trafiłem?
— Patrzcie, tu za przednią łapą pomiędzy żebra. Kula musiała dosięgnąć go w skoku.
— A więc przecież życiem przypłacił. No, to się cieszę. Teraz nie będzie można ze mnie się śmiać! Yes!
Psy już także śmielej zbliżyły się ku lwu i byłyby go dobrze urządziły, gdybyśmy byli temu nie zapobiegli. Zawołaliśmy Beduinów, a gdy nadeszli, odbyła się ta sama historya, co w nocy nad trupami panter. Gdy króla zwierząt dostatecznie już wyszydzono i zelżono, powiązano psy znowu i ruszyliśmy na poszukiwania za lwicą. Przy lwie zostało kilku ludzi, by z konarów i gałęzi zrobić rodzaj sani i zawlec je potem zapomocą koni do duaru.
Lwica opuściła dopiero niedawno swego małżonka, gdyż ślady jej były jeszcze wcale świeże. Byłaby może wytrwała przy zabitym, gdyby jej nie dręczyła troska o bezpieczeństwo młodych. Miała przed sobą daleką drogę, gdyż jechaliśmy ze trzy kwadranse, zanim dostaliśmy się do skalistej doliny, na której znajdował się pałac „pana z grubą głową“.
Ujrzawszy ją, zatrzymał Mohammed er Raman konia i rzekł, wskazując na puste zwały skaliste:
— Tu jest Battn el Hadżar[198], emirze, gdzie król grzywy ma żonę i dzieci. Czy sądzisz, że jego żona będzie tak odważna, jak on sam?
— Z pewnością! Gdy lwica broni swych młodych, trzeba się jej w dwójnasób obawiać.
— Kto ją zastrzeli? My, czy wy?
Aha! Meszeera zaniepokoiła widocznie ta podwójna straszliwość.
— My! — odpowiedziałem. — Obstawcie tylko dolinę tak, żeby lwica nie mogła umknąć. Zostańcie tutaj, dopóki nie oglądniemy dokładnie tego miejsca!
Zsiadłem znowu z Anglikiem. Konie oddaliśmy Achmedowi, a sami wzięliśmy rusznice i poszliśmy za tropem.
Dolina tworzyła niezbyt wielki, podłużny, kocioł o jednem tylko wejściu. Wyglądała zupełnie tak, jak gdyby powstała przez nagłe zapadnięcie się podziemnej szczeliny. Ściany wznosiły się bardzo stromo, a dno zapełniały złomy skał, pomiędzy którymi szarzało trochę trawy. W głębi tworzyły paprocie i kolczaste zarośla trudną do przebycia gęstwinę.
— Tam siedzą te koty, nieprawdaż, sir? — zapytał Percy.
— Najprawdopodobniej. Przynajmniej wszystkie ślady tam prowadzą; a jest ich sporo.
— Tu psów nie możemy użyć. Wypędzimy zwierzęta kamieniami. Well!
— Czy ja mam wziąć lwicę, sir?
— Nie. Zostawcie ją mnie!
— Zgoda! Można ją położyć trupem prawie bez niebezpieczeństwa. Zostawimy konie i otoczymy całą dolinę. Możecie się ustawić na wyskoku, skąd będzie ją można dosięgnąć zaraz, gdy wyjdzie z zarośli, a ja zagrodzę jej drogę z doliny. Gdybyście wy nie trafili, to ja się nią zaopiekuję. Młode nie są niebezpieczne. Nie wiele jeszcze widocznie wychodziły, bo ślady świadczą o tem, że są jeszcze niezgrabne.
Wróciliśmy do Beduinów, ażeby im wydać stosowne zarządzenia. Niestety, nie zdołaliśmy ich nakłonić do tego, żeby pozsiadali z koni. Myśleli, że w ten sposób łatwiej uciekną, a nie liczyli się z tem, że lwica jest dość rącza, aby doścignąć najszybszego wyścigowca. Otoczyli kotlinę ze wszystkich stron, ustawiając się tuż nad jej krawędzią. Tylko kilku, ustawionych na tylnej krawędzi, zsiadło z koni, aby kamieniami wypędzić zwierzęta z legowiska.
Lewa ściana doliny miała wysoki i wązki wyskok podobny do kazalnicy, na który z dołu nie można było się dostać wcale, a z góry tylko z wielką ostrożnością. Percy wdrapał się tam, a teraz mógł strzałami swymi objąć cały tylny teren. Ja położyłem się w wejściu za skałą. Kilku Meszeerów trzymało psy w odpowiedniej odległości. Niedaleko mnie, tam, gdzie się krawędź zniżała, a ściana tworzyła pochyłe zbocze, zatrzymał się szejk Mohammed er Raman. Wybrał ten punkt, aby przy zupełnem bezpieczeństwie zachować przecież jakieś pozory odwagi.
Gdy się ustawiono w ten sposób, dał Percy znak natychmiast rzucono z góry mnóstwo kamieni. W pierwszej chwili odpowiedziało na to głośne prychanie i mruczenie. Pochodziło ono od młodych, później dopiero odezwała się stara. Nie był to ów potężny, piersiowy ryk samca, mimoto tak przejmujący, że ludzie pobledli, a konie zadrżały.
Nowy grad kamieni spadł na dolinę. Percy leżał na wyskoku, gotów do śmiertelnego strzału. Wtem poruszyły się na przodzie zarośla i wylazło z nich jedno młode. Stara dalej się nie pokazywała. W kilka chwil wyszło także drugie młode.
— Mierzcie do małych, ludzie! — zawołał szejk.
Posłuchano tego wezwania. Jeden kamień ugodził małą lwicę. Ta wrzasnęła boleśnie, a równocześnie prawie wypadła stara, nie majestatycznym krokiem i z pogardliwem spojrzeniem, jakby to uczynił samiec, lecz ostrożnie, przyciśnięta do ziemi, zupełnie jak kot. Ja ze swego nizko położonego stanowiska mogłem ją zobaczyć, przed Anglikiem natomiast zasłaniały ją kiście paproci. Oczy jej, zwrócone na jeźdźców, stojących na przedzie kotliny, gorzały z gniewu. Zdawało się, że okiem mierzy oddalenie, oraz bada, czy potrafiłaby wyjść po stromych ścianach.
Mohammed er Raman także nie mógł jej widzieć. Podprowadził konia nad samą krawędź doliny i zawołał:
— Ludzie, jeszcze raz w młode! Jeśli je...
Nie skończył rozpoczętego zdania. Wysunął się zanadto naprzód, sypki piasek poddał się, koń stracił grunt pod nogami i runął. Spadając wyskoczył szejk z siodła, ale swego nie dopiął — koń i jeździec stoczyli się na kotlinę, a równocześnie zabrzmiał dokoła wielogłośny okrzyk przerażenia. Oto zaledwie lwica spostrzegła spadającego Beduina, wyleciała z pod paproci z taką szybkością, że Anglik nie mógł dać pewnego strzału. Wypalił wprawdzie, ale kula nie dosięgła lwicy. Rozjuszona samica w strasznych skokach rzuciła się ku szejkowi, który usiłował właśnie podnieść się z upadku.
— Allah illa Allah! — zawołał w rozpaczliwej trwodze i rzucił się znów na ziemię.
Lwica zaraz znalazła się przy nim, a kiedy jej łapy dotknęły ziemi po raz ostatni, ja wypaliłem. Dostała kulą w skoku i dzięki temu rzuciła się nieco w bok. W tej chwili huknął drugi strzał, a szejk krzyknął z bolu; zwierzę padło tuż obok niego i dotknęło pazurem jego nogi. Bezwiednie raczej, aniżeli z namysłu, stoczył się on w bok, a lwica szarpała przez chwilę ziemię, wydała ostatni zamierający ryk i wyprężyła potężne członki.
Leżałem od niej zaledwie o dwadzieścia kroków i przyskoczyłem do niej z nożem. Było to już zbyteczne, bo nie żyła.
— Wstań, szejku! — rzekłem. — Sittua areth nie żyje!
— Czy na prawdę nie żyje? — zapytał z pobielałemi za strachu wargami, zrywając się z ziemi.
— Tak.
— Emirze, on a chciała mnie pożreć!
— Istotnie, i to razem ze skórą i z włosami. Byłbyś nawet nie miał czasu na odmówienie sury przedśmiertnej. Teraz ona poszła na tamten świat ze wszystkimi swoimi grzechami.
— Zamieszka w dżehennie, dziś i po wszystkie wieki, effendi!
Po głośnym okrzyku przerażenia wszystkich zapanowało dokoła milczenie, a teraz dopiero zerwał się ze wszystkich stron ogłuszający wrzask radości. Śpieszono z prawej strony i lewej, aby dostać się do parowu, który mógł się stać tak nieszczęsnym dla dowódcy Meszeerów.
Szczęściem nie poniósł on żadnej szkody, a rana na prawej nodze była tylko lekkiem rozdarciem, połączonem z utratą kawałka mięsa. Koń wyszedł także cało. Najgorszy los spotkał lwicę, której cześć obywatelską zrujnowano zupełnie pogardliwemi słowy i ruchami. Młode pojmano i skrępowano celem uświetnienia tryumfalnego pochodu.
Wszyscy byli zadowoleni z wyniku wyprawy myśliwskiej z wyjątkiem Anglika. On także przyszedł i stanął obok mnie.
Vexatious, immense vexatious! Sprawa irytutująca, ogromnie irytująca! — mruczał. — Ten nędzny kot wymyka mi się z pod kuli!
— Pocieszcie się, sir! — odrzekłem. — Przecież, ją jeszcze trafiono! — O to właśnie idzie! Zaćwiczyłbym ją na śmierć, gdyby jeszcze żyła. Zabita, ale nie przezemnie!
— Zapewniam was, sir, całkiem szczerze, że ja z waszego miejsca także byłbym jej nie trafił. Wypadła z gąszczy tak nagle, że minęła was, zanim zdołaliście przyłożyć palec do cyngla. Wierzcie mi, że nikt nie pomyśli o was źle, jako o strzelcu.
— Spodziewam się! Zaboksowałbym każdego, toby się poważył drwić ze mnie. Well! Ale to porządne bydlę z tego kota! Nie wiele mniej, jak ośm stóp długości. No, kto się dostanie w takie rękawiczki! Brrr!
Ponieważ nie było tu materyału na nosze, przeto ściągnięto z lwicy skórę i zabrano, a mięso zostawiono. Ruszyliśmy z powrotem, a szejk Mohammed er Raman jechał obok mnie.
— Emirze, — mówił — zawdzięczam ci moje życie. Niechaj ci Allah błogosławi! Powiedz mi, co mam uczynić, by ci okazać, jak bardzo cię polubiłem!
— Jeśli ci się rzeczywiście zdaje, że mi jesteś coś winien, to postaraj się, żeby szejk Ali en Nurabi odzyskał napowrót dziecko i klacz!
— Już ci to przyrzekłem i słowa dotrzymam. Pozwól mi namyślić się jeszcze nad sposobem okazania ci mojej miłości. Co byłoby teraz ze mnie, gdyby nie twoja kula? Ocaliliście nas od aretha i sittuy aretha, od abu ’l afrida i om el afrida. Trzody moje mogą teraz paść się spokojnie, a synów Meszeerów nikt nie będzie rozdzierał, ani pożerał. Dzisiaj odbędzie się wielka diffa[199] na cześć twoją i emira z Inglistanu. Moje życie jest twojem życiem, moja śmierć jest twoją śmiercią. Powodzenie twoje będzie dla mnie jako moje oko, którego nie chcę utracić.
Gdy w powrocie dojechaliśmy do zarośli, w których znaleźliśmy lwa, jużeśmy go tam nie zastali. Szeroki ślad wskazywał drogę, którą udali się Meszeerowie z „królem pustyni“. Co się tyczy tego określenia, to stwierdziłem, że ono nie jest właściwem. W rzeczywistej pustyni lew się nigdy nie pokazuje, gdyż nie znalazłby tam ani potrzebnego pożywienia, ani wody, której jako mięsożerca dużo potrzebuje. Żyje on tylko na stepach i w oazach, do których może się dostać, nie cierpiąc zbyt długo pragnienia. Dziwnem też było to, że udało nam się zabić lwa i panterę z samicami na tak małej przestrzeni i w tak krótkim czasie. Gdyby Meszeerowie byli bardziej przedsiębiorczy, byłby ten wypadek nie zaszedł.
Dojechawszy do duaru, zostaliśmy powitani głośnymi okrzykami radości. Ja puściłem się natychmiast przed namiot szejka, a gdy zamierzałem zsiąść z konia, wyszedł z namiotu mężczyzna i pośpieszył do szejka, stojącego obok mnie.
— Allah akbar! Bóg jest wielki i czyni cuda! — zawołał szejk. — Mój brat! Czy posłaniec, którego wczoraj pchnąłem do ciebie, mógł cię już znaleźć?
— Twój posłaniec? Nie znalazł mnie żaden po słaniec. Byłem w Feszii i przybywam do ciebie, aby zabrać Dżumejlę.
Był to zatem dowódca Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda, ojciec Dżumejli i brat Mohammeda el Raman. Byli bardzo do siebie podobni. Nie widziałem, ani nie słyszałem jeszcze nigdy, żeby dwaj bracia byli wodzami dwu rozmaitych ferkahów. Jeden z nich musiał zatem godność tę zawdzięczać nie pochodzeniu lub urodzeniu, lecz osobistym przymiotom. Uścisnęli się, poczem Mohamed er Raman spytał:
— Czy widziałeś już Dżumejlę?
— Tak. Chwała Allahowi, że ją zastałem przy życiu.
— Przy życiu? Czy bałeś się, że zastaniesz ją nieżywą?
— O, jak łatwo mogło się rozpłynąć jej życie! Zataiła to przed tobą, lecz mnie powiedziała zaraz, gdy tylko tu przybyłem.
— Co?
— Wczoraj była przed namiotem i abu ’l afrid chciał ją połknąć...
— Allah ilia Allah! Nie wiem o tem ani słowa!
— Ocalił ją obcy emir. O, pokaż mi go, ażebym mu podziękował!
— Oto jest ten emir — powiedział szejk, wskazując na mnie — który zabił abu ’l afrida i omu el afrida.
Na to pochwycił mnie jego brat za obie ręce.
— Panie — zawołał — jestem Omar Altantawi, szejk Meszeerów z Aiun i Kamuda. Ty zachowałeś życie mojej córki; zażądaj mojego życia, a dam ci je!
— Prawda to? — spytał mnie Mohammed.
— Zabiłem rzeczywiście abu ’l afrida, kiedy miał rozszarpać Dżumejlę, różę z Aiun.
— A dzisiaj mnie ocaliłeś życie, o panie! Hamdullillah — chwała Allahowi, który sprowadził cię do mego namiotu. Ale zamilczałeś o tem przede mną; chodź do namiotu i opowiedz!
— Pozwól mi zobaczyć, czy Krumir nie popełnił zdrady pod naszą nieobecność!
— Co mógł zrobić?
— Którego Krumira masz na myśli? — zapytał Omar Altantawi.
— Saadisa el Chabir z ferkah ed Dedmaka.
— Panie, nie gniewaj się na mnie, jeśli ci przyniosę złą wiadomość!
— Złą? Dlaczego?
— Krumira niema!
— Niema? To niemożebne! Wszak go strzeżono! Przysiągł, że zostanie! — zawołałem.
— Niema go. Wysłałem człowieka naprzód z doniesieniem, że przybywam. Ludzie z duaru ucieszyli się bardzo i wyjechali daleko naprzeciw mnie, aby mnie powitać tańcem wojennym. Nikt nie został w obozie; nawet tych trzydziestu Sebirów wyszło razem. Myśleli tylko o mnie, a nie o Krumirze, a gdy dojechaliśmy do duaru, jego już w nim nie było.
— Czy sam odjechał?
— Z pojmaną Mochallah.
Porwał mnie wściekły gniew i byłbym najchętniej zaraz wskoczył na konia, by popędzić za tym łotrem, musiałem jednak zapytać jeszcze o niejedno.
— Na jakim koniu pojechał?
— Niechaj mi Allah przebaczy wieść niedobrą, której wam muszę udzielić! Ale ludzie bali się i prosili mnie, żebym ja wam to powiedział. On siedział na białej klaczy, a dziewczyna na bułanie. Kobiety to widziały; dziewczyna była skrępowana, zakneblowana i przywiązana do konia.
— Na bułanie? — zapytał Mohammed er Raman.
— Na jakim?
— Na twoim.
Szejk osłupiał ze strachu. Bułan był jego ulubionym koniem i dorównywał pewnie białej klaczy pod względem wartości. Wkrótce jednak odzyskał szejk panowanie nad sobą. Jednym susem wpadł do namiotu i ukazał się z kotłem. W dwie minuty potem zgromadzili się wszyscy mieszkańcy rodzaju męskiego. Krótkie przesłuchanie wyjaśniło nam sytuacyę.
Wkrótce po naszym odjeździe przybył Meszeer z Aiun i doniósł, że Omar Altantawi zamierza skorzystać z gościny duaru. Tego szejka lubiano bardzo w obozie, dlatego jego przybycie podnieciło mieszkańców do fantazyi. Nikt się nie chciał wyłączyć i zostać; nawet Krumir wyjechał ze wszystkimi. Po drodze oświadczył, że chce się udać do szejka Mohammeda er Raman i zawiadomić go o przybyciu brata. Ponieważ nikt o tem zawiadomieniu nie pomyślał, pozwolono jemu to uczynić. Jego Hamemowie zostali razem z resztą wojowników, nie podejrzewano więc nikogo.
Tymczasem Krumir, skoro tylko zniknął im z oczu, pojechał prosto do duaru i osiodłał szejkowego bułana, czego nie zauważyła żona szejka. Naraz zabrzmiał głośny krzyk, a kiedy spojrzano, skąd pochodził, zobaczono Krumira, śpieszącego ze skrępowaną Mochallah do koni. Kobiety chciały go zatrzymać, lecz gdy zagroził im bronią, opuściła je odwaga. Krumir w łożył Mochallah knebel w usta, przywiązał ją do konia i zabrał jeszcze z sobą woreczek daktyli. Potem umknął na południe ku Dżebel Tiuasz.
Tymczasem spotkali się Meszeerowie i Sebirowie z szejkiem Altantawi i zaczęli wielką fantazyę. Podczas tej pozornej potyczki wypłoszyli Hamemowie dzikiego erneba[200] i zaczęli go ścigać na żarty, oddalając się coraz to bardziej na swych lekkonogich koniach, aż zniknęli wkońcu zupełnie. Gdy Meszeerowie wrócili ze swoim gościem do obozu, dowiedzieli się o ucieczce Krumira i domyślili się zaraz, że zniknięcie Hamemów było rozmyślne. Plan musiał im podać Krumir, a zając przydał im się bardzo, gdyż posłużył im do zamaskowania zamiaru.
Teraz dopiero zdjęło wszystkich ogromne przerażenie. Kilku puściło się natychmiast w pogoń za Krumirem, drudzy sądzili, że należy wpierw nas zawiadomić, jeszcze inni w oleli udawać, że nie wiedzą o niczem. Zaczęto się sprzeczać i na tem zeszło dużo drogiego czasu. Potem przywleczono lwa, którego ukazanie się tak zajęło cały obóz, że zapomniano o Krumirze. Kiedy w końcu znów o nim pomyślano, postanowiono przedstawić sprawę szejkowi Omarowi Altantawi i prosić go, żeby czemprędzej udał się do nas i przyjął na siebie pierwsze gromy czekającej ich burzy. Tymczasem my powróciliśmy sami. W ten sposób popełniono cały szereg błędów, których niepodobna już było naprawić.
Mohammed er Raman szalał z gniewu, jak postrzelony zwierz. Przeklinał wiarołomnego Krumira i lżył swoich niedbałych Meszeerów. Szejk Ali en Nurabi przysięgał na wszystkie brody całego świata, że pozabija swoich Sebirów. Biedny Achmed es Sallah szukał pociechy i pomocy u mnie, który także nie byłem usposobiony łagodnie. Najspokojniej zachowywał się Anglik. Leżał wygodnie na starym dywanie, założył nieskończenie długie nogi jedną na drugą i rzekł, uśmiechając się ze złośliwą radością:
— Pięknie! Znakomicie! Awantura znowu się zacznie. A mogło już być po wszystkiem. Dyabelski drab, ten Krumir! Ten łajdak bardzo mi się podoba! Yes!
Ucieczka Saadisa el Chabir zmieniła za jednym zamachem oblicze obozu. Nikt już nie myślał o naszych myśliwskich sukcesach. Zamiast zapowiedzianej diffy odbyła się burzliwa narada, zamiast radości panował gniew, a zamiast spokojnego nastroju, którego spodziewałem się na pewno po moim ostatnim strzale, słychać było wzajemne wyrzuty, nie pozbawione co prawda słuszności. Największy gniew okazywali obaj szejkowie, Ali en Nurabi i Mohammed er Raman. Pierwszy zgromadził swoich trzydziestu nierozważnych wojowników i wypalił im kazanie, które nie pozostawiało nic do życzenia. Drugi zrobił to samo ze swoimi Meszeerami i powiedział im pod zaklęciem, że są psy, mazgaje, tchórze, stare baby, wszy, ropuchy i świnie, które właściwie powinien był pożreć abu ’l afrid i el areth. Równocześnie uganiano za bronią i końmi, aby rozpocząć czemprędzej pościg za tym człowiekiem, który dopuścił się zbrodni tak strasznej, domagającej się śmierci winnego, jaką jest złamanie przysięgi i okradzenie gospodarza.
Omar Altantawi zadawał sobie niemało trudu, aby wprowadzić w ten chaos trochę porządku, a ja go w tem gorliwie popierałem. Z niechęcią tylko dali się przekonać, że należy przedewszystkiem porządnie się naradzić, gdyż nierozważna i zbyt pospieszna pogoń mogłaby wszystko popsuć. Z tego powodu odłączyła się starszyzna od reszty i zgromadziła się na naradę.
— Mów ty, emirze! — rzekł do mnie Mohammed er Raman. — Ty zabiłeś ojca najwyższego dyabła, pochwycisz więc także złodzieja mojego konia. Ja wiem, że ty byłbyś go pochwycił, jeszcze zanim on dostał się do naszego duaru, gdybyś był wówczas znalazł posłuch.
20* To było powiedziane rozumnie i obudziło we mnie nadzieję, że nie wydadzą już nieodpowiednich zarządzeń.
— Jesteś ulubieńcem proroka, o szejku — rzekłem uroczyście — gdyż oko twoje otwarte na to, co dobre i zbawienne. Uwolnijcie serca wasze od gniewu, aby myśli wasze postanowiły tylko to, co najlepsze. Posłuchajcie mojej rady i baczcie, żebyście ją spełnili. Posłuchaliście mnie, kiedy wyprawialiśmy się na el aretha i abu ’l afrida razem z ich żonami, dlatego zwyciężyliśmy je; jeśli teraz postąpicie znów wedle słów moich, ta sądzę, że złapiemy rozbójnika. Powiadam wam jednak, że nie mam ochoty przedsięwziąć czegokolwiek, o czem bym przypuszczał, że się nie uda. Jeśli wasze postanowienia będą dobre, pojadę z wami, jeśli nie, zostanę.
— Mów! — zabrzmiało dokoła.
— Mojem zdaniem Krumir umknął na południe. Musimy utworzyć dwa oddziały; jeden ruszy wprost za nim, by go pochwycić, skoro go tylko doścignie, a drugi uda się do Hamemów, by go uprzedzić tam, gdzie mógłby się schronić. Czy Meszeerowie są w przyjaźni z Hammemami?
— Żyjemy z nimi w zgodzie — odrzekł Mohammed er Raman.
Omar Altantawi zaś dał odpowiedź, brzmiącą jeszcze lepiej:
— Beni Hamema mieszkają teraz za Dżebel Rakmat i Dżebel Sidi Ali Ben Aun. Wsie ich ciągną się między górami Segedal, el Bageri, el Meheri a wielkim Sebcha el Dżerid aż do kraju Neffettich i do morza, które ludzie z Zachodu nazywają Zatoką Gabes. Słynnym ich szejkiem jest stary jamar es Sikkit, a znajduje się teraz w obozie Sellum, położonym ku Ferianie.
— Przecież Sellum i Feriana nie należą do terytoryum Hamemów — przerwałem mu.
— Masz słuszność — odrzekł — ale tam odbywa się wielki targ na konie i wielbłądy, na którym Hamemowie są pierwsi. Przybywają tam zwykle o trzy tygodnie przed innymi szczepami. Krumir zna ten targ, przypuszczam więc, że zwróci się stąd ku Dżebel Sellum.
— Czy znasz jamara es Sikkit?
— To mój przyjaciel; zamieniliśmy z sobą krew z rąk naszych.
— To nam się przydasz. Czy masz dobre konie z sobą?
— Mam cztery konie tej samej dobroci, co bułan brata, którego zabrał mu Krumir, ale te konie zostały w Feszii.
— Potrzeba nam ich, by doścignąć Krumira. Czy pożyczysz nam ich, Omarze Altantawi?
— Pożyczyć? Ja sam pojadę z wami. Ty ocaliłeś dziecko moje, Dżumejlę. Gdzie ty jesteś, tam ja być muszę. Czy weźmiecie mnie z sobą?
— Będzie nam bardzo przyjemnie! Mohammedzie er Raman, czy masz konie tak szybkie, aby mogły dopędzić bułana?
— Mam jeszcze pięć takich zwierząt, ale bułan będzie miał nad niemi przewagę.
— Nie zapominaj o tem, że Krumir prowadzi z sobą Hamemów, nie posiadających tak dobrych koni. Połączyli się z nim napewno, musi więc zmniejszyć swój pośpiech, aby zatrzymać ich dla swego bezpieczeństwa. Posłuchajcie, co wam poradzę: Nie możemy brać zbyt wielu ludzi i do tego jeszcze na gorszych koniach. Dlatego naszych sześćdziesięciu Sebirów powróci zaraz do swego duaru w Seraia bent.
Ali en Nurabi nie chciał zgodzić się na to, ale go przegłosowano. Meszeerowie byli tego samego zdania, co ja, a mianowicie, że kilku śmiałych jeźdźców na dobrych koniach łatwiej potrafi pojmać rabusia i odebrać mu zdobycz, aniżeli wielka gromada, budząca podejrzenie u wszystkich, z którymi się spotka. Ponadto otrzymał Ali en Nurabi zapewnienie, że Meszeerowie będą walczyli w jego sprawie tak, jak gdyby byli jego podwładnymi. Ten punkt zatem przyjęto.
— Teraz się rozdzielmy! — mówiłem dalej — Mój koń, Achmeda, pięć koni stąd i cztery z Feszii to razem jedenaście, czyli wystarczająca liczba do pościgu za Krumirem. Z pięciu koni tutejszych weźmie jednego Mohammed er Raman, jednego emir z Inghstanu, który tymczasem swojego tutaj zostawi, a szejk Ali en Nurabi dosiędzie także świeżego konia. Dwa zostaną dla dwu walecznych wojowników, wybranych z duaru. Wyruszymy natychmiast śladem Krumira, a szejk Omar Altantawi pojedzie czemprędzej do Feszii, aby przyłączyć się do nas ze swoimi czterema końmi, do których dobierze sobie jeszcze trzech swoich ludzi. Jak daleko jest stąd do Feszii?
— Zajadę tam za godzinę i pół, ponieważ trzeba koniecznie — odrzekł Omar. — Zwykle jedzie się przeszło cztery godziny. Czy mam zaraz wyruszyć?
— Zaczekaj jeszcze! Musimy się dowiedzieć, jak nas najprędzej dościgniesz. Potrzeba także posłać wojowników osobno do Abaid, Melhila, Tiuasz, Karaat el Aatasz, Margeba, Safia, Rakmat, Sidi Ali Ben Aun, Gwasera, Segedal, el Bagera i Meheri, aby ostrzec te duary przed przyjęciem rozbójnika. Tak zostanie bez ochrony i całkiem pewnie wpadnie nam w ręce. Dla bezpieczeństwa posłańców Mohammed er Raman i Omar Altantawi dadzą im poświadczenia. Nas jedenastu uzbroi się dobrze, zabierze z sobą jak najwięcej żywności i amunicyi, ażebyśmy przez dłuższy czas mogli być niezawiśli. Oto rady, które wam miałem dać. Postanówcie prędko, gdyż czas drogi!
Omar Altantawi i Mohammed er Raman zgodzili się natychmiast, wobec czego reszta także się nie sprzeciwiała. Z największym pośpiechem poczyniono przygotowania. Najpierw zebrali się wojownicy Uelad es Sebira, aby wyruszyć z powrotem. Wzięli udział w dalekiej jeździe, nie przydawszy nam się na nic. Obawiali się trochę tego, jak się zachowają Kramemssowie w razie spotkania się z nimi, lecz uspokoiło ich przypomnienie obietnicy szejka Kramemssów. Odzyskanego biszarina zabrali z sobą, ponieważ był nam niepotrzebny.
Następnie rozesłano ludzi do rozmaitych duarów, wreszcie i my dosiedliśmy koni. Przedtem oczywiście pożegnałem się z Dżumejlą, co odbyło się bardzo prędko z powodu obecności jej ojca. Dała mi na drogę najlepsze życzenia i przyrzekła modlić się za mnie.
Było nas teraz ośmiu jeźdźców. Trop Krumira znalazł się bardzo rychło. Prowadził do potoku i ciągnął się z godzinę wzdłuż niego. W pobliżu Dżebel Rokada skręcił na prawo ku zachodowi. Widać było, że Saadis el Chabir zamierzał objechać Rokada i Semata, aby potem dostać się na Dżebel Margeba, albo przez Sidi bu Ghanem na Dżebel Sebess. Tę drogę obrał napewno, jeśli rzeczywiście chciał się udać na targ w Sellum. Wbrew jednak mniemaniu szejka Omara Altantawi nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobnem, gdyż Sellum, jako punkt zborny członków rozmaitych szczepów, nie mogło być dla zbója bezpiecznem schronieniem.
Aż do teraz jechał Omar z nami tą samą drogą, niebawem jednak my musieliśmy zboczyć na zachód, a cel jego drogi był na południu.
— Gdzie mam was szukać z moimi czterema końmi? — zwrócił się do mnie.
— Trop nasz okrąży góry Rokada, a potem zwróci się na południe aż do Semata. Jeśli z Feszii pojedziesz prosto na zachód, natrafisz pewnie na nasze ślady. Od czasu do czasu wetkniemy w ziemię gałązkę, ażebyś nie zabłądził.
— Czy sądzisz, że was nie minę?
— To niemożebne. Jak długo jedzie się z Feszii, położonej w górach, zanim się dostanie na zachodnią równinę?
— Godzinę.
— W takim razie nie będziemy długo czekali na ciebie, ponieważ dla skrócenia sobie drogi zatoczymy łuk.
On ścisnął konia ostrogami, a my uczyniliśmy to samo, i niebawem straciliśmy się z oczu nawzajem. Wkrótce potem natknęliśmy się na ślady sześciu Uelad Hamema, które schodziły się tu z tropem Krumira. Widocznie zatem w porozumieniu z nim oddalili się od Meszeerów. Następnie przeszliśmy przez drogę karawanową, przecinającą południową Ramada i łączącą Hamada el Uelad Ayar z Makten i Ras bu Falha przez Haru el Haszem z algierską Tebessą. Zaraz za nią skręcał trop na południe, co potwierdziło moje przypuszczenie. Dziwnem było zaiste, że Saadis el Chabir nie myślał wcale o ukryciu lub o zatarciu swojego tropu, który był ciągle tak wyraźny, że nawet człowiek niedoświadczony byłby go z łatwością odszukał. Wszak nie raz już się przekonał, że tego rodzaju nieostrożność wychodziła mu na szkodę.
Niebawem jednak musiałem zmienić swoje zdanie o nierozwadze Krumira. Oto gdyśmy dojechali tak daleko, że ukazały się przed nami przedgórza płaskowyżu Sidi bu Ghanem, grunt zaczął się robić skalisty, a ślady poznać było można tylko od czasu do czasu po kamyku, wytrąconym z poprzedniego położenia, lub po obsunięciu się kopyta po kamieniu. Musiałem wysilać całą moją bystrość w celu odkrycia śladów i dlatego postępowaliśmy naprzód prawie krok za krokiem. Nareszcie po upływie pół godziny przybyliśmy znowu na grunt ziemisty, ale tam zatrzymałem się natychmiast, gdyż spostrzegłem ślady tylko dwu koni.
— Stać! — rozkazałem. — Nie dotknijcie mi tego tropu!
Zsiadłem z konia i odmierzyłem ślad. Krumir wpadł przecież w końcu na dobrą myśl zmylenia nas.
— Co widzisz? — spytał Mohammed er Raman.
— Że jesteśmy na tropie fałszywym.
— Maszallah, dałeś się oszukać?
— Ja nigdy się nie mylę! Wróćcie o jakich sto kroków! Muszę dokładniej zbadać tę skałę. Achmed es Sallah niech ze mną zostanie.
Zrobiłem tak umyślnie, ażeby wzbudzić mniemanie, że poczciwy Achmed rzeczywiście rozumie się na prawidłowem śledzeniu trudnego do odkrycia tropu.
Skręciłem na prawo z dotychczasowego kierunku, lecz mimo mojej gorliwości nic nie zauważyłem. Zawróciłem więc na lewo i w tej stronie zacząłem szukać. Zadanie było niełatwe, ponieważ konie ściganych były bose. Gdyby były podkute, byłyby zostawiły dość wyraźnych odcisków. Nareszcie po długiem badaniu spostrzegłem ważne dla mnie wskazówki.
— Achmedzie, chodźno bliżej! — rzekłem. — Chcę zobaczyć, czy potrafisz odnaleźć ślady. Poszukaj tutaj!
Spróbował, ale napróżno.
— Sidi, ja nic nie widzę. Skała jest twarda, tu kopyto nie mogło zostawić śladu.
— A jednak, popatrz tu na dół! Co widzisz?
Pochylił się i patrzył bystro.
— Troszeczkę piasku, jakby ze zmielonego kamyczka.
— Słusznie! Tu rzeczywiście zmielono kamyczek. Zobacz dokładnie, jak go roztarto! Czy stało się to przez uderzenie wprost z góry, czy też w inny sposób?
— To tak wygląda, jak gdyby ten kamyczek roztarł ktoś, obracając się na nim na pięcie.
— Tak jest. Ktoś nań nastąpił i obrócił się przytem na pięcie. Przy jakiej sposobności mogło się stać coś podobnego?
— Sidi, skąd ja to mogę wiedzieć? Nie byłem przytem.
— Gdy ktoś bardzo ostrożnie i powoli zsiada z konia, dotyka ziemi prawą stopą, a wyciągając lewą ze strzemienia, aby ją postawić na ziemi, musi prawą trochę przekręcić, przyczem wywiera wielki nacisk, ponieważ cały ciężar ciała na niej spoczywa. Jeśli ta prawa noga stąpiła przypadkowo na kamyczek, a grunt składał się z takiej twardej skały jak tutaj, to musiała kamyczek rozgnieść i rozetrzeć. Z tego wynika najpierw, że jeden z jeźdźców zsiadał tutaj bardzo ostrożnie z konia. Ale na co tak ostrożnie, Achmedzie?
— Aby kopyto konia nie wycisnęło śladu. Czy zgadłem, sidi?
— Tak. To zupełnie ten sam powód, dla którego jeździec wogóle zsiadał; chciał on ulżyć koniowi, aby uniknąć odcisków kopyt. Ale teraz musimy zbadać, czy inni także zsiadali z koni.
— Jak się o tem dowiesz?
— Poszukam.
Badałem dalej i niebawem znalazłem coś nowego.
— Popatrz, Achmedzie! — rzekłem.
— Co to?
— Wąż, narysowany nożem na kamieniu.
— Nie nożem, lecz albo ostrzem włóczni, albo kolcem, przytwierdzonym do pięty. Hamemowie mają zamiast ostróg żelazne kolce, jak to sam pewnie widziałeś. jeden z nich zsiadał tutaj i pośliznął się, przyczem zarysował kolcem kamień. Linia ta mogła także powstać w ten sposób, że ten człowiek oparł się przy zsiadaniu na włóczni, która się obsunęła. Dwu zsiadało tu z koni, a zatem pewnie i reszta uczyniła to samo. Zwierzęta miały stąpać tak lekko, jak tylko mogły. Powiedz naszym, żeby powoli jechali za nami!
Ruszyłem dalej w tym samym kierunku i w pięć minut potem zobaczyłem tam, gdzie kamień przechodził w grunt miększy, znowu ślady dwu koni. Teraz odgadłem już wybieg Krumira i przywołałem towarzyszy do siebie.
— Co znalazłeś? — zapytał Ali en Nurabi.
— Że Krumir nie był przecież tak nieostrożny, jak mnie się zdawało — odrzekłem.
— Zadał sobie wiele trudu, ażeby wyprowadzić nas w pole.
— Czy zgubiłeś ślad jego?
— Nie. Przypatrzcie się okolicy! Skalisty grunt, leżący za nami, przechodzi tu w miększy. Granica między kamieniem a ziemią jest dość ostra i zwraca się tutaj na lewo, tworząc łuk półkolisty. Aby nas zmylić, zsiadł Saadis el Chabir ze swoimi ludźmi z koni, aby zwierzęta lżej stąpały, posunął się twardym gruntem wzdłuż tej granicy i odsyłał od siebie co pewien czas po dwu jeźdźców. W ten sposób musiały powstać cztery różne tropy, a każdy z nich biegnie w innym kierunku. Później albo połączą się te tropy, albo Krumir pojedzie dalej już sam z Mochallah i całkiem się od nich odłączy, w nadziei, że my udamy się jednym z tamtych tropów i pozwolimy mu umknąć w ten sposób. Dwa tropy już odnalazłem, a resztę także pewnie niebawem ujrzymy, trzymając się ciągle granicy pomiędzy skałą a miękkim gruntem. Krumir nas nie oszuka. Chodźmy dalej!
Poszedłem przodem i spostrzegłem w krótce trop trzeci. Przyłożywszy papier, przekonałem się, że zostawili go obaj Hamemowie. Teraz należało się spodziewać jeszcze czwartego, pochodzącego już napewno od Krumira.
Idąc dalej w tym samym kierunku, ujrzeliśmy za sobą wynurzających się czterech jeźdźców. Był to Omar Altantawi z trzema Meszeerami, siedzącymi, jak się pokazało, na niezwykle dobrych koniach. Po przywitaniu i powiadomieniu ich o przyczynach naszego powolnego pochodu, zaczęliśmy poszukiwania na nowo.
Po długim, długim czasie wpadły mi nareszcie w oko odciski kopyt. Papier mój przystawał całkiem dokładnie do śladów jednego konia, a to białej klaczy. Dla jeszcze większej pewności wydarłem kartkę z notatnika, aby sobie sporządzić także dokładny rysunek kopyt bułana.
Teraz ruszyliśmy ze zdwojoną szybkością nowo odkrytym tropem, gdyż mieliśmy do odrobienia znaczną stratę czasu. Byłem bardzo ciekawy, jaki kierunek obrał teraz Krumir, gdyż z tego mogliśmy wnosić o jego planach. W przeciągu niespełna godziny wyrobiłem sobie o nich dokładne pojęcie.
Z Dżebel Sebissa na algierskiej granicy, naprzeciwko Tebessy, ciągnie się mało znane dotychczas zlewisko rzek w poprzek Tunezyi aż do Sebcha Sidi el Hani, zwanego także jeziorem Keruanu, a położonego na wschodzie. Kilka nieznacznych, co prawda, rzek przypływa na ten obszar z północy i południa. Najważniejszą jest rzeka Sufletwa, która początek bierze w Dżebel Semeta, toczy się potem ze czterdzieści kilometrów na południe i skręca na wschód pod miejscowością Sbeitla albo Sufletwa. Zobaczyliśmy, że Krumir jechał ciągle prawym brzegiem w dół rzeki. Była to droga na Dżebel Margeba, u którego podnóży pasł trzody ferkah Meszeerów. Tam udali się także nasi posłańcy, jak wyżej wspomniałem, i chodziło tylko o to, kto przybył prędzej: on, czy oni. On miał lepsze konie, oni zaś prostą drogę przez Tiuasz i południowo-zachodni płaskowyż Haluk el Melbila. Oni też jechali przez całą noc, on zaś oszczędzając dziewczynę, musiał rozbić obóz na nocleg.
Teraz mogliśmy konie wytężyć i pomimo uwagi, zwróconej na trop, robiliśmy po mili geograficznej na godzinę. Tak przybyliśmy przed zachodem słońca do wschodnich przedgórzy Semmema Amram, a kiedy się ściemniło, zatrzymaliśmy się na noc w pobliżu drogi karawanowej pomiędzy Sbeitla a Semela de Feraszisz.
O świcie byliśmy znów na koniach. Kraj był tu pokryty trawą i dlatego widać było jeszcze wczorajsze ślady Krumira. Ku memu zdziwieniu jednak nie wiodły one do Margeba, lecz zbaczały w prawo na Belad Aatasz. Widocznie ścigany zamierzał ominąć wszystkie plemiona Meszeerów i udać się wprost do Hamemów po drugiej stronie Sidi Ali Ben Aun. Zależało mi na tem, żeby się upewnić co do jego planów, zwłaszcza, gdy przybywszy na miejsce jego noclegu, poznałem, że spoczywał tylko przez krótki czas i już przed północą wyruszył w dalszą drogę, przez co powiększył odległość między nami a sobą o trzy godziny przynajmniej.
Dążąc naprzód z nieustającym pośpiechem, dojechaliśmy wkrótce do doliny rzeki Aatasz, przeprawiliśmy się przez jej niezbyt głęboką wodę i dotarliśmy jeszcze przed południem na wysokość gór Nuba. Stąd prowadziły ślady na południowy wschód ku równinie ed Daban, teraz więc byłem już pewny swego.
Zatrzymałem się i zsiadłem, by dać koniom przez kilka minut wypocząć.
— Szejku Omarze Altantawi — zapytałem — czy wiesz na pewno, że Jamar es Sikkit, stary szejk Hamemów, znajduje się na targu w Sellum?
— Tak.
— Ile czasu potrzebujesz, ażeby się stąd tam dostać?
— Jedzie się zwykle pięć godzin, ale w razie potrzeby i dwie wystarczą.
— A jak daleko będzie stąd do pierwszego duaru Hamemów, który leży po drugiej stronie równiny obok Ben Aun?
— Jedzie się tam przez siedm godzin, ale przy naszej szybkości będziemy za trzy.
— Krumir pojechał tędy na lewo ku Ben Aun i zapewne jest już pod osłoną Hamemów, ponieważ wyprzedził nas o jakich pięć godzin, a posłańcy nasi nie mogli tam jeszcze przybyć.
— Emirze, w takim razie musimy czemprędzej jechać do Sellum po starego szejka!
— Ja chciałem to samo powiedzieć. Tylko on może nam pomóc. Aż do czasu jego przybycia jednak musimy Krumira schwytać i dobrze pilnować. Dwaj dadzą sobie radę w drodze do Sellum. Ty weź jednego ze swoich Meszeerów i jedź w swoim kierunku, a my puścimy się tędy dalej. Jeśli to, co mówisz o odległościach, jest słuszne, to z Sellum do Ben Aun będzie można dostać się za sześć godzin, tak więc przed zachodem słońca będziesz przy nas razem z szejkiem.
— O, effendi, z Sellum do Ben Aun prowadzi bardzo dobra droga karawanowa. Jeśli zaraz znajdę Jamara es Sikkit, przybędę do was jeszcze wcześniej. Bądźcie dobrej myśli! Hamemowie znają tych dwu moich ludzi, którzy są z wami, i nie zawahają się uczynić to, czego od nich zażądacie.
Odjechał z jednym z Meszeerów na prawo. Daliśmy koniom trochę daktyli i ruszyliśmy naszą drogą. Wszystko poszło tak, jak przypuszczałem, a na krótki czas przed południem ujrzeliśmy w oddali pierwszego jeźdźca, którego widok kazał nam domyślać się istnienia w pobliżu duaru. Niebawem przyłączyło się do niego jeszcze kilku i powstał oddział, który puścił się naprzeciw nas wyciągniętym cwałem. Gdy już nas o to czyli, zabrał głos Ali en Nurabi:
— Sallam aalejkum! Do jakiego szczepu naleleżycie?
— Jesteśmy Hamema z ferkah Feran — odpowiedział jeden z nich.
— Jak się nazywa szejk wasz?
— Jamar es Sikkit Ben Mulej Halefis Bukadani. Ja jestem Sar Abduk Ben Jamar es Sikkit, dowódca tych ludzi.
— Jesteś więc synem szejka. Słyszeliśmy, że on znajduje się w obozie w Sellum?
— Słyszeliście dobrze. Czy jedziecie do niego?
— Nie, chcemy dostać się do waszego duaru i po prosić was o chleb i sól.
— Kto wy jesteście?
— Ja jestem Ali en Nurabi, szejk Rakba z ferkah Uelad es Sebira. Ten szejk to Mohammed er Raman, wódz Meszeerów z Dżebel Szefera, ci dwaj, to emirowie z dalekiego Zachodu, a reszta, to towarzyszący nam Meszeerowie.
— Ja znam was — odrzekł dumnie Hamema.
— Nie spożyjecie z nami ani soli, ani chleba, gdyż jesteście nieprzyjaciółm i naszych przyjaciół!
— Ty się mylisz. My przybywamy...
— Milcz! — przerwał mu groźnie Sar Abduk.
— Powiedziałeś, że jesteś Ali en Nurabi, szejk Uelad es Sebira. Czy wy nie jesteście nieprzyjaciółmi Hamemów Uelad Mateleg, których chcecie zwalczać na drodze karawanowej z Testur do Kef?
— Oni chcą ograbić kaffilę, znajdującą się pod naszą opieką!
— Kto oddał ją wam pod opiekę? Mohammed es Sadak basza! Jesteście parobkami baszy i krew przelewacie w obronie nędznych kramarzy za jeszcze nędzniejsze pieniądze. Jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, a chcecie z nami jeść chleb i sól! Ścigacie naszego przyjaciela i brata Saadisa el Chabir i żądacie od nas gościny! Ośmielacie się nawet sprowadzać do nas dwu giaurów z Frankistanu i zanieczyszczać nasze namioty, duar, nasze kobiety i dzieci! Niechaj Allah potępi te psy niewierne! Prawy muzułmanin spluwa przed nimi i przywiązuje ich...
— Spluń tylko, chłopcze! — przerwałem mu.
Za jednym skokiem konia znalazłem się przy nim, a porwawszy go za kark, pociągnąłem do siebie, przerzuciłem na poprzek siodła i przyłożyłem mu nóż do gardła. Gdybym był pozwolił na taką ciężką obelgę, sprawa nasza byłaby już stracona raz na zawsze. W jednej chwili chwycili wszyscy Hamemowie za broń, ale moi ludzie byli już także gotowi do strzału. Napad mój odbył się tak szybko, niespodzianie i silnie, że Sar Abduk dostał się w moje ręce, zanim zdołał pomyśleć o obronie. Przytknąłem mu do gardła ostrze noża i rzekłem:
— Gdybyś nie był synem szejka Jamara es Sikkit, którego czczę i poważam, posłałbym cię tym nożem na most es Ssirat[201]. Przestrzegam cię: [jeśli powiesz jeszcze jedno słowo, które mi się nie spodoba, to duszę twoją porwie anioł śmierci. Idź i wsiądź znowu na konia!
Puściłem go, a on zsunął się z konia i stanął na ziemi blady ze strachu, wstydu i złości i wpatrzył się tępo we mnie. Potem wydobył sztylet i zagroził mi:
— Na co ty się odważyłeś, cudzoziemcze! Czy mam cię zakłuć? Na to ja wymierzyłem weń rewolwerem.
— Ty mnie? — zawołałem.
— Czy nóż mój nie siedział już na twojem gardle? Podnieś tylko rękę, jeśli chcesz pójść do swoich ojców! Lepiej będzie dla was, jeśli w spokoju wysłuchacie, czego od was żądamy. Nie boimy się was, chociaż liczniejsi jesteście od nas, a jeszcze przed zachodem słońca przybędzie z Sellum Jamar es Sikkit, by wam powiedzieć, że jesteśmy waszymi gośćmi.
— On nie przybędzie!
— Ja mówię, że przybędzie! Czy znasz Omara Altantawi, szejka Meszeerów z Hadżeb el Aiun i Hamra Kamuda?
— Znam.
— Czy to wasz nieprzyjaciel?
— To nasz brat.
— To dobrze. On był z nami i pojechał do Sellum po twego ojca, Jamara es Sikkit.
— Czy mówisz prawdę?
— Emir z Frankistanu nigdy nie kłamie! Przypatrz się tym dwom Meszeerom z ferkah szejka Altantawi! Czy znasz ich?
Moja nieustraszoność wzbudziła w nim widocznie podziw, skoro mi tak dobrodusznie odpowiadał. Kiedy zaś przypatrzył się po raz pierwszy dobrze obydwu ludziom, wydało mi się, że się zakłopotał.
— Znam — odrzekł.
— Strzeż się zatem, byś przeciwko nam wrogo nie występował, dopóki nie usłyszysz rozkazów swojego ojca.
— Czego chcecie od nas?
— Wpierw odpowiedz na moje pytanie: Czy Saadis el Chabir, Krumir z ferkah ed Dedmaka jest u was?
— Jest.
— On porwał nam dwa konie i dziewczynę. Żądamy, żebyś go nam wydał razem z łupem.
— On był nam przewodnikiem w wielu naszych wędrówkach, dziś spożył z nami znowu chleb i sól i pił wodę; nie wydamy go zatem nikomu!
— W takim razie przyjmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystkie skutki tego kroku.
— Przyjmuję. Wy jesteście naszymi wrogami, podpadliście krwawej zemście, ponieważ zabiliście Hamemę w duarze Seraia bent.
— On był rozbójnikiem; chciał porwać tego konia, na którym siedzę, i zabić jednego z naszych ludzi.
— Mimoto krew jego musi być pomszczoną!
— Ale nie przez was. On nie należał do was, lecz do ferkah Uelad Mateleg, którzy spokrewnieni są z wami bardzo daleko.
— Był jednak Hamema. Zatrzymamy was i wydamy Hamemom Uelad Mateleg.
— Gdyby się nawet zeszli wszyscy Hamemowie, by nas zatrzymać, nie zdołaliby tego dokonać. Zostaniemy u was dobrowolnie i zaczekamy na twego ojca. Zaprowadź nas do duaru!
— Tego nie zrobię! Dopóki szejk Jamar es Sikkit nie postanowi, co się z wami ma stać, dopóty będziemy was uważali za wrogów. Zaprowadzimy was przed duar i będziemy tam pilnowali, dopóki szejk nie nadjedzie.
— Możesz to uczynić, ale nie waż się wypuścić Krumira. Niech pozostanie pod waszą opieką, dopóki szejk nie objawi swej woli w tej sprawie!
Hamemowie wzięli nas w środek i zaprowadzili przed duar, położony na otwartej równinie. Na południowym wschodzie wznosiły się na widnokręgu Dżebel Gwassera, na południu Dżebel Maszura, a między niemi samotne pasmo Dżebel Segedel.
Rozłożywszy się obozem, puściliśmy konie, żeby się pasły dokoła nas. Przeważająca liczba uzbrojonych Hamemów otoczyła nas zaraz, nikt jednak nie zbliżył się, by przemówić choćby słowo, lub podać nam łyk wody. Rozmowa nasza obracała się wyłącznie około tematu, czy Hamemowie pozwolą umknąć Krumirowi, a obawy nasze okazały się niestety nie całkiem płonnemi. Tak mijała godzina za godziną, słońce zniżało się się coraz to bardziej z zenitu, a wraz z niem opadała też nasza cierpliwość. Nareszcie poznaliśmy po ruchu wśród Hamemów, że na równinie coś się dzieje. Mały oddział oddalił się od reszty i powrócił niebawem z trzema jeźdźcami. W jednym z nich poznaliśmy Omara Altantawi, a trzecim był niewątpliwie z taką tęsknotą wyczekiwany szejk Jamar es Sikkit. Był to starzec lat około siedmdziesięciu, o wysokiej, lecz niepochylonej postawie. Pomarszczona twarz jego, opalona od słońca, przybrała barwę skóry wyprawionej, a długa, jak śnieg biała, broda spadała mu na piersi.
My powstaliśmy z ziemi, on zaś zeskoczył razem z towarzyszami z konia i podniósł ręce na powitanie.
— Bądźcie mi pozdrowieni, bracia mojego przyjaciela. El szems[202] niechaj przyświeca waszym drogom, a el kamar[203] niechaj strzeże spoczynku waszego w nocy. Ojcowie wasi cieszą się waszem życiem, a synowie biorą sobie za przykład czyny rąk waszych. Który z was jest szejk Ah en Nurabi, wódz Sebirów?
— Ja! — odrzekł wezwany.
— Podaj mi rękę. Dusza twoja zasmucona wielką stratą, ale pociesz się, albowiem oddam ci wszystko, co ci zabrano! Który jest Mohammed er Raman, szejk Meszeerów?
— Ja.
— I ty podaj mi także rękę, albowiem jesteś bratem tego, którego ja miłuję! Bądź mi pozdrowion teraz i po wszystkie czasy! Gdzie są dwaj emirowie z krainy Franków?
— Oto oni — rzekł Omar Altantawi. — Ten mówi językiem wiernych, tam ten zaś nie.
Stary przypatrywał mi się długo od stóp do głów, a potem przemówił w te słowa:
— Emirze, słyszałem dużo o tobie. Ty nie boisz się całej gromady nieprzyjaciół, ty zabiłeś sidi es salssali i pokonałeś abu ’l afrida, ty czytasz darb i ethar[204] jak taleb[205] księgę. Kiedy wieczorem zabrzmią przy ognisku pieśni o siret el behluwan[206] i siret el modżaheddin[207] słyszy się twoje imię. Niechaj Allah błogosław i twe wnijście do mojego obozu, chociaż ty wielbisz go w inny sposób. Lecz Allah illa Allah — Bóg jest Bogiem, tym samym, jakiekolwiek nadanoby Mu imię. Powiedz emirowi, nie rozumiejącemu słów moich, że mile witam go ja i moi ludzie!
— Dziękuję ci, Jamarze es Sikkit! Serce twoje pełne dobroci, a dusza twoja jest mieszkaniem mądrości i rozumu. Twoi ludzie nas nie przyjęli, lecz ty oddasz nam sprawiedliwość i uczcisz prawdę, jako prorok nakazał. Zaprowadź nas do swego namiotu, gdyż pragnę zamienić słowa przyjaźni z najmędrszym i najsłynniejszym szejkiem Hamemów!
— Wsiądźcie na konie! — poprosił. — Tacy goście nie powinni nóg swoich okrywać pyłem, wchodząc do duaru Jamara es Sikkit.
Dosiedliśmy więc znowu koni i pojechaliśmy do obozu. U wejścia czekał na nas syn szejka, Sar Abduk. Minę miał posępną, a widząc, jak uprzejmie zostaliśmy przyjęci przez ojca, ukrył swoje zakłopotanie na niechętnem obliczu.
— Synu mój — rozkazał es Sikkit — pozdrów moich gości, gdyż są zarazem twoimi! Wezwany posłuchał i podał nam wszystkim rękę, poczem przyłączył się do nas, kiedyśmy jechali przez obóz. Przed wielkim namiotem szejka zsiedliśmy z koni, a na skinienie dowódcy wyciągnęło się wiele rąk, aby odebrać od nas konie i przynieść rogóżki do siedzenia. Wszystko wyglądało prawdziwie patryarchalnie. Gdyby jeszcze palmy tam rosły, byłoby można myśleć, że przyjmowano nas w gaju Mamre u Abrahama. Jamar skinął na młodego Beduina i rzekł:
— Niechaj zabiją jagnię i przyrządzą dla moich gości wieczerzę, jako się głodnym należy!
Uznałem za stosowne sprzeciwić się temu na razie.
— O szejku, bądź pewny, że strawa nie przejdzie przez nasze usta, dopóki nie zostanie załatwiona sprawa, dla której przybyliśmy tutaj!
— Panie — odrzekł — widzę, że działasz jak mąż, któremu Allah użyczył siły woli i czynu. Ja uczyniłbym tak samo jak ty. Życzenie twoje spełni się niebawem.
Zwrócił się do syna i rzekł:
— Zawołać Krumira Saadisa!
Twarz młodzieńca drgnęła w szczególny sposób. Dopiero po chwili odpowiedział:
— Jego tu niema.
Na te słowa my przystąpiliśmy bliżej, a stary szejk zmarszczył brwi i zapytał:
— Niema? A gdzie?
— Odjechał.
— Allahi! Czemu?
— Ponieważ usłyszał, że ci mężowie tu przyjechali.
— Co zabrał z sobą?
— Dziewczynę. — I oba konie, na których przybył?
— Tak.
— Allah ’l Allah, ia Allah! A ty go puściłeś? — wybuchnął szejk. — Czy twój rozum się zaćmił, że myśli twoje błądzą tak fałszywemi ścieżkami? Ty niszczysz imię moje i burzysz chwałę mojego domu. Jesteś najstarszym z moich synów, ale najmłodszy byłby mądrzej postąpił!
Oczy Abduka zaiskrzyły się wyraźnie.
— Czy mogłem go zatrzymać? — zapytał z gniewem. — Był naszym gościem i bratem. Co mnie obchodziły sprawy tych ludzi, którzy zdarli mnie z konia i zagrozili mi nożem.
— Kto to uczynił?
Na to gniewne zapytanie szejka odpowiedziałem:
— Ja to uczyniłem. Sar Abduk nazwał nas giaurami, życzył nam, żeby nas Allah potępił, i chciał nas opluć. Czy ty byś to ścierpiał, szejku? Allah udzielił mi siły w rękach, jakiej nie ma żaden z Hamemów, pochwyciłem więc bluźniercę z konia i przyłożyłem mu nóż do gardła, aby mu pokazać, na co właściwie zasłużył. Lecz jako syna Sikkita puściłem go znowu wolno. On zaś zamiast mi podziękować, oskarża mnie teraz za to, że byłem dlań dobrotliwy i miłosierny.
Szejk patrzył długo przed siebie. Ani jeden rys jego czcigodnej twarzy nie zdradził jego teraźniejszych myśli, ani poruszających go uczuć. Potem zapytał syna:
— Czy wiedziałeś, że Omar Altantawi udał się po mnie?
— Wiedziałem — rzekł Sar Abduk z wahaniem.
— W takim razie nie powinieneś był do niczego się mieszać, aż dopókibym ja nie przybył. Zawstydziłeś twarz moją i będziesz musiał to odpokutować. Dokąd zwrócił się Krumir?
— Stąd zmierza na Dżebel Sidi Aisz, potem do Uelad Szahia, a następnie przez Seddadę, Tozer, Neftę, Sidi Khalifat i Tarsud do Tuggurtu.
— Czy podał ci drogę fałszywą?
— Nie.
— Teraz posłuchaj, jaką ci zadam karę: Weźmiesz nasze najszybsze konie i tylu wojowników, ilu ci będzie potrzeba, i popędzisz za nim w tej chwili. Gdziekolwiek go spotkasz, pochwycisz go, albo zabijesz. Nie pokażesz mi się więcej na oczy, chyba razem z dziewczyną i oboma końmi. Przysięgam na Allaha i proroka Mahometa!
— Pochwycić go, albo zabić? — zawołał syn. — On jest naszym gościem!
— Nie. Już nim nie jest. Gdyby dotychczas był naszym gościem, byłby musiał oddać swoją zdobycz, a jego byłby nikt nie śmiał dotknąć. Teraz jednak opuścił nasze namioty i pozostaje pod swoją własną ochroną.
— On był naszym przewodnikiem!
— Był, ale już nie jest. Po dwakroć złamał przysięgę i po dwakroć zapłacił za gościnę rabunkiem. Dowiedziałem się o tem od Omara Altantawi. Niechaj więc teraz będzie jako hyena, której nie zabija się kulą, lecz kijem. Każ siodłać konie, ponieważ niema czasu do stracenia. Przysięgę moją słyszałeś. Na kości przodków moich, ja jej dotrzymam!
— Temu sprzeciwił się Mohammed er Raman:
— Zostaw tu swoich wojowników, o szejku! Czy sądzisz, że możemy zdać na kogo innego to, do czego nam samym siły nie brak? Czy mamy tutaj siedzieć bezczynnie jak tchórze i ginąć z niecierpliwości? Nie, my sami popędzimy za Krumirem. Czy słusznie powiedziałem, mężowie?
W odpowiedzi zawtórowaliśmy mu głośnymi okrzykami. Szejk chciał się dalej sprzeciwiać:
— Nie znacie okolicy!
— Ten emir umie ślady czytać — odparł Ali en Nurabi. — Pojedziemy tuż za zbiegiem, dopóki nie wpadnie nam w ręce.
— To wypocznijcie przynajmniej i spożyjcie u mnie ucztę gościnności! — Wybacz, Jamarze es Sikkit — odrzekłem — wszak wiesz, jak droga nam jest każda minuta. Musimy ruszać w drogę!
— To przyjmijcie odem nie, czego serce wasze pożąda! Ten mój syn będzie z wami, gdyż szejk Hamemów jeszcze nigdy słowa nie cofnął. Klacz jego szybka, jak piorun i rozbójnik jej nie ujdzie. Jest jeszcze u mnie druga, której żaden koń dotąd nie dogonił. Pożyczę wam jej, jeśli które z waszych zwierząt zanadto zmęczone.
Była to propozycya niezwykle wielkoduszna, nie omieszkałem tedy skorzystać z niej natychmiast.
— Serce twoje, o szejku, hojne w dobrodziejstwa — rzekłem — jak noc pełna rosy! Przyjaciel mój i towarzysz, waleczny Achmed es Sallah, niewątpliwie znużył zanadto klacz swoją z wadi Serrat, mogłyby ją opuścić siły, kiedy ich najbardziej będzie potrzeba. Zatrzymaj jego klacz tutaj, a pożycz mu swojej. Będzie ją miłował i hodował, jak swoją, a potem odda za swoją, gdy powrócimy!
Zależało mi na tem, żeby Achmed odegrał ważną rolę przy pochwyceniu Krumira, ponieważ miał zasłużyć sobie na Mochallah. Musiałem przeto postarać się dlań o konia, któryby mu prędzej niż jego własny, wyczerpany, dopomógł do osiągnięcia tego upragnionego celu.
— Niechaj ją weźmie — odpowiedział szejk. — Nikt z Bedawich nie pożyczyłby swojej klaczy, ale moi ludzie naruszyli wasze prawo, dlatego nie pożałuję starań, żeby wam to zostało wynagrodzone.
— Jak dawno Krumir wyjechał z duaru? — zapytałem Abduka.
— Słońce przebiegło od tego czasu piątą część swojego łuku.
— Czy są pochodnie w obozie?
— Są.
— Trzeba je zabrać, żebyśmy mogli i nocą jechać.
W ten sposób znowu zawiedliśmy się w oczekiwaniu, że dostaniemy w swe ręce Krumira, zachowanie się jednak zacnego szejka uniemożliwiło wszelkie wyrzuty. Syn jego pogodził się spokojnie ze swem położeniem, a pogoń za rabusiem zaczęła go nawet zwolna zajmować. Pozwolił wprawdzie Krumirowi wpłynąć na siebie na naszą niekorzyść, ale podczas jazdy nie odczuwał pokuty jako coś zbyt ciężkiego.
Dzielny Achmed siedział z prawdziwie królewską miną na szlachetnym koniu, jakiego nigdy jeszcze nie miał pod sobą, i płonął niecierpliwą żądzą zobaczenia Krumira. Gdyby go spostrzegł, byłby w pogoni pewnie nie pozostał w tyle.
Na godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy duar. Sar Abduk chciał jako przewodnik jechać na czele, musiał jednak tego zamiaru zaniechać, gdyż więcej ufałem śladom, aniżeli temu, co powiedział mu Krumir o zamierzonej swej drodze, albowiem to mogło być kłamstwem.
Trop znalazł się wkrótce. Ponieważ chcieliśmy wyzyskać godzinę, która nam jeszcze do wieczora pozostawała, przeto lecieliśmy przez równinę jak wicher, nie oszczędzając koni, w tej myśli, że wkrótce odpoczną przez kilka godzin. Kiedy nastał krótki w owych okolicach zmierzch, przebyliśmy połowę czteromilowej drogi do Sidi Aisz.
Wreszcie zapadła noc. Po odmówieniu el mogreb, zapaliliśmy pochodnie, aby nie przerywać jazdy, choć teraz odbywała się znacznie powolniej. Do Dżebel Aisz przybyliśmy dopiero po dwu godzinach. Za tymi górami, a więc na zachód od nich, toczy Tarfani swoje czyste wody ku południowi. Wytrysnąwszy na paśmie górskiem, ciągnącem się od Dżebel Szambi z północnego wschodu na południowy zachód, mija Ferianę, zatacza pod Gafsą ostry łuk ku zachodowi i uchodzi potem do małego szotu Baadża, położonego na południe od Dra el Haua.
Kiedy dojechaliśmy do rzeki Tarfani, trop nagle zniknął. Domyśliłem się w tem odrazu podstępu, używanego czasem przez Indyan i północno-amerykańskich myśliwców celem zmylenia prześladowców. Zsiadłem z konia, kazałem sobie podać pochodnię i poświeciłem w wodę. Rzeczywiście! Przy świetle zobaczyłem przez przeźroczyste fale bardzo wyraźne odciski kopyt dwu koni. Krumir obrał więc sobie drogę przez łożysko rzeki. Ażeby śladu nie stracić, wystarczyło nam dobrze uważać na oba brzegi.
Całą godzinę jechał ścigany rzeką, a potem wyszedł z wody i ruszył prosto w kierunku zachodnim. O milę mniej więcej na zachód od Tarfani płynie ku południowi równolegle z nią inna rzeczka, która się z nią łączy powyżej Gafsy. Rzeczką tą jechał Krumir tak samo jak poprzednio przez wody Tarfani. Wreszcie opuścił rzeczkę i ruszył w kierunku Uelad Szahia.
Tymczasem pochodnie wypaliły się do końca. Zbliżała się północ, a że zarówno nam, jak i koniom potrzeba było spoczynku, przeto rozłożyliśmy obóz, postawiliśmy straż i spróbowaliśmy zasnąć. Udało się to wszystkim z wyjątkiem Alego en Nurabi, którego kilkakrotne niepowodzenie naszych wysiłków przyprawiło o rozdrażnienie, nie pozwalające mu usnąć. Kiedy śpiących zbudzono o świcie, szejk jeszcze oczu nie zamknął.
Po odmówieniu modlitwy porannej wypiliśmy trochę wody, zagryźliśmy daktylami, a posiodławszy konie, rozpoczęliśmy jazdę na nowo.
Zbliżaliśmy się dzisiaj do owych mniej odwiedzanych krain, w których leży sporna jeszcze do dzisiaj granica między Algieryą a Tunezyą. Mieszkający tu i ówdzie Beduini prowadzą z sobą ustawiczne spory. Jest to wogóle okolica niebezpieczna i krwią przesiąknięta, gdyż krwawy odwet pożera tam rokrocznie więcej ofiar, niżby kto przypuszczał. Tutaj musieliśmy być bardzo ostrożni.
I Krumir miał się dobrze na baczności. Okazał wprost zdumiewającą znajomość kraju i udowodnił tem, że zasłużył w zupełności na miano el Chabir. Nie ominął najmniejszej wklęsłości gruntu, najbardziej samotnego krzaka, żeby nie wyzyskać go jako osłony przed niepowołanemi oczyma. Pokonywał wszelkie trudności z przewidującą pewnością, godną podziwu i świadczącą niezbicie, że nie poraź pierwszy przejeżdżał te strony. Należało także wziąć pod uwagę to, że Mochallah niewątpliwie bardzo utrudniała mu ucieczkę, dlatego można było przypuścić, że przywiązał ją w ten sposób do konia, iż była zupełnie w jego mocy.
O koło południa dostaliśmy się do gór Szania, skąd przez Dra el Haua można spojrzeć w najniebezpieczniejszą część Tunezyi. Jest to kraina szotów i sebch. Hen, w dole, wprost na południe, przeżyłem raz na szocie Dżerid tak okropną przygodę, że na jej wspomnienie dzisiaj jeszcze wstają mi włosy na głowie. Niema nic tak podstępnego jak szoty. Leżą sobie tak jasne i pogodne, lodowata ich powierzchnia połyskuje tak zapraszająco, a jednak pod tą uśmiechniętą powierzchnią czyha śmierć.
Na południe od Dżebel Aures i wschodnich odnóży tej masy górskiej; rozciąga się lekko falista równina z zagłębieniami, pokrytemi pokładami soli. Jako pozostałości dawnych wielkich jezior lądowych noszą one w Algieryi nazwę szotów, w Tunezyi zaś sebch, a składają się, licząc od zachodu na południe, z trzech wielkich szotów: Melrir, Rarsa i Dżerid, zwanego także el Kebir. Ponieważ blizko dochodzi strefa el Areg[208], z której wiatr południowy niesie ustawicznie na północ drobny piasek lotny, przeto wszystkie wklęsłości Szotu pokryte są po większej części głębokiemi ruchomemi masami piasku, a tylko w samym środku zachowała się znaczna ilość wody. Pokrywa ją skorupa soli, a pod nią znajduje się tylko na głębokość jednego metra jasnozielona, niezmieszana woda. Potem na pięćdziesiąt i więcej metrów sięga w głąb miałki piasek płynny, który z cichą, iście dyabelską pewnością zatrzymuje i chowa w sobie wszystko, pod czem załamie się solna skorupa.
Powłoka ta nie tworzy tak jak lód równej, gładkiej płaszczyzny, lecz zagina się w szereg falistych zagłębień i wypukłości. Grubość jej wynosi przeciętnie może dwadzieścia, często jednak tylko dziesięć, a nawet i mniej centymetrów, a barwa jej podobna jest do niebieskawo połyskującej powierzchni roztopionego ołowiu. Idąc po niej, wywołuje się krokami odgłos, podobny do dźwięku ziemi w Solfatarze pod Neapolem. Lotny piasek, będący w ustawicznym ruchu, zabarwia ciemniej zagłębienia w skorupie, potem nabiera coraz, to więcej ciężaru, aż wkońcu przedziera się pod skorupę i zostawia po sobie nowe białe miejsce. Kiedy smum dmie od południa, sól trzeszczy i zgrzyta na wszystkie boki, spiekota wypala bańki i wyżera dziury i szpary, wskutek czego cała budowa się zmienia. Jeszcze gorzej działa pora deszczowa. Wilgotne opady rozpuszczają sól na głębszych miejscach, skorupa zapada się w wodę i utrzymuje się na pływającym piasku, albo jeśli piasek ten jest bardzo lekki i drobny, wydostaje się na górę i nadaje takiemu miejscu pozoru zupełnej zwartości. To też wstępować można tylko na niektóre miejsca tych szotów i to z największem niebezpieczeństwem dla życia. A jednak, chociaż trudno w to uwierzyć, prowadzi kilka dróg w poprzek tej podstępnej pokrywy solnej, a to dzięki ożywionemu handlowi między Tunisem a słynnemi z obfitości daktyli krainami Suf i Belad el Dżerid. Drogi te są jednak co najmniej, powiadam co najmniej, tak samo niebezpieczne, jak zdradzieckie ścieżki na bezdennych bagnach Laponii. Mając zaledwie stopę szerokości, zmieniają się one w sposób niespodziany, a trudny do zauważenia i wywołują w przechodniu uczucie, jakiegoby doznał, gdyby musiał w zimie przejść po zlodowaciałym, gładkim i wzniesionym na kilka piąter szczycie dachu. Często zapada się ścieżka tak głęboko, że woda dochodzi koniowi powyżej brzucha, czasem sprowadza wędrowca zwodnicza fata morgana na bok w pewne objęcia śmierci. Bród taki oznaczają często małe kupki kamieni, zwane przez Beduinów „gmair“, lecz znaki te pochłania często woda, albo syn pustyni z zemsty nadaje im inne położenie. Biada wówczas nieostrożnemu, jeśli jeden k rok zboczy z drogi; sebcha się otwiera, człowiek znika, pływający piasek obejmuje go w ciężkim, mokrym uścisku, a nad nim zamyka się papkowata, lecz pozornie silna i twarda skorupa, aby dalej: czyhać na nową ofiarę.
Kto się chce puścić taką ścieżką, musi mieć pewnego, trzeźwego i przytomnego przewodnika, w przeciwnym razie będzie zgubiony. Jako przewodnicy po szotach, czyli chabirowie, słyną Merazigowie, mieszkający na południowym brzegu szotu. Jeśli jakie towarzystwo, albo nawet karawana chce przejść przez sebchę, musi najpierw wybłagać sobie pomoc Allaha. Potem rusza przewodnik przodem, sondując dokładnie cal po calu, zanim nogę postawi. Za nim idą z poganiaczami wielbłądy, jeden za drugim, a nawet z głową przywiązaną do ogona poprzednika. Ilekroć pokażą się miejsca niebezpieczne, przewodnik się waha, wielbłądy i konie parskają trwożnie, lecz wszystko musi iść naprzód, niepowstrzymanie naprzód, bo ani na chwilę nie powinna noga zatrzymać się na cienkim, chwiejnym, trzeszczącym i bryzgającym wodą gruncie, jeśli nie chce utonąć. Jest to zataczanie się nad grobem, nad piekłem, a kiedy nareszcie uczuje się drugi brzeg pod nogami, wszyscy oddychają głęboko, a mężczyźni zwracają się twarzą ku wschodowi, aby zawołać „hamdullillah“ i podziękować Bogu na kolanach za to, że potworowi nie pozwolił otworzyć paszczy. Na początku ubiegłego stulecia przechodziła przez szot el Kebir karawana, złożona z przeszło tysiąca wielbłądów i wielu ludzi. Nieszczęśliwym przypadkiem zapadło się kilka gmairów, wielbłąd naczelny zboczył ze ścieżki i zniknął w głębi, a za nim poszły inne. Wszystko zginęło w ciągnącej się papce, która zamknęła się nad karawaną, a w pół godziny potem wyglądała skorupa solna tak, że nic nie świadczyło o straszliwym wypadku. Tak utonęły setki tysięcy w tej mydlastej otchłani, a ilekroć ktoś nie wrócił już do duaru, odmawiali jego najbliżsi surę śmierci, dodając jeszcze te słowa: „Ruhh es sebcha, duch szotu, sprowadził ich z drogi i wpadli w pływający ogród piasczysty. O Allah, zbaw ich!“
Wedle wierzeń ludzi, mieszkających dokoła szotu, przebywa ruhh es sebcha w głębinach wody i otwiera wrota śmierci, ilekroć na sebchę wstąpi człowiek, który nie zwrócił wpierw w modlitwie twarzy ku Mekce, jeśli niewierny, albo wielki grzesznik kroczy ponad głębią zionącą, podnosi się duch szotu, okazuje nad wyziewami błyszczące miasto lub kwitnącą uah[209], a kiedy uwiedziony tem człowiek chce pośpieszyć do zwodniczego obrazu, pada w ramiona niemego abu jahja[210].
To wszystko przyszło mi na myśl, kiedy stanęliśmy na wyżynie Szahia. Aż do tej chwili jechał Krumir zupełnie tak, jak powiedział Abdukowi. Jeśliby słowa jego miały sprawdzić się i nadal, musiałby się zwrócić na południe i dążyć przez Dra el Haua i Dżebel Tarfani do Seddady. Widocznie jednak znalazł jakiś powód do zmiany kierunku, gdyż ślady skręciły na południowy zachód, a potem wprost na zachód.
Jechaliśmy tymi śladami między Szahia i Dra el Haua aż do zmroku wieczornego, kiedy znowu skierowały się na południowy zachód. Zmęczyliśmy rzeczywiście siebie i zwierzęta, a dokładne badanie tropu wykazało, że zbieg był przed nami tylko o godzinę drogi. To skłoniło nas do zatrzymania się z chwilą, gdy ciemność zaczęła zapadać. Po nocy łatwo było go minąć, mógł nas spostrzec za prędko, bylibyśmy go stracili. Postanowiliśmy dołożyć starań, żeby nazajutrz przed południem go doścignąć.
Rozsiodłaliśmy konie, dojechawszy do krzaków rożkowych, i urządziliśmy sobie z siodeł i der posłania.
— A jednak on mnie oszukał — rzekł Sar Abduk. — Nie pojedzie przez Seddadę i Neftę, lecz przez Asludż do Tuggurtu.
— Czy zna także tę drogę? — zapytałem.
— On zna tu wszystkie ścieżki. Przecież to chabir. Nawet na szocie zna wszystkie gmairy i głębie. Jego ruhh es sebcha nie zmyli; on prowadził podróżnych przez szot Rarsa i na el Toserija i es Suida[211]. Ja sam jechałem z nim przez Rarsa i koń jego ani raz nie stąpił fałszywie.
— Ja jechałem już także przez Dżerid. To przez sebchę Rarsa wiodą także ścieżki?
— Dokoła tej sebchy mało jest miejscowości zamieszkałych i dlatego niema tam pewnych ścieżek. Tylko bardzo śmiały Bedawi puści się na sól niebezpieczną.
— Jak daleko stąd do Asludż, które dzieli sebchę Rarsa od Melriru?
— Musiałbyś jechać od rana do wieczora.
— A do najbliższego punktu Rarsy.
— Możesz się tam dostać za trzy godziny.
— Wobec tego musimy spróbować odciągnąć Krumira od szotu, bo puści się na sól, a my wtedy nie będziemy mogli ścigać go dalej.
— Nie odważy się na to.
— Czemu nie?
— Musi prowadzić jednego konia, a ścieżka dla dwu zwierząt za wązka.
— Sądzisz więc, że nam nie ujdzie, jeśli go na szot zapędzimy?
— Napewno nie ujdzie.
— Poświęci jednego konia z dziewczyną, a sam wstąpi na szot; wówczas umknie nam z bułanem, na którego siędzie.
— To zestrzelimy go z siodła.
Brzmiała w tem taka pewność siebie, że sam w to uwierzyłem.
— Sidi — zapytał Achmed es Sallah — czy spełnisz mi jedną prośbę?
— Owszem, jeśli tylko potrafię. O co ci chodzi?
— Ty strzelasz lepiej od nas wszystkich. Weź na siebie Krumira, a mnie zostaw Mochallah!
— Chętnie, o ile tylko będzie to możebne. Jeśli jednak nie zajdzie konieczna potrzeba, nie będę strzelał. Nie należy napróżno przelewać krwi ludzkiej. Wolimy go dostać żywcem.
— To zrań go, a potem go osądzimy.
Z tego i z innych rozmów widać było, że na jutro spodziewano się końca pościgu. Anglik także tak myślał.
— Hm! — rzekł, kiedy zawiadomiłem go o zamiarach towarzyszy.
— A więc jutro kończy się sprawa? Szkoda!
— Jakto?
— Gdzie znajdziemy potem nową przygodę?
— Jakoś to będzie. Zresztą, czy musimy ciągle mieć przygody?
— A cóż? Jeździć może każdy, jeść i pić także. Yes! Zostawcie Krumira mnie! Wypróbuję na nim moją rusznicę.
— Tego nie zrobimy, sir! Warto przecież dostać go nieuszkodzonego.
— Ale jak? Nie będzie przecież taki głupi i nie stanie spokojnie, kiedy zechcecie go pojmać!
— Tu nieda się nic z góry oznaczyć; trzeba czekać, jak się wypadki ułożą.
— To słuszne, ale hm! Coś mi na myśl przychodzi.
— Co takiego?
— Znacie chyba sznur skórzany, zwany lassem, lub lariatem. Możnaby sobie zrobić coś takiego i pochwycić go na to.
— Sir, to myśl niezła! Niema tu wprawdzie rzemieni, ale są silne sznury z leffu[212]. Umiem władać lariatem. Może uwijemy sobie coś takiego?
Well!
W kwadrans potem miałem mocny lariat, aby się zaś przekonać, czy potrafię nim pewnie władać, ćwiczyłem się pomimo ciemności na gałęziach krzaku rożkowego. Próba wypadła zadowalająco. Miałem zatem broń, zapomocą której mogłem Krumira dostać w ręce żywcem.
Postawiwszy straż, położyliśmy się spać w tej miłej nadziei, że jutro o tym czasie zadanie nasze będzie już spełnione. Ponieważ zasnęliśmy bardzo wcześnie, przeto zbudziliśmy się nazajutrz jeszcze przed świtem, a chociaż tropu raczej domyślaliśmy się, niż widzieli go wyraźnie, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Może po małej godzinie jazdy dostaliśmy się na małą dolinkę, porosłą krzakami akacyi. Tu spędził Krumir noc razem z pojmaną. Czuł się tu tak bezpiecznym, że nawet ogień rozniecił. Mochallah przywiązana była do drzewa, co poznać było można dobrze po śladach. Ostatnie odciski, pozostawione przez ludzi i zwierzęta, były tak świeże, że Krumir mógł być zaledwie o pół godziny drogi przed nami.
Ruszyliśmy więc naprzód ze wznowionym zapałem. Z doliny wjeżdżało się na wzgórze, a kiedy dostaliśmy się na szczyt, zatrzymaliśmy wszyscy mimowoli konie. Od południa błyskał ku nam z dalekiego widnokręgu szot Rarsa, a ruhh es sebcha wabił nas bogatym blaskiem swego mieszkania, abyśmy zjechali z wyżyny, na której znajdowaliśmy się teraz. Od sebchy aż do nas ciągnęło się rozległe morze piasku, prawie bez roślinności, a po prawej ręce kłusowały dwa konie: siwy i bułan. Na pierwszym z nich siedziała postać kobieca, a na drugim Krumir, którego poznaliśmy natychmiast.
— Allah ’l Allah! — zawołał Ali en Nurabi w radosnym tryumfie, zerwał strzelbę z rzemienia przy siodle i puścił się pędem po zboczu.
Ta nieostrożność miała się niebawem na nim zemścić. Powietrze poranne zaniosło okrzyk szejka do uszu Krumira, bo odwrócił się zaraz, a spostrzegłszy nas, widocznie nas także poznał, gdyż tylko przez chwilę się zawahał ze strachu, potem zaś ruszył ventre a terre oboma końmi.
Wszyscy ruszyli w ślad za szejkiem Uelad es Sebira, tylko Achmed trzymał się przy mnie.
— Czemu nie jedziesz z nimi? — zapytałem go z uśmiechem.
— Ponieważ ty zatrzymałeś się tutaj — odpowiedział. — Z pewnością wiesz, dlaczego to czynisz?
— Pewnie, że wiem. Popatrz, jaki łuk zatacza sebcha na prawo; po tym łuku oni pojadą. My natomiast ulżymy sobie i podążymy wprost na koniec łuku. W ten sposób nadrobimy ten kawał drogi, o który Krumir jest jeszcze przed nami. Naprzód!
Ruszyliśmy w opisanym właśnie kierunku najpierw kłusem, potem krótkim, a wkońcu wyciągniętym cwałem. Klacz Achmeda była znakomita, a ponieważ ja dotąd nie wysilałem zbytnio karego, toteż biegły oba konie całkiem równo. Zwolna stawał się piasek coraz to głębszy, mimoto nie zmniejszaliśmy naszej chyżości. Krumir uważał tylko na tamtych prześladowców, a nas jeszcze nie spostrzegł, chociaż my byliśmy dlań niebezpieczniejsi. Można było przewidzieć, że go nie dościgną; biała klacz i bułan przewyższały ich konie w rączości, chociaż zniosły już niemałe trudy.
Wtem zwrócił się Krumir na prawo i zobaczył nas. Rzucił wstecz głową z uporem i podpędził konie do większej szybkości. Jechał równolegle z brzegiem szotu, a ponieważ miał pod sobą głębszy piasek niż my, przeto ja nie musiałem jeszcze użyć tajemnicy mego ogiera. Krumir był ciągle jeszcze przed nami. Jadąc ciągle po cięciwie łuku, nie wątpiliśmy, że go dościgniemy.
Tak upłynęło z pół godziny. Coraz to bardziej zbliżaliśmy się do błyszczącego zwierciadła szotu, koniec łuk u sam leciał ku nam poprostu. Zostawiwszy za sobą już dawno naszych towarzyszy, dotarliśmy do zatoki, wysuwającej się z szotu w głąb lądu. Krumir był tuż przy niej, ja w tej samej wysokości, tylko o kilometr od niego, a przy mnie wciąż jeszcze Achmed. Wtem zmieniła się przed nami panorama. Szot cofnął się nagle, ustępując miejsca szerokiemu półwyspowi, wcinającemu się weń daleko. Krumir podniósł się na siodle, wydał głośny okrzyk radości i machnął wzgardliwie ręką. Następnie zwrócił nagle konie na lewo i popędził wprost ku szotowi.
— Allah kerihm! — krzyknął Achmed. — Pędzi na sól!
Nie odpowiedziałem wcale, ponieważ nie było czasu na słowa, szarpnąłem tylko konia w tym samym kierunku i położywszy mu rękę między uszyma, zawołałem:
— Ri, Ri, Ri!!!
Koń przestraszył się poprostu dźwięku mego głosu, wypchniętego z gardła przerażeniem. Zdawało się, że całkiem ziemi nie dotyka. Poznał po krzyku, że przyszedł nań czas udowodnienia, że jest „Wiatrem “. Domyśliłem się, że Krumir szuka ujścia ścieżki przez szot, a gdyby się Mochallah raz tam dostała, byłoby po niej. Musiałem więc dopędzić uprowadziciela, zanimby dojechał do brzegu sebchy. Miałem wrażenie, że przestrzeń, znajdującą się przedemną, rzucał ktoś poza mnie, a chociaż półwysep wchodził daleko w solne jezioro, mimo to niknął poprostu w moich oczach. Zbliżałem się do ściganego coraz bardziej, stopniowo dzieliło mnie od niego dziesięć, ośm, pięć, trzy, wreszcie tylko jedna długość konia.
Podniosłem lariat prawą ręką, ale w jeźdźca nie mogłem mierzyć, bo w takim razie byłby przepadł koń drogocenny, który w szalonym rozpędzie byłby pobiegł dalej na sól. Musiałem więc zarzucić pętlę przez głowę bułana. Wtem dobiegłem do Krumira i zawołałem:
— Stój!
— Masz, szatanie! — odpowiedział.
Krzyknąwszy te dwa słowa, podniósł rękę z pistoletem do góry. Ja rzuciłem lariat w powietrze, a w tej samej chwili huknął jego strzał. Pochyliłem się szybko wstecz i szarpnąłem konia w bok, aby się pętla ściągnęła, a ten ruch ocalił mi życie, ponieważ kula przeleciała tuż przedemną. Mój kary nie był ujeżdżony do lassa, nie mogłem więc nagle go zatrzymać, gdyż byłby się przewrócił. Powstrzymałem tylko jego bieg. Naraz pętla zacisnęła się, bułan stanął dęba i runął.
Krumir nie widział jeszcze nigdy lariatu, dlatego brakło mu koniecznej w takim wypadku przytomności umysłu, którą byłby okazał, gdyby był prędko przeciął sznur. Wszelako był natyle zręczny, że wyskoczył z siodła podczas upadku. Dostał się wprawdzie nieuszkodzony na ziemię, ale klacz, którą prowadził za cugle, powlokła go kawał drogi za sobą. Gdy zaś na chwilę stanęła, wskoczył na siodło za Mochallah i pognał dalej.
To wszystko tak szybko się stało, jak tylko się da pomyśleć, ja zaś nie mogłem temu przeszkodzić, ponieważ pętla lariatu okręciła się dokoła kuli u siodła, czyli ja przywiązany byłem do bułana. Zanim opanowałem mego ogiera i dobyłem noża, ażeby przeciąć lariat, Krumir siedział już na klaczy, a w kilka sekund potem wpadł na solną skorupę, dźwięczącą jasno pod kopytami jego konia. Ja ruszyłem za nim natychmiast. Nie myśląc o niebezpieczeństwach tej jazdy, nie spuszczałem tylko oka z tego, który jak strzała mknął przedemną po zwierciadlanej płaszczyźnie. Ruhh es sebcha wabił mnie do siebie. Ale czy tylko mnie? Usłyszawszy za sobą tętent, oglądnąłem się i ujrzałem z przerażeniem Achmeda na soli, pędzącego za mną na swojej klaczy. Ta krótka chwila, którą straciłem przy przewróconym bułanie, pozwoliła mu mnie doścignąć.
— Zawracaj! — zawołałem, a właściwie wrzasnąłem, ryknąłem na całe gardło.
— Allah akbar, sidi, ja ciebie nie opuszczę! — doleciała mnie jego odpowiedź.
Nie troszczyłem się już dalej o niego, bo musiałem całą uwagę skupić na siebie i Krumira. Dotychczas była skorupa równomiernie mocna, naraz spostrzegłem wynurzający się szereg gmairów jako nieomylny znak, że niebezpieczeństwo blizkie. Równa dotąd skorupa zaczęła się falisto wznosić i zagłębiać; wypukłości błyszczały metalicznie, a w zagłębieniach leżał podstępny piasek lotny. My mimoto gnaliśmy przez te wzniesienia i doły. Grunt dudnił, drżał, chwiał się, zgrzytał i trzeszczał pod nami. Nie był to już ów dźwięk pełny, brzmiący uspokajająco, lecz dziwnie płaczliwy i świszczący, że powodował mimowolnie kłapanie zębami. Wkrótce zrobiło się jeszcze gorzej. Doliny fal zaczęły wyglądać gąbczasto jak śnieg topniejący, były często pod wodą, która bryzgała nam ponad głowy, całe płaszczyzny trzęsły się, chwiały i kipiały pod kopytami rozszalałych koni. Śmierć leciała z nami, przed nami, obok nas i pod nami. Nie odwracałem oka od Saadisa el Chabir, obecnego naszego przewodnika, jedynego chabira, który mógł nas ocalić. Gdzie on podrywał konia, tam ja czyniłem to samo, naśladowałem każdy ruch jego, skierowywałem ogiera w te same miejsca, po których przechodziła jego klacz. To samo czynił za mną Achmed. Była to moja najstraszniejsza jazda w życiu. Zdawało mi się, że to jakiś okropny sen. Tętna biły mi gwałtownie, skronie paliły, porwała mnie jakaś gorączka i miałem wrażenie, że lecę za tym szalonym łowcem przez zwały chmur, pozbawione podstawy i łączące się gdzieś z sobą. Brzegi zniknęły już dawno, znajdowaliśmy się w samym środku bezgranicznego zatracenia, a każdy krok zwiększał we mnie przekonanie, że gdyby przerażająca szybkość koni zmniejszyła się choć trochę, musielibyśmy utonąć. Skorupa soli była miejscami tak cienka, że tylko przez jedno mgnienie oka mogła na sobie utrzymać mknące po niej kopyta. Nie miałem czasu spojrzeć na zegarek. Lecieliśmy tak może dwadzieścia minut, lecz mnie wydały się one dwudziestu wiecznościami.
Wtem zauważyłem, że klacz się zmęczyła pod wpływem podwójnego ciężaru. Krumir postanowił jej ulżyć, ale gdy zobaczyłem, co chciał w tym celu zrobić, włosy mi dębem stanęły na głowie. Postać jego zasłaniała mi dotychczas Mochallah, teraz jednak ujrzałem, że kierując konia lewą ręką, rozluźniał prawą więzy, trzymające dziewczynę na koniu. Potem doleciał mnie okrzyk śmiertelnego strachu. Krumir poderwał Mochallah z siodła, by ją zrzucić z konia, ona jednak przyczepiła się do niego z siłą rozpaczy, uwiesiła mu się rękoma u prawej nogi i wlokła się tak za nim. Na to zbój podniósł pięść i uderzył dziewczynę w głowę; ręce jej puściły go natychmiast, a ona spadła nie na ścieżkę, lecz obok niej. Tu nogi jej nie znalazły oparcia, płynna sól się poddała i dziewczyna zaczęła tonąć. W tej samej chwili nadbiegł tam mój ogier, ja schyliłem się całkiem nizko i pochwyciłem dziewczynę prawą ręką za ramię. Nie puściłem jej, a szybkość biegu dopomogła sile mej ręki, że lekka postać dziewczyny zakreśliła w powietrzu wielki łuk i upadła wpoprzek siodła przedemną.
Było to dziełem dwu sekund. Za mną zabrzmiał głośny, radosny okrzyk Achmeda. Siwce Krumir ulżył, mój kary natomiast nie odczuł widocznie zwiększonego ciężaru, dzięki temu pogoń na śmierć i życie nie przerwała się ani na chwilę. Jak długo jednak można było jeszcze to wytrzymać?
Nie było widać żadnego znaku, ani jednej kupki kamieni, nic, tylko falujące pola stężałej soli, przewalające się szumowiny piasku, rozbryzganą wodę i podlatujące w górę piany.
Wtem ujrzałem nareszcie przed sobą ciemny pas, który, choć zrazu bardzo oddalony, zbliżał się do nas szybko. Dzięki Bogu! Krumir obrał drogę, przecinającą tylko część sebchy. Gdyby był chciał przejechać przez całą szerokość szotu, wynoszącą w tem miejscu o koło trzydziestu kilometrów, bylibyśmy zgubieni. Upłynęła jeszcze jedna minuta, potem druga, pas był już całkiem blizko, grunt trząsł się jeszcze, pienił się i trzeszczał pod nami, ale naraz wydał dźwięk twardy i mocny. Pędziliśmy po mocnej skorupie ku pewnej w podstawach ziemi.
— Allah ’l Allah! — zawołał Krumir.
— Hussah, skacz za mną, Achmedzie! — krzyknąłem.
Kary przeleciał jak ptak przez szeroki, bagnisty brzeg szotu, dzielący skorupę solną od stałego gruntu, a zaraz za mną wylądował także Achmed szczęśliwie. Konie nasze ubiegły jeszcze kawałek, zanim stanęły. Lecz gdzie podział się Krumir? Biała klacz tkwiła zadem w bagnie, a o kilka kroków przed nią leżało jego ciało na ziemi.
Zsiedliśmy i pomogliśmy najpierw koniowi wydobyć się z błota, a potem przystąpiliśmy do jeźdźca. Zmęczona klacz skoczyła za blizko, a wyrzucony z siodła Krumir uderzył głową o ziemię i skręcił kark.
— Boże bądź miłościw jego duszy! — rzekłem zaczerpnąwszy głęboko powietrza.
— Allah jenarl al barrasz — Niech Bóg potępi tego trędowatego! — dodał Achmed i przystąpił do Mochallah, którą ja tymczasem położyłem na piasku.
— Sidi, ona nie żyje! — zawołał przestraszony.
Zbadawszy dziewczynę, oświadczyłem:
— Żyje, tylko zemdlała!
Na to wziął ją Achmed na ręce i zaczął całować w oczy, usta i policzki, dopóki się nie przebudziła. Ja tymczasem zająłem się końmi, które stały z szeroko rozwartemi nozdrzami i robiły silnie bokami. Natarłem je mocno i zwróciłem się znów do Achmeda. Poczciwcowi łzy stanęły w oczach, chciał rozmawiać z Mochallah, lecz nie dostawał odpowiedzi. Ona na razie nie rzekłszy ani słowa, zawisła mu na szyi i potem jeszcze wydawała z siebie tylko dźwięki nieartykułowane.
— Oszczędzaj ją, Achmedzie es Sallah! — prosiłem. — Wycierpiała wogóle bardzo wiele, a ostatnie pół godziny wyczerpało ją bardziej niż zdoła kobieta znieść bez ciężkich skutków.
— Tak, sidi, to było okropne! Czem jest el areth, czem abu ’l afrid wobec tej sebchy! Ruhh es sebcha pozwolił ujść nam, gdyż nie jesteśmy złoczyńcami, lecz Krumira przecież wkońcu zatrzymał. Oby dusza jego zamieszkała w dżehennie razem z najgorszymi dyabłami! Nigdy nie zapomnę tej jazdy!
— Ja także nie; możesz mi wierzyć. Zdaje mi się, że runąłem z tysiąca minaretów, nie poniósłszy szkody ani razu.
A ja, sidi, dziękuję ci, że ocaliłeś perłę córek, Mochallah, kiedy Krumir chciał strącić ją w otchłań!
— Nie mów teraz o tem! My dwaj jesteśmy rozdrażnieni i nie tak prędko odzyskamy spokój. Pomóż mi Krumira przywiązać do klaczy, potem weźmiesz Mochallah do siebie na konia i pojedziemy poszukać naszych ludzi.
— Czy znasz, sidi, kierunek, w którym mamy się ich spodziewać?
— Znam. Jechaliśmy na południowy zachód, musimy więc wracać ku północnemu wschodowi.
Wkrótce ruszyliśmy z powrotem. Ja jechałem na przedzie, prowadząc za cugle białą klacz, a za mną szczęśliwy Achmed es Sallah. Ze skarbca słów wybierał najsłodsze wyrazy, aby pokazać swej „perle córek“, jak nieskończenie się czuje szczęśliwym.
Już popołudniu dostaliśmy się do tej części półwyspu, z której zaczęła się nasza jazda straszliwa. Kiedy skręcaliśmy dokoła ostatniego rogu, nie zauważyli nas jeszcze nasi ludzie, ponieważ wszyscy siedzieli na brzegu, nie odwracając oka od błyszczącej po wierzchni, na której zniknęliśmy rano. Wystrzeliłem z jednej lufy w powietrze, a wszyscy poderwali się z ziemi, gdy zaś nas dostrzegli, zabrzmiał jeden wielki, nieopisany okrzyk radości. Niebawem otoczono nas dokoła i zasypano tysiącem pytań. Tylko jeden stał na uboczu, trzymając w objęciach uratowaną córkę i patrzył na swoją klacz rozpromienionemi oczyma; był to Ali en Nurabi.
— Hamdullillah, odzyskałem obie! — zawołał wkońcu. — Achmedzie es Sallah, ty dotrzymałeś słowa, przeto ja także pamiętam o mojem. Niechaj Mochallah, córka mojego serca, będzie twoją! Ale teraz opowiedzcie nam, jak was Allah prowadził i kto wziął duszę temu zbójowi, na którym rany nie widać.
— Pozwól mnie opowiedzieć, sidi! — poprosił Achmed.
— Dobrze! — odpowiedziałem.
Uczyniłem chętnie zadość życzeniu zacnego i wiernego człowieka w nagrodę za to, na co się odważył. Sam usiadłem obok Anglika, ażeby mu w jego ojczystym języku opowiedzieć o naszej jeździe. On skurczył swoje długie nogi, zaplótł ręce na kolanach i słuchał z największem zaciekawieniem. Kiedy skończyłem, odetchnął głęboko i przyznał się szczerze:
— Wiecie, sir, że lubię przygody, ale takiej nie życzyłbym sobie! Najlepiej mieć pod nogami trochę stałej ziemi, jeśli się idzie na przechadzkę. Yes! Ależ ten Achmed, to dyabeł nie człowiek; pojechał za wami na ten staw! Ale nareszcie ma swoją Mochallah, a teraz zaręczyny, wesele i wyprawa! Czy wiecie, co ja mu obiecałem?
— Wiem.
— No?
— Pięćdziesiąt funtów.
— I dostanie je, gdyż zasłużył sobie na nie rzetelnie. Well!
W godzinę potem staliśmy na silnej skorupie szotu i wybiliśmy w niej dziurę.

— Ludzie — rzekł Omar Altantawi poważnie — weźcie jego ciało i rzućcie w otchłań lotnego piasku, gdzie chciał wtrącić dziecko naszego brata. Niech ruhh es sebcha ma jego kości, zaś dusza jego niech baczy na to, czy przejdzie przez most, wiodący do raju! On złamał przysięgę, bluźnił przeciwko Bogu i prorokowi, a to najcięższy ze wszystkich grzechów. Allah illa Allah, we Mohammed rassul Allah!

GHAZUAH.
I.
Abu Djom.

Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przybyliśmy bowiem aż z Dar Abu Uma, oddalonego od Nilu o sto mil geograficznych, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżego Halefa Omara, długoletniego mego służącego i prawdziwego murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który sobie ślubował, że sam odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali z sobą, ponieważ spodziewał się przy nas bezpieczeństwa przed łowcami niewolników. Spełniłem tę jego prośbę ze względów ludzkości, a że on znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komu szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia okazał się ich właściciel bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych, ale bardzo silnych ogierach Fadazi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.
Od rana mieliśmy dzisiaj daleko przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina zupełnie równa, a step, zieleniejący w porze deszczowej, przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, króremby się oko mogło ucieszyć. W dodatku paliło słońce takim żrącym żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.
Siedząc cicho obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:
— Sidi, tam na widnokręgu widzę punkt biały. Czy to nie jeździec?
Ponieważ byłem plecyma zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.
— Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.
— Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz, porusza się ku nam. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.
— Czy uzbrojony? — zapytał murzyn trwożliwie.
— Oczywiście! Wiesz przecież, że każdy chodzi tu uzbrojony.
— O Allah, Allah, chroń mnie przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?
Trwoga rozszerzyła mu źrenice i rozczepierzyła palce, jakby dla odegnania niebezpieczeństwa. Widząc to, huknął nań Halef gniewnie:
— Uskut, gerbu — milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszczebyśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciwko stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że, dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią, dopóki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli wogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach!
Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione było tem, że mój hadżi najbardziej nienawidził trwożliwości. Słowo obawy, albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, Beni-Szankol, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała z pod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni, tkwiącej za pasem. Tuż przed nami zatrzymał konia i zaczął nam się przypatrywać oczyma, by najmniej nie przychylnemi. Wtem spytał krótko tonem rozkazującym:
— Kto wy jesteście?
Mnie ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a hadżi Halef Omar milczał także. Murzyn skurczył się jak kura, nad którą unosi się jastrząb.
— Kto wy jesteście? — powtórzył Beduin jeszcze ostrzej niż przedtem.
Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń i oświadczył:
— Zleź z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się zaraz, kim i czem jesteśmy. Zsiądźno tylko, ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tem, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie!
— Nie mam czasu na to! — mruknął obcy. — Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszem terytoryum, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni.
— Teraz się dowiesz, ponieważ sam w pierw powiedziałeś, kim jesteś. Ten człowiek, siedzący za mną, przybywa z Dar-for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem?
— Nie.
— Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje także tak długie i piękne?
Trzeba wiedzieć, że Beduin przyczepia do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najdobroduszniejszy człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, aniżeli wypadało. Kochał on mnie nadewszystko, bardzo często narażał dla mnie życie swoje, a wogóle widział we mnie uosobienie wszelakich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar i mnie nie uznał za godnego pozdrowienia.
Bakkar jednak nie dał się widocznie zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno:
— Przybywam z nad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie mnie, skąd przybywacie i dokąd dążycie.
— Przyjeżdżamy z Dar Abu Urna, a udajemy się nad rzekę.
— Na które miejsce?
— Sami tego jeszcze nie wiemy.
— Czy szukacie może muallima el milla el mesihija?
Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby w pobliżu był gdzie misyonarz? Zajęło mnie to nadzwyczajnie, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając:
— Właśnie jego szukamy. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa?
— Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na dżesireh[213] Aba, aby uwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj go Allah zniszczy!
— Z którego kraju tu przybył?
— Z bilad el Inkiliz[214]. Jeśli stąd pojedziecie na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami?
— Ja jestem chrześcijanin! — odparłem spokojnie.
— W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Ty mnie plamisz!
Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem.
— Sidi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? — zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie z za pasa swój bicz ze skóry hipopotama.
— Daj pokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić.
— Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze konia używać. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę?
— Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka! Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak to się okazało niejednokrotnie w czasach najnowszych. W powstaniach w Sudanie grali oni rolę najwybitniejszą. Że ten, który spotkał się teraz z nami, jechał tylko na trzech podkowach, to nie dowodziło jeszcze niczego, świadczyło co najwyżej o tem, że konia swego nie szczędził. Niebawem jednak miała ta okoliczność nabrać dla nas większej wagi.
W dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód, jak nam Bakkar radził, lecz na wschód, w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aba i do misyonarza.
Droga wiodła dotychczas pustym i wyschłym stepem. Grunt był twardy, lecz rozgniatał się pod kopytami łatwo na pył. To też nic dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem spostrzegliśmy z łatwością ślady, biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, żeby je zbadać. Podczas długoletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów i że prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz, kierunku.
Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Coś podobnego było i teraz, należało tylko przekonać się, czy to była wyprawa myśliwska, czy też wojenna. Rozstrzygnąć było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna tyle znaczy, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, przeto nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej w celu chwytania murzynów i robienia z nich niewolników.
Staliśmy jeszcze na tem samem miejscu, gdy na raz na południowym zachodzie, skąd trop prowadził, ujrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, zbliżających się do nas w cwale.
— Sidi, to są murzyni — rzekł Halef. — Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu niema innych murzynów oprócz Szilluków.
— To nie są Szillukowie; oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, a ci, których przed sobą widzimy, przyStrona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/383 bywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego się domyślam, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.
— Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!
— Oczywiście, ale mimoto zaczekamy tutaj na nich.
— Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Pocóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!
Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił konia jego za cugle i huknął gniewnie:
— Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na nogach konia, który nie należy do ciebie, lecz do nas! Zostajemy!
— Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony czarny.
— Ani im to przez myśl nie przejdzie!
— Przeciwnie! Czyż nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Allah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, ducha, duszę i życie!
Zeskoczył z konia, wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego.
Jednakże murzyn dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas cwałem, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a wogóle nie wiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie wcale się nie chowają, albo tylko liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i z długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to z postaci prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy odemnie. Głębokie blizny z ospy, które mu poryły twarz i jej czarność porysowały czerwonymi paskami, nadawały mu przerażającego wejrzenia. Wszystkich innych czoła szpeciły po trzy blizny, pochodzące od noża, które miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły pod tem zupełnie, jakby pod dużemi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej piękności i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na czole powiedziały mi, że ci murzyni należeli do szczepu Nuehr.
Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja rozluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztuciec w poprzek na kolanach, siedziałem już bowiem na siodle. Gdy czarni potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie, nadeszła chwila krytyczna, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przedemną i huknął bardzo popsutą arabszczyzną, jaką posługują się owi murzyni.
— Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę!
— Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnemi drogami — odpowiedziałem.
— Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! — syknął, podpędzając konia bliżej.
— Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja wogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem.
— Psie! Ośmielasz się mnie łudzić? Europejczycy mają twarze, jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać twojem kłamstwem! Ja cię zadławię!
Z temi słowy na ustach, przysunął się koniem tuż do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby jego nie zranić, a tem mniej zabić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztuciec, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy czarny chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z taką siłą, że odrazu odpadł odemnie. Był to mój cios myśliwski, dzięki którem u na preryach amerykańskich otrzymałem nazwę Old Shatterhand. Cios ten nie zawiódł mnie i tutaj, bo ospowaty olbrzym stracił przytomność. Równie szybko, jak go uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przedemną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi:
— Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepów Lak, Eliab i Agonk i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się wasz szczep nazywa? Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że nóż mój zawisł nad ospowatym.
— Należymy do szczepu Eliab — odpowiedział ponuro.
— W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel.
— Nasz oddział wyruszył był nad Bahr el Ghazal — oświadczył.
— Słyszałem o tem. Wasz beng-did[215] nazywa się Abu Djom, ojciec wiatru, ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru; to najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów.
— A mim oto ty zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością!
— Ja? Jakto? — spytałem zdziwiony. — Czy ten: jeniec w moich rękach to Abu Djom?
— Tak jest, to on, mój ojciec, a ja jestem syn jego. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda[216], o którym mówili nam bracia z nad Bahr el Dżebel.
— Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie.
Na to wykonał młody murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:
— Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?
— Istotnie — odpowiedziałem.
Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. To też Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: ojciec niewielu, mianowicie włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:
— Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi? Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.
— Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nietylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!
Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera, się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto z dzikimi ludami chce na stopie przyjacielskiej pozostawać, musi być przygotowanym na niejedno, za co by w zwykłych warunkach wobec swoich pojęć o godności własnej odpłacił policzkiem.
Rozumie się samo przez się, że teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja spuściłem ostrożnie wodza na ziemię. Przyszedł on wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro się dowiedział, kto jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie wydanie opluwania się, co dziś nie powinno być już tak odrażającem, mogę bowiem zapewnić z czystem sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy.
Nikt nie cieszył się tak bardzo niespodzianem porozumieniem, jak murzyn Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, toczył białkami tak, że omal mu nie wypadły z oprawy i pokazywał przytem zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar.
Teraz dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do gazuy był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli nad Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali byli na polowanie. Toteż Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się z należytym oporem. Starców i dzieci pozabijali poprostu w najokropniejszy sposób, praktykowany zwykle przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta powleczono precz, by ich potem sprzedać handlarzom.
Nie jest to bynajmniej rzecz łatwa, ani bezpieczna, lecz i dziś jeszcze jest dość sposobności i dróg do zbytu tego „towaru.“ Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udałą. Tam kosztuje czarny około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tem bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzenie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy przez nią, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku u tych ludzi, ten wie, że to poczucie nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich gazuach jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi zamordowanych przy tej sposobności. Afryka, traci w ten sposób rocznie dwa miliony istot, które są tak samo jak my obrazem i podobieństwem Boga i tak samo jak my odczuwają radość i strapienie!
Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania wieś spaloną i zburzoną, a wśród zgliszcz trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich zgroza, a po niej nastąpiła wściekła zawziętość i pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się, jak mogli, na pewien czas w żywność i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń, za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że byliby nie sprostali wrogom, gdyż ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej.
To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom, Ludzie jego siedzieli podczas tego dokoła w głuchym gniewie. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał:
— Siadajcie na konie, mężowie! Musimy śpieszyć dalej, bo inaczej przyjdziemy za późno.
— Stać, zaczekajcie! — poprosiłem natomiast ja. — Macie jeszcze czas!
— Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni!
— Nie. Trop, który tutaj widzimy, ma przeszło dzień. Karawana przeszła tędy wczoraj w południe i wieczorem dotarła do rzeki, jeśli niewolników zaraz przez Nil przeprawiono, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby zatrzymać ich jeszcze na tym brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze do teraz i krewni wasi nie przeprawili się jeszcze.
— Dlatego właśnie musimy śpieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców!
— Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twojem sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi; a was jest tylko dwudziestu.
— Sądzę, że nam dopomożesz, emirze?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi.
— Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, chociażby setki ich były. Jeśli przy nas staniecie do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że ty masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czemże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset?
Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej, miał na myśli mój sztuciec Henryego na dwadzieścia pięć strzałów.
— Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół — odpowiedziałem — ponieważ zdajemy się mniej na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest koniecznie potrzebnem i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi.
— Nie możesz zabijać? — zapytał zdumiony. — Na cóż innego zasłużyły te psy, jeżeli nie na śmierć dziesięćkrotną?
— Jestem chrześcijanin, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Allahowi i władzy. W dodatku nie zrobili mi Bakkarowie nic złego, dlatego nie myślę przelewać ich krwi niepotrzebnie. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz zastosować się do mnie, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dzisiaj wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was niewielu będzie między Bakkarami jako dwadzieścia szakali między pięciuset hyenami.
Abu Djom patrzył długo posępnie przed siebie, a z ludzi jego nikt także nie rzekł ani słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich łagodnych zapatrywań chrześcijańskich. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którąby powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:
— Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.
— Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.
— Dobrze, ja zaczekam — odpowiedziałem, powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem.
Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie:
— Emirze, prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twych rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli w tej walce wszyscy wyginąć. Jak ty postąpisz w tym drugim wypadku?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi! Bądź, panie, naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni!
— W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie nasze skończy się naszą zgubą.

Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy za tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą pocichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach i pełnych szacunku minach, że osoby nasze były przedmiotem ich rozmów.

II.
Abu el Mawadda.

Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Om arem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jaką oddali się oni pod moje rozkazy, należy wziąć na uwagę to, że rodowity afrykański murzyn, a nie sprowadzony, amerykański, zwykł białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za wyżej uzdolnioną, wogóle wyżej stojącą istotę. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto miał Halef zwyczaj — chociaż zakazywałem mu tego surowo — przedstawiać mnie zawsze jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. To powtarzano sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz to bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylnego usposobienia i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie byliby, jak im to otwarcie powiedziałem, popędzili na własnę zgubę.
Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jednego jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzeć, i zauważyłem natychmiast, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał:
— To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale na co on zakreślił łuk, dlaczego tak daleko okrążał?
— Aby się ukryć przed nami — odrzekłem — Usiłuje zwrócić na nas uwagę swoich, chce ostrzec ich przed nami, ale w ten sposób, żebyśmy nic o tem nie wiedzieli.
— Dlaczego? W takim razie musimy, sidi, mieć się dobrze na baczności. Będą na nas czekali, ażeby napaść na nas.
— Napaść na nas! — stęknął Marraba, pełen strachu. — O Allah, Allah, chroń nas przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Jeszcze nas zastrzelą, zakłują, lub nawet zamordują!
— Nie bój się! — pocieszyłem go. — Bakkar sądzi, że jedziemy prosto na wyspę Aba do angielskiego misyonarza. Zagrodzą nam więc tę północnowschodnią drogę, ale napróżno, gdyż my udamy się prosto na wschód tam, gdzie prowadzą ślady gazuy. Jedźmy dalej!
Niebawem ujrzeliśmy znowu jeźdźca, zmierzającego ku nam z przeciwka... Siedział na dromedarze wierzchowym, a jucznego prowadził obok siebie. Pakunki, na drugim wielbłądzie owinięte były rogóżkami z sitowia. Nasz widok nie zatrwożył go wcale, gdyż nie przystanął ani na chwilę, lecz podjechał ku nam bez namysłu. Dopiero przed nami zatrzymał się, przyłożył rękę do piersi na powitanie i powiedział
— Sallam! Czy pozwolicie mi na pytania, które usta moje chcą wygłosić?
— Sallam! — pozdrowiłem go nawzajem. — Jesteśmy gotowi odpowiedzieć ci na twoje pytania.
Nie wyglądał na Beduina, a nie miał twarzy zbyt inteligentnego człowieka.
— To powiedzcie mi, kto wy jesteście i skąd przybywacie?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Należymy do szczepu Rizekat, przybywamy z Dżebel Tugur i chcemy przeprawić się przez Nil, aby odwiedzić przyjaciół, Beduinów Abu Roof.
— Czy nie widzieliście dwu jeźdźców białych i jednego murzyna, którzy obozowali na stepie?
Miał na myśli mnie, Halefa i Marrabę.
— Widzieliśmy — skinąłem głową twierdząco — ale teraz ich tam niema, bo odjechali.
— Dokąd? — Na wyspę Aba w celu odwiedzenia mieszkającego tam chrześcijanina.
— Widzę, że mówisz prawdę. Ci ludzie nie znajdą tego, którego szukają, ponieważ nie mieszka na wyspie Aba, lecz na Miszrah[217] Omm Oszrin.
— Wskazano im przecież wyspę!
— Ponieważ to są psy, które chcą kąsać, ale postarano się już o to, żeby więcej szkodzić nie mogły..
— Czy wiesz na pewno, że chrześcijanin, o którym mówisz, mieszka na Miszrah?
— Naturalnie, że wiem, bo to jest misyonarz, a ja jestem jego służącym. Przybyłem tu z nim z Chartumu, a dziś wysłał mnie do Tassinu, gdzie mam oddać te pakunki.
— Cóż one zawierają?
— Biblie w arabskim języku.
— Jak się nazywa misyonarz?
— Gibson. Tu jednak nazywają go Abu el Mawadda, ojcem miłości, ponieważ nauka jego jest nauką miłości. Jeśli go chcecie widzieć, to zastaniecie go na Miszrah.
— Czy to daleko jeszcze stąd?
— Przybędziecie tam o zmierzchu, jeśli dalej pojedziecie ty śladem, co dotychczas.
— Kto wydeptał te ślady?
— Gazua, którą Bakkarowie przedsięwzięli dokraju Nuerów. Powrócili zwycięsko.
— Gdzie znajdują się schwytani niewolnicy?
— Na małej wyspie, leżącej na rzece, niedaleko od Miszrah. Nie powiedziałbym wam tego, gdybyście nie należeli do szczepu Rizekat, zaprzyjaźnionego z Bakkarami. Ale muszę już jechać dalej. Chatir kum; fi aman Allah — bądźcie zdrowi, polecam was opiece Allaha!
Allah jekun ma’ ak; tarik es salame niech Allah będzie z tobą! Szczęśliwej drogi! — odpowiedziałem na pożegnanie.
Kiedy odjechał, zaśmiał się hadżi Halef pod wąsem i powiedział:
— Sidi, to był wielki głupiec. Mógł przecież wziąć nas za tych, o których pytał, a tymczasem powiedział wszystko, czego nam było potrzeba. Na wyspę Aba poszedł z pewnością oddział Bakkarów, aby nas tam wrogo przyjąć. Jak zamierzasz wobec tego postąpić?
— To będzie zależało od warunków, jakie zastanę na Miszrah.
— W każdym razie uwolnimy pojmanych niewolników?
— Rozumie się. Lecz teraz jedźmy dalej! W tamtych stronach zachodzi słońce już o szóstej wieczorem. Ponieważ teraz podług czasu europejskiego było między czwartą a piątą, przeto do Miszrah mieliśmy jeszcze z półtorej godziny drogi.
Wkrótce poczęła się zaznaczać blizkość Nilu. Wilgoć w powietrzu wywabiła z ziemi zieleń, z początku skąpą, lecz z każdą chwilą coraz to gęstszą i soczystszą. Potem zobaczyliśmy poszczególne krzaki, a na wschodnim widnokręgu wynurzył się czarny pas lasu, porastającego brzegi Nilu.
Prosto do Miszrah jechać nie mogliśmy, gdyż mieliśmy jeńców oswobodzić podstępem. Dlatego też może na pół godziny przed Nilem zboczyliśmy z tropu na prawo ku południowi, aby powyżej Miszrah dostać się nad wodę. Stamtąd zamierzałem zakraść się do tej miejscowości.
Musieliśmy oczywiście unikać wszelkiego spotkania, toteż ucieszyliśmy się, gdyśmy wjechali na grunt, pokryty krzakami, gdzie zarośla dawały nam dostateczną osłonę. Potem przyjął nas pod swoje skrzydła Jas sunutów, gdzie znaleźliśmy kryjówkę dla Nuerów.
Po przywiązaniu tam naszych koni, kazałem Nuerom zachować się całkiem cicho aż do naszego powrotu i oddaliłem się w kierunku północnym. Miszrah oznacza miejsce wolne, leżące nad rzeką, albo zamieszkałe, albo służące tylko do lądowania dla statków i do pojenia trzód. Miszrah Omm Oszrin była właśnie zamieszkałą. Dostawszy się na skraj lasu, ujrzeliśmy po prawej ręce wielką płaszczyznę Nilu, a przed sobą namioty i chaty Bakkarów. Z lewej strony pędzono właśnie z wysokiego brzegu przebywające tam zwierzęta, aby je napoić. Niespełna o sto kroków od brzegu leżała wyspa z brzegami, obramionymi sitowiem. Tam niewątpliwie znajdowali się jeńcy i ich stróże. Dalej, przy brzegu stało ogromne czółno, zbudowane z pni ambagowych, które mogło unieść około pięćdziesięciu, ludzi.
Leżeliśmy pod drzewem hegelikowem, którego spadające ku ziemi konary tworzyły doskonałą kryjówkę.
— Wrócimy teraz do Nuerów — rzekłem do Halefa — a następnie ja sam pojadę na Miszrah, gdzie podam się za handlarza. Ty wrócisz potem pod ten hegelik, ja cię tu potajemnie odszukam, aby ci powiedzieć, co macie robić.
— Sidi, to niebezpieczne! Czy nie byłoby lepiej, gdybyś wziął mnie z sobą?
— Nie, ty musisz zostać przy Nuerach, gdyż bez ciebie nie mógłbym się na nich samych zdać.
— A jeśli spotka cię jakie nieszczęście?
— Nie troszcz się o mnie! Znasz mnie i wiesz, że potrafię sam ustrzec się przed niebezpieczeństwem.
— Wiem o tem, sidi, ale najodważniejszy i najmędrszy może się czasem przeliczyć. Biada Bakkarom, gdyby ci co złego zrobili!
Wróciwszy do czarnych towarzyszy, wziąłem jednego z ich koni zamiast swego, a długą flintę dowódcy zamiast mojej strzelby. Chodziło mi o to, żeby mnie nie poznali, a Bakkar z pewnością po powrocie dał dokładny opis mego uzbrojenia i konia. Nie bałem się tego, żebym go spotkał na Miszrah, ponieważ on musiał z innymi pojechać na wyspę Aba.
Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają w rozmaitych wypadkach zachować, odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem ku Miszrah. Kiedy się tam dostałem, tonęło już słońce na zachodnim widnokręgu.
Zobaczyłem najpierw pastwiska koni, bydła i owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ na później potrzeba nam ich było dla uwolnionych jeńców. Na Miszrah mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegały z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się, by mnie przyjąć pełnemi oczekiwania spojrzeniami.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem ich głosem donośnym. — Kto z was jest szejkiem tego obozu?
— Szejka tu niema — odrzekł starzec z siwą brodą. — Czego chcesz od niego?
— Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeką Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj.
— A czem handlujesz?
— Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy.
Zrobiłem tem aluzyę do niewolników.
— A czarnej także? — zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko.
— Tej najchętniej.
— W takim razie jesteś tutaj mile widziany i zamieszkasz u największego dostojnika w całym obozie. Zsiądź z konia! Zaprowadzę cię do Abu el Mawadda.
Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misyonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Na progu powitał mnie z godnością. Był to człowiek niesłychanie długi i chudy, ubrany w czarny burnus, a w niewzruszonych, surowych jego rysach przebijało się wielkie namaszczenie. Spojrzał na mnie badawczo ostrym wzrokiem, a gdy stary wymienił mu moje nazwisko, zawód i rodzaj mej prośby, rzekł do mnie lichym arabskim językiem:
— Witaj mi, Selimie Mefareku! Wejdź do mnie! Może przybycie twoje przyniesie korzyść nam i tobie.
Kiedy znaleźliśmy się sami w chacie, zapuścił rogóżę, która stanowiła drzwi, i zapalił gliniany kaganek, napełniony olejem sezamowym.
Przy tem świetle zobaczyłem na ścianie krzyż ze Zbawicielem i rozmaite liche obrazy z historyi biblijnej. Gdyśmy obaj usiedli, podał mi misyonarz fajkę z tytoniem, sam sobie drugą zapalił i rozpoczęła się rozmowa, której celem było dokładne wybadanie moich zamiarów. Lecz ja tak samo dokładnie wywiodłem go w pole, dzięki czemu nabrał pewności, że jestem istotnie handlarzem niewolników. Ostatecznie tak mi zaufał, że powiedział:
— Jesteś człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba. Mamy dwudziestu ośmiu niewolników i chcemy ich sprzedać.
— Panie — odparłem na to zdumiony — nazywają cię ojcem miłości i powiadają, że jesteś misyonarzem. Mnie się zdaje, że chrześcijanom nie wolno łowić, ani sprzedawać niewolników.
On zaś roześmiał się bezdźwięcznie i odrzekł:
— Czarni nie są takimi ludźmi, jak my, nic nie myślą, ani nie czują. Niewola jest dla nich dobrodziejstwem. Jestem wprawdzie chrześcijanin, ale nie jestem misyonarzem. Nauczam co prawda, ale tylko na pozór, aby oszukać łowców, polujących na handlarzy niewolników. Żaden z nich nie przypuści, żeby tu, gdzie mieszka misyonarz, uprawiano niewolnictwo. Od kiedy tu jestem, udały się Bakkarom wszystkie połowy, a ja także dobrze na tem wyszedłem. Nawet słynnego raisa Effendina potrafiłem oszukać. Czy słyszałeś już o nim? Jest wysokim urzędnikiem wicekróla i trudni się tylko chwytaniem łowców i handlarzy niewolników. Złapał już wielu, a śmierć była zawsze ich udziałem. Pomocnikiem jego był przed niejakim czasem Kara Ben Nemzi i jego chytry towarzysz hadżi Halef Omar. Dzisiaj ukazali się znowu ci obydwaj. Nasz szejk spotkał się z nimi i poznał ich, ponieważ podali mu swe nazwiska. Szejk zachował się wobec nich pozornie obojętnie i zwabił ich na miejsce, gdzie ich pochwyci. Wyruszył tam właśnie z oddziałem wojowników.
Opowiadanie misyonarza zajęło mnie nadzwyczajnie! A więc Bakkar, z którym rozmawialiśmy, był szejkiem! Jakież to szczęście, że go teraz tutaj nie było! Można sobie wyobrazić, jakie uczucia żywiłem względem Anglika, który jednakowoż Anglikiem nie był i podawał się tylko za takiego. Nie zdradziłem się oczywiście z tem przed nim, on zaś tak mi zaufał, że nawet zawarł ze mną interes. Zgodziliśmy się po trzysta piastrów za każdego z dwudziestu ośmiu niewolników. Dziesięciu Bakkarów miało ich przeprawić przez Nil do Karkog, gdzie miałem wypłacić cenę i wynagrodzenie poganiaczom. To jednak nie mogło się stać prędzej, jak po powrocie szejka, ponieważ potrzeba było jeszcze na to jego przyzwolenia. Rzekomemu Anglikowi miałem przed wyruszeniem wręczyć potajemnie po dwadzieścia piastrów za każdego niewolnika.
Po zawarciu umowy udaliśmy się na wolne powietrze, gdzie z powodu nastania nocy płonęło już kilka ognisk. Bakkarowie ucieszyli się, dowiedziawszy się, że targ przyszedł do skutku. Zabili kilka jagniąt na wieczerzę i przynieśli kilka dzbanów upajającej merissy.
Jeńcom zawieziono żywność na wyspę niewielkiem czółnem. Ja pojechałem tam także. Kupiłem ich przecież, mogłem więc ich zobaczyć. Niewolnicy byli przywiązani do słupów, a trzej Bakkarowie stali na straży. Jedzenie ich stanowiły twarde placki, pieczone z mąki durry.
Wróciwszy na brzeg, udałem się niepostrzeżenie do Halefa, który czekał na mnie pod hegelikiem, poleciłem mu, żeby o północy był tutaj z czterema Nuerami, i wróciłem do obozu.
Bakkarowie jedli i pili. Mało kto uwierzyłby, ile taki Beduin potrafi strawić. Ja siedziałem z „ojcem miłości“ przed jego chatą, zjadłem kawałek mięsa i popiłem kilku łykami wody. On opowiadał mi o sobie same chwalebne rzeczy, ja zaś dosłuchałem się z pomiędzy słów, że był właściwie marnotrawnym synem i niesumiennym awanturnikiem, dla którego nie było nic świętego. Potem zeszła rozmowa znowu na raisa Effendinę, i jego wspólnika, Karę Ben Nemzi. Łotr nie przeczuwał, że to ja byłem tym wspólnikiem, bo nie byłby wybuchnął gniewną groźbą:
— Biada temu hultajowi i jego Halefowi! Jutro ich złapią i powieszą natychmiast!
— Hm! — rzekłem po namyśle. — Z tego, co o nich słyszałem od ciebie, wnoszę, że są bardzo chytrzy i podstępni i nie dadzą się tak łatwo pojmać. Co będzie, jeśli oni pochwycą szejka, zamiast on ich?
— Co ci na myśl przychodzi! Wierz mi, że zanim słońce zajdzie, wezmą ich dyabli do piekła!
— Czy życzysz sobie tego, chociaż tak samo jesteś chrześcijanin, jak Kara Ben Nemzi?
— Życzę sobie nawet bardzo, gdyż takie robactwo należy tępić!
Jakże byłbym mu odpowiedział, gdybym był mógł na to sobie pozwolić! Musiałem jednak być ostrożnym. Kiedy potem wszedł do chaty, ażeby się udać na spoczynek, nie wpadło mu to w oko, że ja chciałem spać na wolnem powietrzu. Uważał mnie widocznie za tubylca, któremu zatrute mgły nad Nilem nie mogły zaszkodzić.
Około północy nastała cisza w obozie. Bakkarowie powłazili do chat i namiotów, a tylko straże przy trzodach czuwały na wysokim brzegu. Zaczekawszy jeszcze chwilę, zakradłem się potem do hegeliku, gdzie zastałem Halefa z Nuerami i zawiadomiłem ich o moim zamiarze.
Oprócz wielkiego czółna znajdowało się przy brzegu kilka łódek, jakich tam zazwyczaj używają. Boki ich związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam podążyć za mną po pewnym czasie razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało uczynić nieszkodliwymi. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkiem czółnie.
Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło mogło nas łatwo zgubić. Na szczęście zaczęły niebawem falować lekkie mgły, które, stając się coraz gęstszemi, tworzyły dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że na mnie nie uważano, wsiadłem do łódki i powiosłowałem ku wyspie. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, skoro mnie poznał. Byłem przecież już właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić noc z nimi. Drugi dozorca i trzeci przystąpili do mnie także. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkiemi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, ażeby nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem zmusić ich do milczenia.
Potem udaliśmy się w sześciu po wielkie czółno i dzięki mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł mieliśmy podostatkiem. Zabraliśmy wyswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i puściliśmy czółno z prądem, aby trochę poniżej Miszrah przybić do brzegu. Tam przedarliśmy się przez las pomimo ciemności, potem ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem Miszrah i zatrzymaliśmy się na południe od niej w zaroślach. Halef poszedł po Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uważać za udałe. Miały się teraz zacząć radosne okrzyki, podziękowania i tym podobne objawy, lecz ja wezwałem wszystkich surowo do zachowania spokoju, ponieważ chodziło jeszcze o konie, potrzebne do przewiezienia uwolnionych. Poszedłem więc z Halefem, aby wybadać sposobność do tego, gdyż miejsce zapamiętałem sobie dobrze. Płonęło tam ognisko, przy którem siedziało dwóch dozorców. Dwa uderzenia kolbą ogłuszyły obydwu, a Halef wrócił po Nuerów. W kwadrans potem wszyscy zaopatrzeni już byli w konie, ale bez siodeł, ponieważ te znajdowały się w namiotach i chatach, gdzie nie mogliśmy wtargnąć bez niebezpieczeństwa.
Wszyscy Nuerowie, nawet chłopcy i dziewczęta, umieli dobrze jeździć na koniach. Najpierw więc oddaliliśmy się od Miszrah, a potem zatrzymaliśmy się, ażeby ocalonym dać czas na radość z powodu odzyskania wolności. Użyli też sobie tak, że mnie uszy pękały. Gdy uspokoili się po jakimś czasie, odbyliśmy naradę nad tem, dokąd mieli się teraz udać.
Nuerowie nie mogli żadną miarą ruszyć zaraz do ojczyzny nad Bahr el Ghazal, gdyż nie byli przysposobieni do tak dalekiej podróży. Ja nie mogłem im tam towarzyszyć, ponieważ mnie wypadała droga w przeciwnym kierunku, na północ. Tam, o dobry dzień drogi od Miszrah, leżała wieś Kwaua, gdzie rząd posiadał największe składy nad Nilem, a Nuerowie mogli znaleść ochronę i wsparcie. Zgodzono się więc na mój wniosek, by tam pojechać.
Gdyśmy wyruszyli w drogę, dzień już świtać zaczynał. Jechaliśmy tak szybko, jak tylko było można, gdyż ze strony Bakkarów należało się spodziewać pościgu. Niestety jazda na oklep opóźniała ucieczkę, to też już w trzy godziny ujrzeliśmy za sobą pogoń. Ze czterdziestu jeźdźców, dobrze uzbrojonych, pędziło na koniach, zmuszając je batami do pośpiechu.
— Niech przychodzą! — rzekł ospowaty Abu Djom, wywijając długą strzelbą. — Pozabijamy ich wszystkich!
— Nie wierz temu — odparł Halef. — Jesteś walecznym wojownikiem, ale czem są wasze noże i włócznie wobec ich strzelb, z których kule lecą dalej, aniżeli wy potraficie dorzucić dzirytami. Tu będzie musiał mój sidt sztućcem dopomóc.
— Jak to uczyni?
— Zaraz zobaczysz — wtrąciłem, zatrzymując konia. — Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie.
Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych stanęło. Ja zsiadłem z konia i wziąłem sztuciec do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i dałem pięć strzałów szybko jeden po drugim, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Nie strzelałem do ludzi, ponieważ krwi ludzkiej nie powinno się przelewać bez konieczności. Ścigający jechali mimoto dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyleż koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja napełniłem na nowo sztuciec nabojami, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymówione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał ku nam powoli „ojciec miłości“, który był z nimi, i dał mi ręką znak, że przybywa jako parlamentarz. Przypuściliśmy go całkiem blizko do siebie.
— Co to ma znaczyć? — wybuchnął z gniewem. — Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie!
— Mylisz się grubo — odparłem z uśmiechem. — Kupił je Selim Mefarek, a nie ja.
— Przecież ty jesteś Mefarek!
— Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi, a tu obok mnie widzisz hadżego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibsonie, gdzie wy się tam znajdziecie?
Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, poczem twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał:
— Więc to ten pies! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz!
Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Strzałem w serce zabił go Abu-Djom.
Ujrzawszy to, rzucili się Bakkarowie naprzód z przeraźliwym okrzykiem, lecz nie dobiegli daleko, gdyż mój sztuciec zrobił między końmi porządek. Padło Sześć, ośm, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym konie zginęły, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak powstrzymać ich od tego. Zbadałem „ojca miłości“, ale przekonałem się, że już nie żył. Życzyłem mu, żeby nie poszedł tam, gdzie mnie wczoraj wieczorem wysyłał. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później do niego wrócili.

Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, jak ci sami Nuerowie dostali się szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarów do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników. Od tego czasu nie przyszło już Bakkarom na myśl wyprawiać się do Nuerów po niewolników...

NUR ES SEMA
ŚWIATŁO NIEBIOS.
I.
Nur esz szems.

Było to w połowie grudnia. jechałem z moim wiernym sługą, dzielnym Halefem Omarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedinów z wielkiego szczepu arabskiego Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedinów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się radosnego przyjęcia z ich strony.
Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż całej prawie Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą z sobą, lecz toczą także spory z tureckiemi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimoto nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem właśnie obfite doświadczenie, znaliśmy dobrze kraj i jego mieszkańców i wiedzieliśmy, że w każdym wypadku i niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierza tureckiego, którego obecność mogła nam raczej zaszkodzić, niż pomóc, gdyż przekonaliśmy się o tem niejednokrotnie.
Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, przeto jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys.
Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztuciec Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy z sobą kilka worków mąki i daktyli, a dla koni soczystą zieleń Dżesireju, który w tej porze nie cierpiał na brak deszczu.
Czegóż nam jeszcze było potrzeba? Pewnego dnia przed południem mieliśmy ujście Adhemu już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step, tworzący w tropicznym skwarze letnim pustynię, wyglądał jak ogród z traw i kwiatów, których pył barwił na żółto nogi naszych koni. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał dość wzniesień, choć nieznacznych, a między niemi wiele dolin poważnej szerokości i głębi. Rowy te z pozapadanemi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszy kraj całego państwa perskiego.
Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki na wodę. Niektóre z nich były tak głębokie, że jechaliśmy dnem ich, jakby między wysokiemi górami.
Była połowa grudnia, a mimoto było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Koniom zaczęło to dolegać, zatrzymaliśmy się więc około południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z takich rowów które ongiś służyły do nawodnienia i wydobyliśmy fajki, napełnione tytoniem, przywiezionym z Bagdadu. Podczas tego wskazał Halef na wschód i powiedział:
— Patrz, sidi! Czy to nie są jeźdźcy, którzy się tam poruszają?
Siedziałem zwrócony twarzą do zachodu, oglądnąłem się więc, spojrzałem we wskazanym kierunku i odrzekłem:
— Tak, są to, jak się zdaje, dwaj jeźdźcy, a prowadzą także jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko.
— Kto to może być?
— Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku, co i my, a że jadą powoli, dościgniemy ich, niebawem. Ponieważ nie są w znaczniejszej liczbie, nie, potrzebujemy ich się obawiać.
Ruszywszy w dwie godziny mniej więcej w dalszą, drogę, natknęliśmy się wkrótce na ślad tych, których widzieliśmy przedtem. Ten ślad właśnie wskazywał, że jechali potem znacznie prędzej. Nie mając powodu ścigania ich, nie śpieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy się ich tropu, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy, stosownie do przypuszczenia, Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi, i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni.
Dolina zakreślała łuk, wskutek czego nie mogliśmy zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym wiatrem nocnym.
Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani mogrebu, ani aszii, czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Był on dawniej bardzo gorliwym mahometaninem, lecz przez pożycie ze mną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż nazywał siebie jeszcze wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść, lecz nie oddalić, i położyliśmy się spać.
Wobec tego, że wcześnie udaliśmy się na spoczynek, obudziliśmy się nazajutrz bardzo rano. Szaro się robiło, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać kiedy naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos:
Hai alas salah ia mu minin! Allah akbar, Allah akbar! — Dalej do modlitwy, wierni! Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!
Cofnęliśmy się natychmiast, zsiedliśmy z koni i poszliśmy ostrożnie naprzód, aby z ukrycia zobaczyć, kogo mamy przed sobą.
Widok, który się naszym oczom przedstawił, nie był zbyt pocieszający. Obozował tam oddział, złożony z dwudziestu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. Ze zwierząt naliczyliśmy szesnaście wielbłądów wierzchowych, a ośm jucznych, a nadto siedm koni. Skąd się to wzięło? Było przynajmniej o trzy konie za wiele. Jeźdźcy klęczeli teraz na modlitewnych dywanach i odmawiali fegr, czyli modlitwę podczas zorzy porannej. Wszystkie zwierzęta były rozsiodłane i pasły się w pobliżu. Obok leżały przedmioty, przeznaczone dla wielbłądów jucznych: szesnaście drewnianych trumien, po dwie na każdego wielbłąda. Mieliśmy więc przed sobą tak zwaną karwan el amwat, czyli karawanę umarłych. Za trumnami dostrzegliśmy dwu ludzi, leżących na ziemi ze związanemi rękami i nogami. To wyjaśniło nam zagadkę nadliczbowych koni. Oto ci dwaj jeźdźcy, których widzieliśmy wczoraj, spotkali się tu z karawaną i zostali przez jej członków pojmani.
Uczestnicy karawany nie byli sunnitami, lecz szyitami. Sunnici, których możnaby nazwać staro-zakonnymi mahometanami, uznają za kalifów Abu Bekra, Omara i Osmana, szyici natomiast odrzucają ich i uważają tylko Alego, oraz jego następców za prawowitych. Między jednymi a drugimi panuje zawzięta nienawiść, która zwłaszcza podczas szyickich pielgrzymek wybucha jasnym płomieniem. Nienawiść ta jest wynikiem cierpień, jakie ponieść musieli synowie Alego. Młodszego z nich, Husseina, zamordowano i pochowano w Kerbeli, stąd miasto to jest najświętszym celem pielgrzymek szyitów, którzy sprowadzają tam zdaleka swoich zmarłych, ażeby ich tam pogrzebać. Zwłoki przechowuje się aż do odpowiedniej sposobności, poczem wiezie się je w mniejszych lub większych karawanach do Kerbeli. Podczas tych pochodów pogrzebowych znajdują się uczestnicy w najwyższem podnieceniu religijnem, które graniczy z obłędem i czyni ich zdolnymi do najpotworniejszych czynów względem innowierców. Na dowód tego patrzyliśmy właśnie teraz.
Siham Allah fi ada ed din. — Niechaj Allah przebije tych nieprzyjaciół religii! — szepnął Halef do mnie. — To przeklęci szyici! Oni napadli na tych dwu jeźdźców, a z nami zechcą pewnie to sam o uczynić, gdy nas dostrzegą. Sidi, co poczniemy?
— Uciekniemy czemprędzej — odparłem, by go wystawić na próbę.
Stało się to, co przypuszczałem. Dzielny hadżi odrzekł z gniewem:
— Uciekać? Tacy dwaj, jak my? Przed tymi pospolitymi grabarzami? Tak, rozumnie byłoby ich ominąć, ale czy nie powinniśmy przyjść z pomocą tym jeńcom? Ucieczka byłaby tchórzostwem! Kto wie, co szyici zamierzają z nimi zrobić. Ci obłąkani wyznawcy szii gotowi ich zabić w męczarniach. Musimy ich ocalić. Spodziewam się, sidi, że zgodzisz się na to!
— Rozumie się, ale w takim razie nie możemy tu pozostać. Musimy sobie wynaleźć punkt, lepiej panujący nad ich obozem, punkt, któryby dawał nam większe bezpieczeństwo. Chodź!
Dosiadłszy znowu koni, wróciliśmy do wejścia do doliny, skręciliśmy poza nią tak, żeby wydostawszy się na jej krawędź, znaleźć się tuż nad karawaną. Tam zeskoczyliśmy z koni i odegnaliśmy je trochę dalej, ażeby ich z dołu nie dostrzeżono. Położywszy się potem na ziemi, poczołgaliśmy się ostrożnie nad brzeg, aby spojrzeć w dół na dolinę.
Znajdowaliśmy się nad zboczem, Wysokiem może na dwadzieścia łokci, wprost nad środkiem obozu, który był taki mały, że moim sztućcem mogłem dziesięć razy większą przestrzeń trzymać w szachu. Po modlitwie zdjęli szyici jeńcom z nóg pęta, otoczyli ich dokoła i naradzali się wśród dzikich okrzyków, jakiemuby losowi ich przeznaczyć.
Właśnie błysnął pierwszy promień słońca nad doliną, kiedy jeden z jeńców podniósł skrępowane dłonie i zawołał:
Ia szems, ia szems! la szems, ii hamdalillah. — O słońce, o słońce! O słońce, dzięki Bogu! Ty nas ocalisz od okropnej śmierci, ponieważ jesteśmy w nur esz szems, pod twojemj światłem i opieką! Nie posyłaj nas już teraz przez most czinewad do wieczności, lecz odpędź promieniami swymi złe duchy Arymana i przyślij nam z pomocą czystych aniołów Ormuzda!
Głośny śmiech szyderczy mu odpowiedział, poczem nastąpiły znowu takie ryki i wrzaski, że nie mogliśmy rozróżnić ani zrozumieć poszczególnych słów i okrzyków. Usłyszeliśmy „tyle tylko, że był to Pars, a więc wyznawca Zoroastra, którzy czczą słońce i ogień jako symbole dobrego boga Ormuzda. Gdy wrzaski ucichły na chwilę, zawołał znowu jeniec z podniesionemi rękoma:
Ia szems, ia ilaha, ia nefisa, ia challasa, — o słońce, o boski, wspaniały zbawco! Musisz nas ocalić i ocalisz, ponieważ noszę! twój tilzim[218] na sercu! Znowu odpowiedziano mu śmiechem, poczem rzekł dowódca karawany:
— Uporajcie się szybko z tymi psami niewiernymi! Niechaj się stanie to, co już wczoraj nakazałem. Mamy tu przecież dość miejsca na okrąg!
Co to miał być za okrąg? Co on rozumiał przez to słowo, to zobaczyliśmy wkrótce. Związano razem kilka sznurów i jeden koniec połączono z rzemieniem na końskim nosie, a drugi koniec ujął jeden z szyitów w rękę. Potem krótszymi sznurami, skrępowano ręce jeńcom i przymocowano je z prawej i z lewej strony do rzemieni na brzuchu konia.
— O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, sidi? — zapytał Halef.
Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się obaj biedacy wlec, dopókiby nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami konia pobudzić do biegu.
— Zaczynajcie! — rozkazał dowódca. — Dlaczego się ociągacie?
Na to podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem na dół:
— Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć!
Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia.
— Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny!
Wszyscy milczeli jeszcze przez chwilę, a potem dowódca zapytał:
— Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać?
— Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się oprzeć nie zdoła. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem.
Często robiłem takie próby ze sztućcem i zawsze udawało mi się zastraszyć tem przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę tem jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem szybko sześć razy. Po ostatnim wystrzale pobiegli szyici prędko, ażeby włócznię obejrzeć, a ja podczas tego uzupełniłem wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyło, dowódca powiedział:
— Niech nas Allah zachowa! To dżit es sir, czarodziejska strzelba, której nie potrzeba nabijać, a mim oto trafia do celu.
— Słusznie powiedziałeś — odrzekłem. — Jedna minuta wystarczy, aby was wszystkich położyć trupem na trawie. Ta strzelba czarodziejska strzela tak szybko i pewnie, że nikomu z was nie pozostałoby czasu na ucieczkę. Puśćcie więc wolno pojmanych, bo zaraz strzelam!
— Czy was jest tylko dwóch na górze?
— Dwu czy stu, to wszystko jedno; moja strzelba sama wystarczy.
— My będziemy także strzelali!
— Spróbujcie! Wasze flinty leżą obok trumien. Kto krok jeden zrobi, ażeby się dobrać do swojej, dostanie odemnie pierwszą kulę, a potem strzelba czarodziejska nie przestanie wysyłać kul, dopóki wszyscy nie padniecie.
— Jesteś chyba szatanem we własnej osobie, bo inaczej nie miałbyś takiej strzelby i nie mógłbyś nam tak nieustraszenie grozić!
— Jeśli tak sądzisz, to śpiesz się! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na trzykrotne odmówienie fathy. Potem strzelam!
El kuwwe a leija — przemoc jest przeciwko mnie. Niech cię Bóg spali! Muszę się naradzić z moimi ludźmi!
— A ja tymczasem odmówię trzy razy fathę. Gdy skończę, ugodzi pierwsza kula w konia, do którego jeńcy są przywiązani, a druga w ciebie!
Żal mi było zwierzęcia, lecz przewidywałem, że będę musiał je poświęcić, ażeby szyitom napędzić strachu i uniknąć w ten sposób rozlewu krwi. Ci naradzali się półgłosem wśród dzikiej giestykulacyi, ja zaś czekałem ze dwie minuty, a potem zawołałem:
— Termin się skończył, ja zaczynam!
Wymierzyłem do konia i wypaliłem. Zwierzę zachwiało się kilka razy w obie strony i runęło, poruszając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy.
Battil — wstrzymaj się! — krzyknął widząc, co czynię. — Darujemy tym psom wolność!
— Czy zaraz?
— Natychmiast!
— Razem z końmi i ze wszystkiem, coście im zabrali?
— I tego żądasz?
— Tak. Jeśli nie otrzymają napowrót choćby najmniejszej swej rzeczy, nie usłyszycie już odem nie ani słowa, ale za to tem więcej strzałów!
Jil’ an daknak, addak el hemm — przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka!
— Nie przeklinaj, lecz śpiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj potem czemprędzej ruszają w drogę!
Co też potrafi sprawić taka broń repetierowa u ludzi nieświadomych, a zabobonnych! Szyici rozkrępowali jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimoto upłynął zaledwie kwadrans od ostatniej mej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, zawołał jeden z nich ku nam:
Ia sedżid, ia well en niam, Allah żebarik fik; Allah żeselimak. — O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa!
— Jedźcie, zobaczymy się jeszcze! — odpowiedziałem im, poczem oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie.
Kiedy nam się zdawało, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby byli okazali do tego ochotę, bylibyśmy łatwo utrzymali ich w bezpiecznem dla nas oddaleniu zapomocą naszych strzelb.
Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli, ażeby na nas zaczekać. Ten, który w owej dolinie do nas mówił, był lepiej odziany, aniżeli jego towarzysz. Zanim zbliżyliśmy się do nich, zawołał:
— Jedziecie za nami? Serce moje raduje się tem, albowiem mogę wam teraz lepiej podziękować, aniżeli poprzednio.
— Podziękuj Bogu, a nie nam! — odpowiedziałem. — On to sprowadził nas zawczasu do doliny. Czyn nasz był tylko spełnieniem obowiązku, a za to nikt nie może żądać podziękowania.
— To prawda. Wasze poczucie obowiązku jednak naraziło was na tak wielkie niebezpieczeństwo, że stu innych ulękłoby się tego. Przyjm moją rękę, sidi, i powiedz, czem mogę ci się przysłużyć?
— Miło mi uścisnąć twoją rękę. Czy obraziliście czem tych Persów?
— Nie. To nie są Persowie. To mieszkańcy okolic Sulejmanii, położonej jeszcze po tej stronie granicy. Spotkaliśmy się z nimi w chwili, kiedy rozkładali się obozem. Pozdrowiwszy ich, chcieliśmy ich minąć, lecz oni zatrzymali nas, sądząc, że jesteśmy sunnitami. Kiedy im oświadczyłem, że jestem Pars, wzmogła się ich nienawiść. Pojmali nas, aby nas pozbawić życia za śmierć swego Husseina.
— Skąd przybywacie?
— Z Bagdadu. Mój ojciec jest kupcem i nazywa się Wikrama, mnie na imię Alam. Udajemy się do Arabów Anezej, ażeby ojca wyswobodzić z ich niewoli.
— Jakto? Jest w niewoli u zbójeckich Anezejów? Jak mógł on, kupiec bagdadzki, dostać się w ich ręce?
— Jechał do Mossulu, ażeby pewnemu przyjacielowi handlowemu zawieźć wielką sumę pieniędzy, lecz po drodze napadnięto nań i ograbiono doszczętnie. Anezejowie nie zadowalają się jednak tą sumą i żądają ponadto wysokiego okupu. Jeśli do pewnego czasu nie będzie zapłacony, zabiją mi ojca.
— Czy wieziesz dla nich pieniądze?
— Tak, ale nie całą żądaną sumę, bo nie zdołałem tyle zebrać. Przez stratę, którą poniósł ojciec, zubożeliśmy, gdyż to, co zabrali mu Anezejowie, stanowiło prawie cały jego majątek. Pożyczyłem, ile tylko mogłem, lecz ta kwota nie czyni nawet połowy wymaganego przez Beduinów okupu, ale spodziewam się, że tem się zadowolnią. W przeciwnym razie zwrócę się do słynnego pustelnika na skale Wahsija, o którym słyszałem, że ma wielką władzę nad nimi.
— Jak możecie być tak nieostrożni, żeby opowiadać tutaj o pieniądzach! A gdybyśmy tak byli rozbójnikami i zażądali ich od was?
— Nie znaleźlibyście ich tak samo, jak szyici. Są dobrze schowane. Zresztą jesteście naszymi zbawcami, którym można zaufać, a na wszelki wypadek mam przy sobie dwa talazimy, które ocalą mnie w każdem niebezpieczeństwie.
— Nie wierz talizmanom, ani amuletom, młodzieńcze! Tylko Bóg może człowieka z nieszczęścia wybawić. Modlitwa więcej wskóra, aniżeli wszystkie talizmany świata.
— Moje talazimy są właśnie modlitwami. Jeśli prawą rękę położę na miejscu, w którem się znajdują, nadchodzi ocalenie. Kiedy przedtem wzywałem słońca i położyłem skrępowane ręce na piersiach, gdzie spoczywają moje talazimy, przysłało was natychmiast, byście nas wyzwolili. A skąd wy przybywacie i dokąd dążycie, sidi?
— Jedziemy z Bagdadu, a udajemy się do Haddedinów, ażeby odwiedzić ich szejka, a naszego przyjaciela. Mnie nazywają Kara Ben Nemzi, a to jest mój towarzysz, hadżi Halef Omar.
— Do Haddedinów? Musicie w takim razie pojechać do Tekritu i przeprawić się przez Tygrys?
— Tak, potem puścimy się w górę rzeki Tartaru.
— Nam także tamtędy droga! Sidi, czy pozwolisz nam przyłączyć się do was?
Nie wiele zależało mi na tem, żeby mieć przy sobie tych dwu młodych, niedoświadczonych ludzi. Nie mogli się nam przydać na nic, ale mimoto odpowiedziałem:
— Jeśli zgodzicie się na nasz sposób odbywania podróży, to będziemy was mile widzieli. A zatem naprzód, do Tekritu, ażeby czasu nie tracić!
Podpędziłem konia, a nowy towarzysz podjechał zaraz do mnie i rzekł:
— Nie pożałujesz tego, że nas do siebie przyjąłeś. Droga nasza prowadzić będzie przez okolice, w których wiele niebezpieczeństw czyha na podróżnego. Ale moje talizmany ochronią nas, a przydadzą się także i tobie. Jeden, to talizman słońca; jestem w nur esz szems, w świetle i pod osłoną słońca, któremu cześć oddajemy i żaden wróg nic przeciwko mnie nie wskóra.

— Słońce jest dziełem wszechmocnego Stwórcy, bez którego nie byłoby niczem. Kto dąży w jego świetle, ten jest pod najwyższą opieką, jaka być może na niebie i ziemi!

II.
Nur el hilal..

Było to w kilka dni po uwolnieniu Parsów z rąk szyitów. Minęliśmy już Tekrit, miejscowość małą obecnie i nieznaczną, a przeprawiwszy się na trzcinowych łodziach przez Tygrys, wjechaliśmy jeszcze trochę na zachód w step, a wreszcie znaleźliśmy się nad małą rzeką Tartar i puściliśmy się w górę wzdłuż jej brzegu. Wody i paszy było tam podostatkiem, mogliśmy przeto w razie wrogiego spotkania zwrócić się w każdym kierunku, co nad brzegiem Tygrysu nie dałoby się uskutecznić.
A spotkanie takie nie leżało bynajmniej poza obrębem możliwości. Dowiedzieliśmy się niestety w Tekricie, że między tamecznymi Beduinami wybuchły spory. Pierwszym powodem tego były grabieże Abu Hammedów, popełnione na Alabeidach. Oba te szczepy pościągały zaprzyjaźnione oddziały i niepokoiły te strony wzajemnymi podjazdami.
Ja i Halef musieliśmy się wystrzegać szczególnie Abu Hammedów, gdyż byliśmy tam przed laty, kiedy Haddedinowie zwyciężyli ich i ciężko upokorzyli. W razie dostania się w ich ręce nie mogliśmy się niczego dobrego spodziewać. Zachowywaliśmy więc wszelkie środki ostrożności.
Co się tyczy naszego towarzysza, Alama, to pogodziłem się zupełnie z jego obecnością. Był wprawdzie młody, niedoświadczony i nieostrożny, mimoto przedstawiał dla mnie zajmującą osobistość. Miał ojca Parsa, a urodził się w Bagdadzie z matki mahometanki. Z tego powodu przyznawał się do wiary ojca, a w duchu trzymał się wiary matki. Na poły czciciel słońca i ognia, a na poły muzułmanin, nie był przecież ani jednym, ani drugim, a dusza jego spragniona była światła i prawdy, których on sam niestety znaleźć nie umiał. Odczuwał pęta zabobonu, który go więził, chciał się z tego uwolnić, ale nie mógł.
Nic więc dziwnego, że w tej wewnętrznej rozterce sprowadził rozmowę na religię. Uważał mnie za muzułmanina, a gdy usłyszał, że jestem chrześcijanin, zrobił się jeszcze szczerszy, aniżeli przedtem, i przedłożył mi mnóstwo pytań z zakresu wiary. Odpowiadając mu na wszystko, ani na chwilę nie myślałem grać roli misyonarza; byłoby to błędem nie do darowania. Nie wspomniałem ani słowem o mojej wierze, obrałem wprawdzie nie bezpośrednią, lecz tem pewniejszą drogę udowodnienia mu zapomocą krótkich, a jasnych uwag, że wiara jego jest bezpodstawną.
Nie mówiliśmy prawie o niczem innem od rana aż do wieczora. On wpadał coraz to częściej w zadumę, a to świadczyło, że słowa moje utkwiły w jego sercu. W ten sam sposób nawróciłem swego czasu także mojego Halefa, który gwałtem chciał ze mnie zrobić muzułmanina. Ten mały wierny towarzysz w milczeniu przysłuchiwał się naszym rozmowom, kiedy jednak znalazł się sam obok mnie, nie mógł wstrzymać się od tego, żeby mi w tajemnicy nie powiedzieć:
— Sidi, czy przypominasz sobie, jak starałem się ciebie nawrócić na islam bez względu na to, czybyś ty chciał, czy nie chciał?
— Przypominam sobie, Halefie.
— Teraz milszą mi jest twoja wiara od naszej, chociaż kryję się jeszcze z tem przed ludźmi. Uważam, że ten Pars pewnego dnia także tak będzie myślał jak ja, pomimo talizmanów, które nosi na sobie.
Halef zauważył więc na Alamie to samo, co ja. Dodać jeszcze wypada, że towarzysz Parsa, człowiek młody, był teraz w służbie u niego, a dawniej uprawiał coś w rodzaju handlu okrężnego wśród Beduinów, znał więc nieco okolicę i jej mieszkańców i nieźle był wybrany jako przewodnik. Dla mnie ten prosty i zupełnie naiwny człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. To też jechał ciągle bardzo skromnie za nami.
Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, a wtedy tylko na brzegu znajduje się trochę zieleni, na stepie zaś zamierają rośliny zupełnie, a Beduini trzymają się z trzodami blizko Tygrysu, lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz była woda w łożysku Tartaru, chociaż nie tyle, żeby to nam utrudniało przeprawę. Mogliśmy przenosić się z jednego brzegu na drugi w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo.
Aż dotychczas nie mieliśmy żadnego spotkania, dzisiaj jednak, kiedy słońce ubiegło już ze trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w południowo zachodnim kierunku ze stepu ku rzece, gdzie musieli zetknąć się z nami. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem naradzenia się, potem zaś puścili konie cwałem wprost ku nam. My jechaliśmy dalej krokiem, gdyż nie potrzebowaliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero, gdy się całkiem do nas przybliżyli, stanęli jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali zupełnie jak inni Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy.
— Jesteśmy tutaj obcy — odrzekłem niejasno. — Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni, lecz w miastach.
— A dokąd dążycie?
— Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest natury pokojowej.
Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie.
— Czy ślubowaliście sobie, że odwiedzicie pustelnika? — pytał dalej.
— Nie. Chcemy tylko zanieść mu podarunek i prośbę. Przy którym szczepie stoją wasze namioty?
— Należymy do potężnego plemienia Alabeidów.
— Alabeidów? — zawołał Halef z radością. — Gdzie to plemię teraz przebywa?
— Niedaleko stąd nad rzeką. Dostaniemy się do obozu jeszcze przed wieczorem — odpowiedział Beduin nieostrożnemu ciekawskiemu.
— W takim razie pojedziemy z wami, gdyż jesteśmy dawnymi znajomymi i przyjaciółmi waszego szczepu.
— Wy? Jakto?
Halef wskazał na mnie i odparł dumnie:
— Tu widzicie słynnego emira Karę Ben Nemzi. Czy znacie go? A ja jestem hadżi Halef Omar, jego przyjaciel i towarzysz. Jesteście młodzi i nie braliście udziału w walce w Dolinie Stopni, kiedy to z Haddedinami i z wami walczyliśmy przeciwko Abu Hammedom, Dżiowarim i Obeidom. Było to wielkie zwycięstwo, a wiecie zapewne, że zawdzięczacie je temu emirowi Karze Ben Nemzi.
Na dźwięk mego imienia wydali czterej jeźdźcy głośne okrzyki zdziwienia. Spojrzeli po sobie wzrokiem, wyglądającym na radosne zakłopotanie, później jednak dowiedzieliśmy się, że było to inne uczucie. Gdy Halef skończył swoją górnolotną przemowę, zabrał głos rzekomy Alabeida:
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi, że pozwolił nam spotkać was tutaj! Tak, wówczas nie byliśmy jeszcze wojownikami, ale słyszeliśmy o tej wielkiej chwale. Szczepy nasze zawdzięczają wam to zwycięstwo. Jakżeż ucieszą się nasi mężowie, kiedy doniesiemy im, jakich sprowadzamy im gości! Emirze, Kara Ben Nemzi, oto moja ręka! Bądź naszym gościem przez wiele, wiele dni! Czy sprawisz nam rozkosz swą obecnością?
Zobaczyłem blask oczu jego i towarzyszy, podałem mu więc rękę na znak zgody. Uważałem ten blask oczu za oznakę radości. Istotnie była to radość, tylko zupełnie różna od tej, którą przypuszczaliśmy. Nieostrożni wpadliśmy z całem zaufaniem w pułapkę, nastawioną na nas, a w dodatku przez tak młodych ludzi! Jadąc dalej, rozmawialiśmy o ówczesnych przejściach wojennych. Rzekomych Alabeidów cieszyło szczególnie to, że skarciliśmy tak wówczas Abu Hammedów. Ja byłem jeńcem tego szczepu, lecz umknąłem im, a szejka ich, Zedara Ben Huli, zabił potem jeden z moich towarzyszy. Abu Hammedowie musieli ulec Haddedinom i Alabeidom, oraz oddać im najlepszą część trzód swoich jak o haracz. Nasi nowi towarzysze zachowywali się tak, że nie powzięliśmy względem nich żadnego podejrzenia. Panowali nad swoimi słowami i giestami.
Później odłączył się jeden z nich od nas, aby zawiadomić swoich o przybyciu tak miłych gości. Może na pół godziny przed zachodem słońca ujrzeliśmy czarne namioty obozu, dokoła którego pasły się trzody pod strażą pasterzy. Był to obraz pokoju. Naprzeciw nas wyszła wielka liczba kobiet i dziewcząt, powtarzając często na powitanie słowo: „marhaba!“ Wtórując im, szli za niemi młodzieńcy. Dorosłych mężczyzn zauważyłem niewielu, wojownicy bowiem, jak słyszeliśmy, znajdowali się na wyprawie przeciwko Abu Hammedom, a spodziewano się ich powrotu na trzeci dzień. Przyjęto nas nadzwyczajnym wrzaskiem radości, jaki przypada w udziale tylko bardzo upragnionym gościom. Zniesiono nas poprostu z koni i poprowadzono w tryumfie do namiotów. Wtem jeden ze starych wojowników wyrwał Halefowi strzelbę z ręki i, zanim ja zdołałem wykonać jakiś ruch obrony, uderzył mię kolbą w czoło tak mocno, że zapomniałem o wszystkiem. Drugiem uderzeniem powalił mnie na ziemię, a wtedy straciłem już przytomność.
Nie wiem, jak długo trwałem w omdleniu, ale kiedy się obudziłem, otaczała mnie ciemność. W głowie miałem uczucie, jak gdyby była próżnym harbuzem, w którym brzęczały miliony much. Przez ten brzęk słyszałem jakby zdaleka głosy ludzkie. Leżałem na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Wytężyłem uwagę i dopiero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głoś Halefa.
Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpili do mnie, a jeden, widząc, że mam oczy otwarte, rzekł:
— Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście!
Zwróciwszy się zaś do mnie dodał:
— Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allan spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby, aby uwierzyć, że jesteśmy Abelaidzi. Zabiliście wtenczas naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy!
Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy szczupłem świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Oni byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś słyszałem ich rozmowę, z powodu uderzeń w głowę, jakby z wielkiego oddalenia.
Kiedy znaleźliśmy się znowu sami, zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego, uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i pokonali. Po związaniu nas odbyli dokoła nas taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali rękami i nogami, plując na nas raz po raz, a wkońcu zawlekli nas do tego namiotu, przed który m siedzieli teraz dwaj strażnicy.
— Ja jestem temu winien, sidi — przyznał Halef. — Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy!
— To prawda; wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja byłem także nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas?
— Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że to może nastąpić dopiero po powrocie wojowników.
— Wiedział, że teraz wszystkoby zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielać zdobycz. To dla nas korzystne, ale co z bronią się stało?
— Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka.
— Czy wiesz, który to namiot?
— Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować.
— Hm! Leżysz obok mnie. Jak ci ręce związali?
— Z przodu.
— Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami?
— Mogę.
— To przysuń się bliżej i spróbuj, czy potrafisz rozplątać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzieindziej, nie moglibyśmy sobie udzielić nawzajem pomocy.
Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale w pół godziny miałem już ręce wolne.
— Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych! — wezwał mnie Halef.
— Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce napowrót! To była próba na razie. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakby się dało umknąć. W każdym razie nie odejdę bez strzelby.
— A moje siodło juczne? — szepnął Pars skwapliwie.
— Dlaczego to siodło właśnie?
— Bo pieniądze moje schowane w jego poduszkach. Powiedz mi, sidi: czy Abu Hammedowie zabiliby nas?
— Bez miłosierdzia!
— Czy sądzisz, że zdołamy uciec?
— Mam nadzieję.
— Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie!
Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów.
Czekaliśmy, czas upływał, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz, żeby nam się przypatrzeć i znaleźli nas w tem samem położeniu, co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy pełnili swe obowiązki sumiennie, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków.
Wreszcie nadeszła chwila działania, Halef znowu mię rozwiązał, co tym razem prędzej mu się udało. Mając ręce wolne, mogłem sobie sam zdjąć z nóg więzy.
— Sidi, dokąd pójdziesz? — zapytał Pars.
— Poszukam namiotu szejka.
— Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc!
Polazłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kołek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wyleźć przez mały otwór. Niebo się zachmurzyło, jak gdyby miał deszcz padać. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było ledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się z pod płótna namiotu naszego i pobiegłem odrazu o kilka kroków, aby wydostać się z pobliża strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem przejść przez cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się czemś odróżniał od innych.
Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Musiałem tak się sunąć, żeby światło z ogniska nie padło na mnie. Czołgałem się więc ciemną stroną, przypatrując się każdemu namiotowi tak dokładnie, jak tylko ciemność na to pozwalała. W jednem miejscu stał namiot większy od innych, a ponad nim sterczały w górę dwie włócznie z buńczukami z włókien palmowych. Czyżby to był namiot, którego szukałem?
Właśnie chciałem się ostrożnie podsunąć ku jego przedniej stronie, kiedy szmer mnie doleciał. Jakiś człowiek wyszedł z poza namiotu, Ponieważ znajdowałem się właśnie pod jego nogami, przeto nie miałem już czasu usunąć mu się z drogi, on postąpił jeszcze krok naprzód, potknął się o mnie i upadł. Równocześnie prawie ja potoczyłem się, jak mogłem najdalej, potem pobiegłem chwilę na rękach i nogach, a w końcu podniosłem się i puściłem się czemprędzej do naszego namiotu tą samą drogą, którą przyszedłem.
— Zbudźcie się, ludzie! — ozwał się głos donośny i przeleciał po całym obozie. — Ktoś był w namiocie szejka!
Odrazu zawrzało życie w całym obozie. Dla mnie było rzeczą najważniejszą dostać się do naszego namiotu. Byłem już tam blizko, po tylnej stronie rzędu namiotów i, położywszy się na ziemi, polazłem dalej. Szczęściem nie przyszło strażnikom na myśl zaglądnąć tutaj. Wstali i poszli kilka kroków ku namiotowi szejka. Przesunąłem się pod płótnem i wbiłem napowrót kołek w ziemię. Potem związałem sobie sznurem nogi, a Halef skrępował mi ręce na plecach. Skoro tylko położyłem się na poprzedniem miejscu, zjawiło się kilku Beduinów z lampą i zaczęli nas oświetlać jednego po drugim.
— Ci leżą bezpiecznie, żaden z nich ujść nie może! — brzmiał wyrok inspekcyi. — To nie był człowiek, lecz jeden z psów od trzody.
Oni się oddalili, a powoli uciszyło się w obozie. Teraz cichym głosem opowiedziałem towarzyszom, co się stało.
— Mój tilzim słońca nie poskutkował — rzekł Pars. — Drugi tilzim, to tilzim el hilal, talizman półksiężyca, zrobiony dla muzułmanina. Jestem więc także w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, o sidi?
— Tak. Musimy narazić choćby życie dla wolności i to jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno.
— Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi.
Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już, że to był rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem {namiotem do przyjęć), rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety siedział tam dozorca, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który upadł przedtem przeze mnie.
Tu wyjąłem także kołek z ziemi, wlazłem do środka i zacząłem macać do koła w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnem miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztućca, zabrałem go i wylazłem z namiotu.
Teraz ja przynajmniej byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać, a Parsowie tej zręczności nie mieli, przeto posuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka, wlazłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód aż do wejścia i odchyliłem chustę, tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak pod ręką i blizko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że się rozciągnął na ziemi i stracił przytomność.
Teraz mogli wejść towarzysze. Związaliśmy strażnika i wpakowaliśmy mu w usta koniec turbanu jako knebel. Następnie zabraliśmy nasze rzeczy, kierując się przytem zmysłem dotyku. Tylną ścianę namiotu przeciąłem od góry do dołu, ażebyśmy mogli wydostać się z siodłami. Pars i jego towarzysz mieli sporo do dźwigania, bo aż trzy siodła i kilka pakunków z towarami, które wieźli na jucznym koniu, ażeby w braku pieniędzy zaspokoić Anezejów tymi przedmiotami handlu. To utrudniało nam drogę; pomogliśmy im jednak z Halefem i ostatecznie wydostaliśmy się szczęśliwie z obozu.
Teraz trzeba było postarać się o konie. Nie musieliśmy w tym celu koniecznie odzyskać naszych. Kiedy dziś wieczorem zbliżaliśmy się do obozu, widzieliśmy, po której stronie pasły się konie Abu Hammedów. Tam zanieśliśmy nasze rzeczy, położyliśmy je na trawie, a ja poszedłem na zwiady.
Psów się nie bałem, ponieważ są zwykle przy kozach i owcach. Minąłem wielbłądy i ujrzałem konie, spoczywające na trawie. Czołgając się na brzuchu, posunąłem się dalej aż do pasterza, który leżał z łokciami opartymi o ziemię, a głową na dłoniach. Okrążyłem go, aby zajść z tyłu, i objąłem go za szyję. Chłopak zamarł na poły ze strachu. Przyłożywszy mu nóż do piersi, pozwoliłem mu odetchnąć, żeby mógł cicho mówić, i rzekłem:
— Nie mów głośno, na Allaha, bo cię przebiję! Jeśli skłamiesz, dostaniesz także nożem. Ilu pasterzy jest przy koniach?
— Tylko ja jeden — szepnął drżąco.
— Wstań i chodź ze mną! Jeśli się cicho zachowasz, nic ci się nie stanie.
Posłuchał mnie. Przytrzymując go, zaprowadziłem go do towarzyszy, gdzie związałem go własnym jego pasem. Pars i jego towarzysz musieli go pilnować, ja zaś wybrałem się z Halefem po pięć koni. Odbyło się to w przeciągu krótkiego czasu. Osiodłaliśmy konie i okiełzali, zakneblowaliśmy pasterzowi usta, żeby nie mógł wołać zaraz po naszem odejściu, wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy w drogę tak szybko, jak na to ciemność pozwalała.
Z początku nie przemówił nikt ani słowa, kiedy jednak byliśmy już dość daleko, zawołał Halef tonem ulgi:
— Chwała i dzięki Allahowi, który nas ocalił! Sidi, byłoby już po nas, gdyż wojownicy Abu Hammedów byliby nas pewnie zamordowali po powrocie.
— Nie, żadnego niebezpieczeństwa nie było — oświadczył Pars.
— Nie? — spytał hadżi ze zdumieniem.
— Nie, bo ja mam dwa talizmany. Wprawdzie talizman esz szems nie poskutkował tym razem, ale za to drugi talizman, el hilal, tem lepiej spełnił swoją powinność. Ja jestem w nur esz szems i w nur el hilal, czyli pod opieką i w świetle słońca i półksiężyca, mnie więc nic się stać nie może, zarówno jak i wam, ponieważ znajdujecie się ze mną.
— Gdyby tu jednak nie było mojego sidi, to nie byłoby ocalenia — zauważył Halef z zapałem.
— Czy sądzisz, że sidi poddaje się pod rozkazy słońca lub półksiężyca? To chrześcijanin, żyjący w innem świetle, aniżeli twoje. Ono stało się także mojem światłem, za co prorokowi dzięki czynię!

Dziękował więc prorokowi za to, że wewnętrznie został chrześcijaniniem! Tego mu jednak nie można było wziąć za złe.

III.
Nur es sema..

Anezejowie są jednym z najstarszych koczowniczych plemion arabskich. Powiadają, że są potomkami wielkiego szczepu Rebija, który jeszcze przed Mahometem mieszkał w południowym Nedżdzie. Kilka gałęzi pozostało tam, inne mieszkają w Hedżazie, a oprócz tego kilka oddziałów wypasa trzody swoje niedaleko od Dżebel Szammar. Hordy te są bardzo chciwe grabieży i zapuszczają swoje zagony aż daleko do Mezopotamii. Im to wpadł w ręce Wikrama, ojciec naszego Parsa Alama.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że synowi nie byłoby się udało wyswobodzić ojca, gdyby nawet posiadał był cały okup, a nie tylko część. Ci chciwi ludzie biorą zazwyczaj okup, ale zamiast puścić wykupionego na wolność, stawiają nowe żądania. Alam nie miał wogóle zdolności do takiego postępowania z Beduinami, jakie mogło się przyczynić do osiągnięcia jego celu.
Za mojego dawnego pobytu w tych stronach nie słyszałem nic o pustelniku ze skały Wahsija. Ta samotna skała leży na południe od gór Sindżar, gdzie mieszkają także chrześcijanie. Byłbyż to może pustelnik chrześcijański? Trudno, bo w takim razie nie byłby zyskał u mahometańskiej ludności sławy, sięgającej aż w dół do Bagdadu. Skoro miał władzę nawet nad złodziejskimi Anezejami, to musiał być muzułmaninem, jednym z pobożnych ascetów, których w północnozachodniej Afryce nazywają marabutami.
Od spotkania się naszego z Abu Hammedami upłynęło już kilka dni. Znajdowaliśmy się na terytoryum miasta Mossulu, chociaż na stepie, w miejscu pobytu Beduinów, gdzie władza mutessaryfa z Mossulu nie sięga. Poprzedniego dnia spotkaliśmy dwu Obeidów, którzy żyli wtenczas w przyjaźni z Haddedinami, i dowiedzieliśmy się od nich, gdzie mamy szukać Haddedinów. Dzisiaj właśnie zbliżaliśmy się do ich pastwisk.
Już około południa ujrzeliśmy step jakby skoszony, co było oznaką, że Haddedinowie byli tutaj niedawno i, jak wskazywały ślady, odeszli zwolna na północ. Następnie zaraz popołudniu zauważyliśmy na północnym widnokręgu dwu jeźdźców, uganiających na młodych koniach. Oni dostrzegli nas także i ruszyli ku nam pędem.
Tak, to byli Haddedinowie; zdaleka widać było, że to najlepsi jeźdźcy w tych stronach. Przylecieli do nas ventre a terre z nastawionemi włóczniami i osadzili konie wprost z cwału tak blizko przed nami, że ostrza włóczni dotknęły prawie piersi mojej i Halefa. Jest to manewr bardzo niebezpieczny, nie wolno jednak przytem drgnąć nawet powieką, jeśli się nie chce uchodzić za tchórza.
Byli to dwaj starzy wojownicy, których znałem dobrze, gdyż nieraz siadywałem z nimi przy obozowem ognisku. Jakąż niespodzianką był dla nich widok mój i Halefa! Zeskoczyli natychmiast z koni, pochwycili strzemiona moje i całowali końce butów, co wobec niesłychanej dumy tych ludzi było niezbitym dowodem, jak bardzo mnie umiłowali. Potem dosiedli znowu koni i popędzili, by nas oznajmić.
— Sidi — zapytał Pars — czy długo zabawisz u Haddedinów?
— Pewnie kilka tygodni.
— Przypuszczam, że będziesz mi towarzyszył do Anezejów, ponieważ sądzisz, że sam nie zdołam ojca uwolnić.
— Przyrzekłem ci to i słowa dotrzymam.
— W takim razie możesz tutaj zaledwie dzień zabawić. Powiedziałem ci, że dnia piątego miesiąca safar upływa termin.
— Pojadę z tobą, a potem do nich powrócę.
— Czy piąty dzień safaru wedle księżyca nie jest w tym roku wedle słońca dwudziestym piątym kanun el auwal[219]? — zapytał Halef.
— Tak jest.
— Na ten dzień przypada id el milad[220] u chrześcijan!
— Istotnie.
— A ty chcesz wielkie swoje święto obchodzić w ten sposób, że udasz się do nieprzyjacielskich Anezejów i narazisz tam swoje życie?
— Idzie o to, żeby wybawić nieszczęśliwego i zapobiec morderstwu. To najlepsze uczczenie chrześcijańskiego święta.
— Dobrze, sidi. A ja mogę z tobą pojechać?
— Owszem, zobaczysz, że wrócimy całkiem zdrowo.
Wtem ukazała się przed nami na północy wielka i gęsta chmura jeźdźców, którzy pędzili ku nam, krzycząc i strzelając. Chmura ta rozdzieliła się w pewnem oddaleniu przed nami, jeźdźcy objechali nas i zatrzymali się, utworzywszy dokoła krąg, z którego tylko jeden przycwałował do nas: bohaterski szejk Amad el Ghandur. Zeskoczywszy z koni, uścisnęliśmy się i ucałowali, a podczas tego wszyscy inni wykrzykiwali nieustannie: „marhababak“, pozdrowienie ci!
Był to młodszy sobowtór mego przyjaciela, a ojca swego Mohammed Emina. Równie wysoki i silnie zbudowany, o tych samych poważnych i szlachetnych rysach twarzy, posiadał, co u Beduinów jest rzadkością, piękną ciemną brodę, spadającą mu aż na piersi. Broda ojca jego była tak sam o gęsta i długa, tylko srebrzyście biała.
Na co mam opisywać wzruszające sceny, jakie teraz nastąpiły? Każdy domagał się odemnie uściśnienia ręki lub słowa i długo trwało to wszystko, zanim zawrócili, aby nas w tryumfie zaprowadzić do obozu. Można tych ludzi przedstawiać jako półdzikich, nieokrzesanych, niegodnych zaufania, wiarołomnych i t. d., kto ich zna dobrze, ten wie, że nie są tacy. To przyjaciele dla przyjaciół, a wrogowie dla wrogów, pod każdym względem i z całego serca. Kto przychodzi do nich bez chęci uznania ich odrębności, komu się zdaje, że może z wyżyny swojej kultury patrzeć na nich wzgardliwie, wyzyskiwać ich jako przebiegły handlarz, lub dowodzić im, że Mahomet nie był prorokiem, lecz oszukańczym fantastą, ten oczywiście zawiedzie się na nich i nie pozna nigdy ich stron dodatnich.
Jakież było poruszenie w duarze, wsi zbudowanej z namiotów, kiedyśmy tam weszli? Mężczyźni wyjechali naprzeciw nas, a teraz przyszła kolej na kobiety, stare i młode, na chłopców i na dziewczęta! Chcąc mnie od nich uwolnić, próbował szejk wepchnąć mnie do swego namiotu, lecz mu się to nie udało. Dziesięć, dwadzieścia osób wciągało mnie do swego grona i nie wypuszczano mnie prędzej, dopóki ostatni bachor nie otrzymał odemnie przynajmniej przyjacielskiego klapsa. Potem dopiero mógł Amad el Ghandur uważać mnie za swego gościa. Uroczystość mego przybycia musiało niestety niejedno biedne a tłuste jagnię uczcić swojem szlachetnem życiem! Cóż robić? Taki to już porządek w świecie, że radość jednego jest cierpieniem drugiego! Zasiedliśmy z szejkiem do smakowitej uczty, którą starodawnym zwyczajem czcigodnym spożywaliśmy przy pomocy pięciu palców, zamiast łyżką i widelcem. Palce nie rdzewieją, chociaż się ich przeważnie nie czyści.
Teraz dopiero mogła się zacząć rozmowa o tem, co nas tu sprowadziło i dokąd się stąd udajemy. Gdy opowiedziałem Amadowi el Ghandur o Parsie i jego ojcu, rzekł ten:
— Dobrze się stało, przyjacielu mej duszy, że nie pojechałeś natychmiast do Anezejów. Byłaby cię śmierć spotkała, gdyż oni wściekli są na wszystko, co nie jest Beduinem. Mutessaryf posłał do nich swoich żołnierzy, ażeby przemocą wydobyć od nich pogłówne i kazał im pozabierać najlepsze i najpiękniejsze zwierzęta, teraz więc grożą śmiercią każdemu obcemu, gdyż każdy obcy jest dla nich Turkiem. Wikramy, którego chcecie wykupić, nie wypuszczą na wolność, choćbyście zapłacili cały, a nawet podwójny okup. Jeśli go nie zabili dotychczas, to wezmą pieniądze i zamordują jego i was. Ale ty, Kara Ben Nemzi, jesteś mi bratem, dlatego ja wam dopomogę. Czy wiesz już o tem, że teraz prowadzimy spór z nimi?
— Nie.
— Jest zapowiedziany, choć nie wybuchnął jeszcze dotychczas. Gdy im zabrano tyle zwierząt, porwali się Anezejowie na nasze trzody i nie chcą nam ich zwrócić. Jesteśmy o wiele silniejsi i potężniejsi od nich i odbijemy je sobie. Kiedy upływa termin dla jeńca?
— Piątego dnia safar.
— Tak rychło? Wobec tego musimy się śpieszyć. Dziś jeszcze roześlę posłów i każę zwołać wojowników z różnych oddziałów Haddedinów. Potem ruszymy ku skale Wahsija.
— Czy Anezejowie tam obozują?
— Tak.
— Słyszałem o sławnym pustelniku, który tam podobno mieszka. Czy znasz go?
— Nie byłem jeszcze nigdy u niego. W ogóle nie widział go jeszcze nikt, oprócz dwu chłopców, których matka mieszka u podnóża skały. Wchodzą oni dwa razy dziennie, rano i przed wieczorem do niego na górę, ażeby usłyszeć święte słowa i zanieść je wiernym, czekającym na dole. Ze wszystkich stron ściągają się pielgrzymi, którzy powierzają mu swoje prośby i otrzymują odpowiedzi. Nikt, nawet rozbójnik, lub inny złoczyńca nie poważy się postąpić wbrew wskazówkom, otrzymanym od pustelnika. Celę jego zobaczysz z daleka, ale nie będzie ci wolno wyjść na górę. Bylibyśmy wstrzymali się jeszcze czas jakiś z ukaraniem Anezejów, ale skoro ty przybyłeś, to zabijemy odrazu dwie gazele na jeden strzał; ukarzemy łupieżców i uwolnimy Wikramę. Czy posłać ludzi na zwiady?
— Poślij! Musimy się dowiedzieć, czy rzeczywiście znajdują się pod skałą Wahsija, i otoczyć ich, jeśli to będzie możliwe. Niech się wywiadowcy postarają także o to, żeby wyprawa nasza odbyła się w tajemnicy.
— Zaraz po uczcie wybiorę ludzi, najbardziej do tego odpowiednich i dam im najszybsze konie.
Już w godzinę potem odjechali wywiadowcy, a równocześnie z nimi posłańcy, którzy mieli sprowadzić wojowników z innych oddziałów. Nikt nie cieszył się tym pośpiechem bardziej, aniżeli Alam, którego słowa szejka nabawiły wielkiej trwogi o życie ojca.
Zaraz następnego wieczora zapłonęło dokoła obozu mnóstwo ognisk, a dokoła nich zebrało się sześciuset dobrze uzbrojonych Haddedinów. Nazajutrz rano wyprawa się rozpoczęła. W południe wrócił jeden z wywiadowców, donosząc, że Anezejowie, w sile trzystu dorosłych mężów, obozują z żonami i dziećmi, namiotami i trzodami pod skałą i nie przeczuwają prawdopodobnie, że Haddedinowie tak rychło wyruszą na zemstę. Reszta ludzi, wysłanych na zwiady, śledziła ich zdaleka, nie pokazując im się przytem zupełnie.
Z tego doniesienia wynikało, że mieliśmy nad nimi podwójną przewagę. Nadto u nas byli sami walczący, u nich zaś kobiety i dzieci, które w razie, gdybyśmy ich zamknęli, mogły się stać dla nich wielką przeszkodą.
Następnego ranka dotarliśmy już tak daleko, że należało wreszcie się zatrzymać, Pars bowiem musiał pojechać sam naprzód, jeśli ojciec jego miał być ocalony. Podczas napadu w tylu ludzi niewątpliwie byliby Anezejowie ojca jego zamordowali. Rozumie się, że stosownie do obietnicy poszedłem z nim razem. Sam byłby pewnie do nich się nie puścił. Mój dzielny Halef uparł się, żeby nam towarzyszyć, my zaś zgodziliśmy się na to. Przewodnika perskiego nie zabraliśmy z sobą, gdyż nie mógł nam się obecnie na nic przydać.
Amad el Ghandur niechętnie na to patrzył, że odchodziłem, lecz nie sprzeciwiał się temu wyraźnie. Zresztą przyłączyłem się do Parsa nietylko z powodu przyrzeczenia, miałem w tem jeszcze inny zamiar. Haddedinowie, pałając żądzą zemsty, postanowili niezłomnie napaść na Anezejów, sądziłem więc, że będąc tam, prędzej zdołam w jakiś sposób przeszkodzić rozlewowi krwi.
We trójkę opuściliśmy miejsce, na którem rozłożyli się obozem przyjaciele. Przedtem oczywiście omówiłem z Amadem el Ghandur plan, który mojem zdaniem należało przeprowadzić. Znałem okolicę, w której leżała skała, przeto nie mogliśmy zabłądzić.
Moje i Halefa towarzystwo dobrze oddziałało na Parsa, bo miał dobrą minę, a nawet znowu oświadczył:
— Wszak nie obawiasz się, sidi? Niema czego się lękać. Przecież ja noszę przy sobie dwa amulety, jesteśmy więc w nur esz szems i w nur el halil; ochroni nas światło słońca i półksiężyca.
Dotychczas nie dowiadywałem się o to, ale teraz zadałem mu pytanie:
— Skąd masz talizmany?
— Wiesz o tem — rzekł — że pomiędzy Bagdadem a Bazrą jeździ tam i napowrót siedm tureckich i dwa angielskie parowce. Na jednym z angielskich służy pewien nauti[221], którego znam bardzo dobrze. Wozi on zawsze cudotwórcze pisma, z których robi talizmany na sprzedaż. Aby być całkiem pewnym, wziąłem od niego dwa, jeden dla Parsów, a drugi dla Mahometan. Doświadczyłeś już sam, że obydwa nas już ocaliły.
— Ty w to wierzysz, ale ja nie. Talizmany nie mogą wpływać na losy ludzkie. Może mi pokażesz swoje?
— Zdaje mi się, że nie wolno tego robić, dlatego opiszę ci je tylko. Na talizmanie Parsów wyobrażony jest Zerduszt, twórca naszej religii, jako nowo narodzone dziecko, do którego przychodzą już sąsiedzi, by się doń modlić. Obok znajduje się pismo, którego nikt nie potrafi przeczytać. Na talizmanie muzułmańskim przedstawiony jest Mahomet, jako dziecko, które czci matka jego Amina. I pod tem jest pismo, którego nikt nie rozumie. Czy ci to wystarczy?
— Nie. Sądzę bowiem, że cię jakiś oszust wprost okpił.
— Czemu?
— Czyż nie wiesz, że Mahomet zabronił robić obrazy? Na muzułmańskim talizmanie zaś miałby być wizerunek jego i jego matki? To jest oszustwo! Wyciągnijno te amulety!
Musiałem go wezwać kilkakrotnie, zanim spełnił moją wolę i wyciągnął z pod ubrania dwie małe paczki papieru. Na jednej wyrysowane było atramentem słońce, a na drugiej półksiężyc. Jedno i drugie wyglądało tak, jak gdyby pochodziło z ręki dziecka. Otworzyłem je i ku memu zdumieniu znalazłem dwie ryciny do wierszy z angielskiego czasopisma. Na „mahometańskim“ talizmanie znajdował się wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, a parski talizman przedstawiał „christmas“ z wierszem na Boże Narodzenie. Obrazki te niewątpliwie pochodziły z ojczyzny angielskiego marynarza, który z żartu lub dla zysku zużytkował je jako amulety.
— Prawda, sidi, że to nie jest oszustwo? — zapytał Pars.
— Oszustwo, a mimoto treść tego obcego pisma jest talizmanem w życiu i w godzinie śmierci. Niema tu mowy o żadnem nur esz szems, ani o nur el hilal, o żadnem świetle słońca, ani półksiężyca, lecz o prawdziwem nur es sema, o świetle niebios, które weszło niegdyś nad Betlejem i cały świat oświeciło. Weź te obrazki i przypatrz im się dokładnie! Ja ci je objaśnię Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/441 i pomówię z tobą o nur es sema. Jutro obchodzimy uroczystość tego dnia, w którym weszło to światło.
Zacząłem z nim rozmawiać o wierze chrześcijańskiej, on zaś godzinami przysłuchiwał mi się z nabożeństwem i przerywał pytaniami, które świadczyły, że słowa moje zapuszczały w sercu jego korzenie. Wreszcie ściemniło się i musieliśmy rozłożyć się obozem na noc.
Niebo roziskrzyło się gwiazdami, a w duszy moich słuchaczy zeszły gwiazdy, prawdziwe światła niebios. Nie spaliśmy, rozmawiając do północy. Kiedy kładłem się spać, rzekł Pars:
— Sidi, wiara twoja jest pełna miłości, prosta, a jednak tak cudowna! Tak, kto tę wiarę ma w sercu, temu nie potrzeba amuletu, ani talizmanu, gdyż nad nim czuwa wieczysta dobroć i miłość. Oszukano mnie, ale ja mimoto zachowam sobie te kartki do końca życia, albowiem one zaprowadziły mnie do prawdziwego nur es sema, światła niebios!
Halef nic nie powiedział, uścisnął tylko moją rękę, a ja go zrozumiałem. Potem zasnęliśmy, a nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Niebawem wynurzyła się przed nami skała Wahsija, a u jej podnóża namioty Anezejów, dokoła których pasły się zrabowane w połowie trzody.
Wahsija (samotna), nie była to właściwie góra, lecz skała, która u stóp swoich miała z kwadrans drogi w obwodzie, a z ośmdziesiąt łokci wysokości. Z biegiem stuleci porosły ją nietylko krzaki, lecz nawet drzewa, które wtenczas zieleniały. Pomiędzy drzewami snuła się w górę ścieżka. Pod samym szczytem znajdowała się jaskinia, przed którą stało jakieś drzewo szpilkowe. Z dołu nie można było rozpoznać gatunku. Tam, gdzie droga schodziła na równinę, stała niewielka chata, a w niej mieszkała wspomniana już wdowa z dwoma chłopcami. Żyła z darów pielgrzymów, przybywających do pustelnika.
Kilku Beduinów zagadnęło nas, zapytując szorstko, czego żądamy. Gdy na to powiedziałem, żeby mnie zaprowadzono do szejka, posłuchali odrazu, wskazując jego namiot. Szejk przyjął nas siedząco, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nas, żebyśmy usiedli. Ja jednak zająłem miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby to samo uczynili, zapytałem:
— Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikrama?
— Czego chcecie od niego? — spytał.
— Chcemy zapłacić za niego okup.
— To jego szczęście, bo jutro ostatni dzień! Dajcie ten okup!
— Czy on jest tutaj?
— Tak. Dawajcie!
— My odpowiemy ci tak samo krótko: Dawaj; jego!
— Najpierw pieniądze, potem on!
— Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widziało, co się kupuje.
— Ja nie jestem handlarzem, ani sprzedawcą, lecz; szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi...
Zerwał się i przerwał mi:
— Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedinów bitwę w Dolinie Stopni?
— Tak.
— Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! My byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im z pomocą za późno. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam!
Z temi słowy na ustach wyskoczył z namiotu. Z rozumiałem, że sprawa bierze zły obrót, którego nie spodziewałem się wcale, gdyż nic złego szejkowi nie zrobiłem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos, zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie:
— Sidi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy?
— Na Allaha, tylko tego nie róbcie! — zawołał z lękiem Pars. — Wszyscybyśmy wtedy zginęli!
— Tu nie pomógłby ci amulet — odpowiedziałem. — Bądź jednak spokojny o siebie! Tobie nic się nie stanie.
Odchyliłem rogóżkę i stanąłem z Halefem w wejściu do namiotu. Anezejowie stali zgromadzeni głowa przy głowie, a szejk o kilka kroków przed nimi. Panował wielki gwar, lecz na mój widok wszystko się uciszyło. Trzymając sztuciec w prawej ręce, a w lewej jeden z rewolwerów, zapytałem głosem donośnym:
— Uważasz więc nas za swoich jeńców, szejku Anezejów?
— Tak — odrzekł. — Poważ się zrobić krok, a będziesz trupem!
— Słyszałeś, zdaje się, o mnie. Czy powiedziano ci także, że mogę z tej strzelby czarodziejskiej strzelać godzinami bez nabijania?
Wahajati el baruda el dżehennem — na moje życie, to piekielna strzelba!
— A z tych małych pistoletów strzelam także tyle razy. Uważaj! Dam sześć strzałów do kuli u siodła, na bocznym namiocie!
Wystrzeliłem sześć razy, czem wywołałem powszechne zdumienie.
— Widzisz — mówiłem dalej — mógłbym odejść wbrew twemu zakazowi, gdyż zanimby który z twoich ludzi podniósł przeciw mnie strzelbę, zginąłby on i dziesięciu innych do tego. A sam nie jestem; moi towarzysze także strzelają. Nie myślę jednak wcale uciekać przed wami. Przybyłem tu po Wikramę i nie odejdę bez niego. Zostaniemy w twoim namiocie, dopóki się nie namyślisz. A teraz was przestrzegam: Liczę powoli do dwudziestu. Kto potem będzie bliżej namiotu, jak na pięćdziesiąt kroków, dostanie niechybnie kulą w łeb. Przysięgam to na brodę waszego proroka!
Wróciłem z Halefem do namiotu i zapuściłem zasłonę. Ze dworu dolatywały nas głosy i kroki oddalających się ludzi. Ja wyciąłem dziurę w prawe], a Halef w lewej ścianie namiotu i przez te dziury zobaczyliśmy, że Anezejowie cofnęli się w prawdzie, ale nie tak daleko, jak im wyznaczyłem. Gdy wysunęliśmy wobec tego lufy strzelb, natychmiast zaczął się odwrót, a szejk rejterował na czele. Ubawiliśmy się tem doskonale. Anezejowie nasłuchali się dużo o moim repetierze i nie mieli jeszcze do czynienia z odważym Europejczykiem, zaczęli więc uciekać. Bardzo łatwo mogliśmy teraz umknąć, gdyż oni nie odważyliby się zbliżyć do nas, a ich bardzo długich, lecz bardzo lichych strzelb nie potrzebowaliśmy się wcale obawiać. Nie chciałem jednak, żeby o mnie, chrześcijaninie, mówiono, iż uciekałem przed synami Mahometa. Wiedzieliśmy zresztą napewno, że około południa nadejdą Haddedinowie ze wszystkich stron i otoczą obóz.
Pars drżał o swego ojca, lecz ja uspakajałem go, jak umiałem, gdyż jeńcowi rzeczywiście obecnie nie groziło nic złego. Anezejowie odbywali wielką naradę.
Było to w dzień wilii, ale około południa. Gdy wkrótce potem zaczęła się nagle bieganina i głośne wołania, wyjrzeliśmy przez otwory i zobaczyliśmy Haddedinów, nadjeżdżających ze wszystkich stron. Daleko jeszcze, kiedy nie byli jeszcze widoczni, utworzyli dokoła obozu pierścień i ścieśniali go teraz, zbliżając się szybko. Nadszedł czas, żeby przeszkodzić rozlewowi krwi. Wziąłem strzelbę, odrzuciłem zasłonę i wyszedłem. Szejk stał przy swoich, giestykulując żywo rękoma. Wezwałem go do siebie, a on pośpieszył, wołając już zdaleka:
— Kara Ben Nemzi, czy wiesz, kto są ci jeźdźcy?
— Tak, to sześciuset Haddedinów z tylomaż dobrem i strzelbami. Przybywają zemścić się na was za grabież, której dopuściliście się na nich. Jesteście przez nich osaczeni i nie zdołacie uciec. Jeśli nie poprosisz ich o łaskę, spadnie wiele razy po sześćset kul na gromady waszych żon i dzieci. Ja ujmę się jednak za wami i wyślę posłańca do Amada el Ghandur, ażeby atak odłożył. Potem będziesz się mógł z nim układać.
— Zaczekaj jeszcze trochę! — odrzekł, zgrzytając, zębami.
Pobiegł zapytać starszych o radę, ale pierścień zacieśniał się tak szybko i groźnie, że było jasnem, iż wszelki opór byłby daremny. To też szejk zawołał do mnie:
— Wypraw posła, ale prędko!
Halef był już pouczony; wziął swoją strzelbę, pośpieszył, niezatrzymywany oczywiście przez nikogo z Anazejów. Ja stałem przed namiotem, czekając na wynik. Dokoła panowała głęboka cisza. Wtem zabrzmiał na skale głos dzwonka, a wkrótce potem chłopak zaczął się wspinać w górę po ścieżce. W górze zniknął nam z oczu, a niebawem zeszedł znów na dół i udał się do szejka. Skinąłem na obydwu i zapytałem:
— Czego życzy sobie świątobliwy człowiek?
— Chce wiedzieć, jaka tu będzie walka i o co? — odparł szejk.
— Dowie się o tem odemnie. Czy umiesz czytać?
— Tak.
— To zaczekaj!
Usiadłem zaraz, wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem ołówkiem odpowiedź krótką, lecz wyczerpującą. Szejk przeczytał ją i oddał chłopcu, by ją zaniósł na górę wraz z ołówkiem. Teraz miało się pokazać, czy ów sławny człowiek umie przynajmniej pisać. Podpisałem się Kara Ben Nemzi. Haddedinowie stali prawie na odległość strzału, a zatrzymali się tylko dlatego, że usłyszeli dźwięk dzwonka i zobaczyli posłańca pustelnika. Tym razem zabawił on dłużej, aniżeli poprzednio, zanim przyniósł nam kartkę. Pod moimi wierszami przeczytałem ku memu zdumieniu następujące słowa, w arabskim języku:
„Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!“
Słowa pieśni anielskiej! W dzisiejszym dniu! Od słynnego wśród Mahometan pustelnika! Musiał to być bezwarunkowo chrześcijanin. Dałem te słowa do przeczytania szejkowi, który nie przeczuwał, że pochodzą z biblii. Ale sens ich zrozumiał, bo rzekł:
— Święty człowiek nakazuje nam zawrzeć pokój. Czy sądzisz, że Amad el Ghandur się zgodzi?
— Tak, a gdyby był zbyt surowy, to ja przemówię za wami.
— Udasz się więc do niego?
— Ja i ty.
— Ja także? On mię weźmie do niewoli!
— Nie, jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci, że wrócisz, kiedy ci się spodoba.
Nie dowierzał, lecz po dłuższej namowie odważył się wreszcie pójść.
„Pokój na ziemi!“ Tego nakazu posłuchano. Układy trwały wprawdzie aż do wieczora, ale sprowadziły wkońcu zgodę. Wikramę wypuszczono bez okupu, a Haddedinowie otrzymali napowrót swoje zwierzęta, za co Amad el Ghandur dał słowo, że się nie zemści. Potem nastąpiło zbratanie się wrogów dotychczasowych, z początku trochę wymuszone, potem jednak swobodniejsze i coraz to serdeczniejsze. Haddedinowie weszli do obozu, gdzie dla utwierdzenia zgody i zabawienia gości zarżnięto sporo jagniąt i upieczono przy ogniskach.
Przedtem jednak stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Gdy chłopcy tuż przed nocą wyszli na górę, wypytał ich pustelnik o wynik układów między Haddedinami i Anezejami. Nadto kazał prosić o świece, jakie Anezejowie robią z łoju baraniego, ja zaś otrzymałem wezwanie, ażebym przyszedł do niego nazajutrz rano. Byłem oczywiście bardzo rozciekawiony z powodu tej wizyty. Należy jeszcze wspomnieć, że obydwaj Parsowie wielce się uradowali, gdy się znowu razem znaleźli i nie musieli płacić okupu. Rozumie się, że Wikramie musiano wydać odebraną mu sumę, o ile oczywiście z niej co jeszcze zostało.
Kiedy wieczorem siedzieliśmy przy ogniskach, spożywając ucztę pokoju, zabrzmiał znów dzwonek. Spójrzeliśmy w górę, a tam na drzewie szpilkowem zaczęły się ukazywać światełka jedno po drugiem. Pustelnik obchodził wilię przy choince. Co za cud, tu na Wschodzie pośród Beduinów! A jaki to widok dla mnie, który nie mogłem sobie wyobrazić Bożego Narodzenia bez drzewka! Arabowie patrzyli na to obce dla nich widowisko w milczeniu, Alam zaś powiedział do mnie:
— Sidi, to jest drzewo, o którem wczoraj mówiłeś. Jakie ono piękne! Mówi do mnie o nur es sema, które zeszło w mej duszy!

Kogo na górze w chacie nazajutrz zastałem i czego się dowiedziałem, o tem opowiem miłemu czytelnikowi może innym razem!...

„ANIELE,
STRÓŻU DUSZY“.
— Chodeh t’ aweczket; aaleik sallam, u rahmet Allah — niechaj cię Bóg zachowa; pokój i miłosierdzie Pana niech będzie z tobą!

Szejk Melef, do którego powiedziałem te słowa pożegnania, podał mi rękę ze swego siwka. Rzadka broda zadrgała mu dokoła wązkich ust, a skóra przy kącikach oczu skurczyła się w drobniutkie zmarszczki, które mi się wcale nie podobały.
— Ac kolame tah; bu kalmeta ta siuh taksir nakem; atina ta, ansciallah kheira — jestem twoim sługą i nie szczędzę niczego, aby ci tylko służyć; oby dał Bóg, żeby odwiedziny twoje były szczęśliwe! — odpowiedział.
Uścisnął mnie za rękę bardzo przyjaźnie, a spojrzeniem w bok dał znak swemu orszakowi, że może się także ze mną pożegnać.
— Chodeh scogoletah rast init — niech ci Bóg dopomaga w twoich zamiarach! Chodeh ecz tah raczibit — Oby Bóg był z ciebie zadowolony! Chodeh da uleta ta macen beket — niech pokój będzie z tobą, drogi przyjacielu!
Te i tym podobne okrzyki zabrzmiały dokoła mnie, a dwadzieścia rąk starało się uścisnąć dłoń moją. Mówili zepsutym dyalektem Kurmangdżi, a tak samo wątpliwym, jak ten dyalekt, wydał mi się ich charakter podczas mego czterodniowego pobytu u nich. Cieszyłem się, że uchodziłem cało i starałem się skrócić o ile możności pożegnanie. Podałem rękę wkoło, mój służący Arab uczynił to samo, poczem odjechaliśmy w towarzystwie jeźdźca, który najlepszą drogą miał nas przez Wielki Cab zaprowadzić do Kurdów z nad górnego Zibaru.
Człowiek ten był szczególnie odziany. Do czerwonego kuliku[222] przyczepione były skórzane paski, zwisające jak nogi olbrzymiego pająka na twarz i szyję. Spodnie miał szerokie, czarne w żółte pasy, a dwa płaty skóry, przywiązane do nagich stóp, tworzyły obuwie. Górną część ciała pokrywało zielono i biało kratkowane ubranie, na pół kamizelka, na pół bluza, a z otworów tego odzienia wystawała para nagich rąk kosmatych, jak gdyby u goryla. Miał on jednak szczerą twarz i uczciwe oczy, któremi badał mnie dokładnie od czasu do czasu.
— Sidi — zapytał mój służący po upływie pół godziny jazdy w milczeniu — co znaczy po kurdyjsku: hultaj?
— Herambaz.
— Dziękuję. To każdy z tych Kurdów jest herambaz.
— Mów ciszej!
— Dlaczego, sidi? Czy, aby mnie ten Kurd nie słyszał? Gdyby nawet umiał mówić po arabsku, nie zrozumiałby mojego narzecza, gdyż mówię naumyślnie językiem mogreb; tu go nie znają, a wszyscy Kurdowie to zbóje. Bóg jest wszechwiedzący i wie, że ze strony szejka Szirwanich nie można się niczego dobrego spodziewać. Czy widziałeś jego krzywy nos i śpiczaste oczy? Dusza jego jest duszą lisa.
— Wiem o tem, Halefie. Nie mamy już z nim nic do czynienia.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, żeśmy się od niego zabrali! Czy zauważyłeś jednak, że przed naszem wyruszeniem wyjechali ze wsi dwaj jeźdźcy?
— Nie. Czy ta okoliczność napełnia cię trwogą?
— Trwogą? Czy wiesz, kto ja jestem? Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Służyłem ci wiernie i walecznie przez całe lata, byłem z tobą na Saharze, w Masr[223], w Belad el Arab, w Mossul i u czcicieli dyabła i nie odstąpiłem ciebie w żadnem niebezpieczeństwie. Czy widziałeś mnie kiedy w trwodze?
— Nie, mój dzielny Halef nie bał się nigdy.
Podkręcił w górę z zadowoleniem wąsa, który z jednej strony składał się z niewielu, a z drugiej z kilku włosów, odsunął turban z czoła, podniósł jak mógł najwyżej swoją szczupłą postać i rozluźnił okute mosiądzem pistolety. Po tym imponującym wstępie rzekł:
— Prawdę mówisz, sidi. Jesteś najmędrszym człowiekiem i największym wojownikiem Zachodu, masz tęgą strzelbę do zabijania lwa, czarnej pantery i niedźwiedzia, oprócz tego masz drugą, z której możesz strzelać wiele razy, i masz pistolety, które walą po sześć razy na minutę. Ja jednak jestem twoim przyjacielem i obrońcą i pod moją opieką było ci bezpiecznie jak pod tarczą Allaha i proroka. Dziś będę także czuwał nad tobą, aby nieprzyjaciel nie strącił ci włosa z głowy.
— Tego się spodziewam po tobie — odpowiedziałem bardzo poważnie, chociaż nie mogłem ukryć lekkiego uśmiechu.
Mały Halef lubiał często blagować. Nie raziło mnie to, gdyż wiedziałem, że istotnie mogę na nim polegać pod każdym względem. Już otworzył był usta, aby w dalszym ciągu wielbić swoją osobę, kiedy mu nasz towarzysz przerwał.
Odjechaliśmy ze wsi Szirwanich przed świtem, a szejk towarzyszył nam przez część drogi. Teraz rozjaśniło się bardziej na wschodzie, pierwszy promień słońca wystrzelił ku nam i obsypał fale Cabu drgającemi światłam . Na ten widok zeskoczył nasz przewodnik z konia, ukląkł z twarzą, zwróconą ku wschodowi i, rozkrzyżowawszy ramiona, zawołał:
— Ia szems, ia szems, ia szems, o słońce, o słońce, o słońce!
Klęczał dalej, dopóki kula ognista nie wzniosła się ałkiem nad widnokręgiem, poczem wsiadł znowu na konia. Jego zachowanie się zaskoczyło mnie, dlatego zwróciłem się doń z pytaniem:
— Jesteś Dżezidą[224]?
— Tak nazywają nas, panie — odrzekł, a po chwili dodał: — Teraz zapewne nie zechcesz mi ufać?
— Dlaczego tak pytasz?
— Czy nie słyszałeś nigdy, jak źle o nas ludzie mówią?
— Słyszałem nieraz, lecz mimoto ufam tobie. Znalazłem między Dżezidam i więcej dobrych ludzi, aniżeli wśród dzieci mahometan, a wielu ich szejków i kawałów stało się moimi przyjaciółmi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Chodieh[225], ty znasz najstarszych i kaznodziejów Dżezidów?
— Tak. Byłem na wielkiej uroczystości w Baadri i w gościnie u szejka Adi.
— Wybacz, panie! Na wielkie święto nie dopuszczą mahometanina.
— Nie jestem mahometanin, lecz chrześcijanin, ale mój służący hadżi Halef Omar jest merd el islam, a mimoto go dopuszczono.
Widząc niedowierzającą minę Dżezidy, wyjąłem melek ta-us[226], którego miałem pod ubraniem, zawieszonego na szyi. Zaledwie spostrzegł tę małą figurkę, zawołał z oznakami najwyższego zdumienia:
— Melek ta-us, który otrzymują tylko najbardziej zaufani Mir Szejk Chana! Panie, jeśli rzeczywiście jesteś chrześcijanin, to nazywasz się Kara Ben Nemzi.
— Tak nazywano mnie w tym kraju.
— Ty więc jesteś owym cudzoziemcem, który walczył z naszymi przeciwko żołnierzom muttesaryfa z Mossul.
— Tak. Na pożegnanie dał mi Mir Szejk Chan melek ta-usa jako znak, gdybym potrzebował kiedy u sług Dżezidy.
— Chodieh, każdy Dżezida będzie gotów oddać życie za ciebie, skoro tylko zobaczy ten znak drogocenny. Rozkaż, co mam uczynić dla ciebie, a zrobię wszystko!
— Życzę sobie tylko, żebyś mnie bezpiecznie zaprowadził do Kurdów Zibar.
— Tak będzie, panie. Tu jest rzeka, a tam leży kelek[227] na brzegu, które nas przeniesie przez wodę.
— Do kogo czółno należy?
— Zbudował je nezanum[228], ale każdy z mieszkańców może go używać.
— Nikt inny?
— Nikt.
— W takim razie mieszkańcy wsi przejechali tędy przed nami.
— Dzisiaj?
— Tak. Patrz tu na świeże ślady dwu koni! Na prawo leżało czółno, a tutaj jeźdźcy zsiedli z koni. Wilgotne źdźbła już się prawie podniosły; zdeptano je przed godziną. Co ci dwaj mają tam do roboty? Rzeka tworzy tutaj granicę, mogli się więc udać tylko do Kurdów Zibar. Jeżeli tak, to dlaczego nie pojechali razem z nami?
— Panie, to będą ludzie z innej wsi, lub członkowie innego szczepu, którzy tylko przypadkowo znaleźli czółno i użyli go dla siebie.
— Nie, to dwaj ludzie z waszej wsi. Mój służący widział ich, gdy odjeżdżali.
Dżeżida patrzył przez pewien czas w zamyśleniu przed siebie, poczem mimowolnie położył dłoń na rękojeści noża, który był jedyną jego bronią.
— Panie — rzekł z bardzo otwartem wzniesieniem oczu — ja o tem nic nie wiem. Czy ufasz mi rzeczywiście?
— Tak, zupełnie.
— Być może, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, gdyż szejk miłuje bardziej zdradę niż wierność. Macie z sobą kosztowną broń i inne rzeczy, których tutaj się nie widuje, ani kupić nie można. Dopóki byliście gośćmi jego, nie mógł wam nic odebrać, lecz teraz może zrobić, co mu się spodoba.
— Cóż on z nami zrobi?
— Zapewne zawiadomił szejka Zibarów, żeby wam odmówili gościny, a potem obydwaj podzielą się waszem mieniem.
— W takim razie szejk nie wrócił do wsi, lecz jedzie za nami potajemnie.
— Tak sądzę. Co uczynisz wobec tego?
— Przekonam się, czy domysł nasz słuszny, a jeśli się okaże prawdziwym, to ciebie odeślę.
— Chodieh, tego nie zrobisz!
— A jednak to zrobię. Szejk jest twoim panem, wbrew jego woli nie możesz nic przedsięwziąć.
— On nie będzie dłużej moim panem, ja nienawidzę tych Kurdów. Chciałem już dawno od nich udać się na Zachód, lecz byliby mnie nie puścili.
— A twoja rodzina?
— Panie, nie mam ojca, ani matki, ani żony, ani dziecka, nie posiadam nic oprócz tego, co tu przy mnie widzisz. Koń należy do szejka. Chcę pójść do Baadri do Mir Szejk Chana. Zabierz mnie z sobą, a ja będę ci dziękował do końca życia!
— Wiem, że uważają cię prawie za niewolnika szejkowego i że z pewnością czujesz się nieszczęśliwym, ale o życzeniu twojem mogę dopiero później postanowić. Czy umiesz pływać?
— Tak, panie. Czy mam czółno sprowadzić?
— Nie. Wy przepłyniecie teraz na drugi brzeg i ukryjecie się tam w zaroślach czinar[229], a ja tymczasem zawrócę, aby zobaczyć, czy szejk jedzie za nami. Naprzód!
Skierowali konie ku wodzie, a ja zawróciłem kłusem do najbliższego wzniesienia, z którego zjechaliśmy przed chwilą, i rzeczywiście zobaczyłem Melefa ze wszystkimi Szirwanami. Skręcali właśnie w parów powyżej mego stanowiska i zatoczyli łuk, aby się nam nie pokazać. Chcąc uczynić to samo, nie mogłem tracić czasu. Pojechałem cwałem ku rzece, a gdy koń wszedł do wody, podniosłem broń do góry, aby ją uchronić od zamoknięcia.
— Chodieh — zawołał do mnie Dżezida — czy idą za nami?
— Tak.
— To będziemy zgubieni!
— O ile?
— Spójrz tam na górę!
Wskazał na pasm o wzgórz, otaczające dolinę rzeczną po tej stronie Cabu. Stamtąd spuszczał się ku nam oddział, złożony z trzydziestu może jeźdźców.
— Czy to Zibarowie?
— Tak, panie.
— Sądzę, że owi dwaj Szirwani nie mogli jeszcze dojechać do obozu najbliższego szejka Zibarów.
— Widocznie przypadkiem spotkali ten emdżerg[230]. Już nas dostrzegli. Co rozkażesz, panie?
— Czy znasz drogę przez góry Tura Gara do warowni Ara, albo do źródeł rzeki Akra?
— Znam. Czy chcesz się tam udać?
— Czekają tam na mnie przyjaciele. Musimy stąd zwrócić się na prawo i może zdołamy umknąć.
— Nie ujdziemy im, panie, ponieważ dolina z tam tej strony zamknięta skałami, sięgającemi aż do wody. Żaden koń nie wedrze się na nie.
— To jedźmy naprzeciw nich!
— A potem?
— Zobaczymy. Ty zachowasz się w każdym razie spokojnie. Jesteś wprawdzie naszym przewodnikiem, lecz nie ich wrogiem. Tobie nic się nie stanie.
— Panie, odkąd wiem, że posiadasz melek ta-us, nie jestem już ich hemszer[231]. Jeśli potrzeba, będę walczył razem z tobą.
— Tego ci zabraniam! Jesteś, jak widzę, odważnym człowiekiem, ale twój nóż na nic nam się nie przyda.
— To daj mi jaką swoją broń!
— Nie wiesz, jak się obchodzić z tą bronią.
— Czyń, co ci się podoba. Przysięgam ci na święte miejsce w Adi, że nie odstąpię od ciebie!
Zacny Dżezida był pomimo wyrzeczonych poprzednio przezemnie słów i mimo swego noża sprzymierzeńcem nie do pogardzenia. Odważny był, a muskularne jego ramiona jak u goryla wskazywały, że posiadał siłę niedźwiedzią. Przed nami szło trzydziestu Kurdów, a za nami z dwudziestu, położenie więc nasze nie było wcale przyjemne. Tylko broń nasza dawała nam przewagę nad ich bronią, nadto nie było jeszcze rzeczą dowiedzioną, że będą względem nas wrogo usposobieni. Bywałem nieraz w daleko gorszych położeniach i wyrębywałem się zawsze szczęśliwie.
Wyjechaliśmy więc na wzgórze, wprost przeciw Kurdom. Oni, ujrzawszy nas, zatrzymali się i utworzyli półkole, w którego środku znajdował się dowódca. Zwyczajem kurdyjskim miał na głowie olbrzymi turban, prawie na cztery stopy średnicy, ciasne tureckie ubranie, przewiązane skórzanym pasem, ozdobionym srebrnemi blaszkami, a na tem antarit[232] w czerwono czarne pasy. Za pasem tkwił nóż i stary pistolet, a w ręku długa perska flinta, która nie wzbudzała we mnie ani trochę respektu. Jego towarzysze, ubrani przeważnie, tak samo siedzieli na chudych i zdrożonych koniach trzymając w rękach strzelby z lontami lub długie włócznie bambusowe. Wogóle robili na mnie raczej wrażenie gromady żebraków, aniżeli wojowników.
Rzuciwszy okiem poza siebie, przekonałem się, że Szirwani dotarli już także do przeciwległego brzegu rzeki.
— Czy posłańcy twojego szejka są między Zibarami? — zapytałem czciciela dyabła.
— Nie, panie. Musieli zostać w tyle, ażeby się nie zdradzić.
Zbliżywszy się do półkola na dwanaście długości konia, zatrzymaliśmy się przed Zibarami.
— Sabah ’l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem dowódcę.
Chodeh t’ aweczket, niech cię Bóg uchowa! — odrzekł dwuznacznie. — Kto jesteś?
— Kto ja jestem? Słyszałeś to już od dwu ludzi, których ci posłał szejk Melef. Ale kto ty jesteś?
Zakłopotał się widocznie cokolwiek, lecz zapanował rychło nad sobą i odparł:
— Kto tu ma prawo mówić: „tu ki-e, kto jesteś“ ty, czy ja?
— Tylko ja, ponieważ ty mnie znasz, a ja ciebie nie!
Powiedziałem te słowa pewnym głosem, bawiąc się sztućcem równocześnie. Szirwani przekonali się, że to bardzo niebezpieczna strzelba, niewątpliwie też po słowie szejka zwrócili głównie uwagę Zibarów na naszą broń i ostrzegli ich. Moja odpowiedź wywarła istotnie wrażenie, gdyż dowódca odrzekł:
— Jestem malko-e gund[233] obozu, położonego tam za górami, a nazywają mnie Szeri Szir[234].
— Masz piękne, wspaniałe nazwisko, gdyż bohater jest gościnny, a lew silny i bez fałszu. Szejk Melef zapewne ci doniósł, że życzę sobie wstąpić do ciebie jako gość. Zapłacę ci za wszystko, czego mi potrzeba, a jutro ruszę dalej w pokoju.
— Mylisz się. Szejk Melef kazał mi powiedzieć, że jesteś giaurem, który zanieczyszcza mieszkanie prawdziwego wiernego. Zobaczysz nasz obóz, lecz tylko jak o jeniec.
— To pozwól mi pomówić najpierw z szejkiem! W tej chwili właśnie Szirwani wjechali byli w wodę, a ja postanowiłem czemprędzej wyzyskać tę okoliczność, aby pokazać Zibarom, jak niebezpieczną broń mamy. W jednej chwili zwróciłem konia i popędziłem z powrotem ku rzece. Halef ruszył za mną, za nim Dżezida, a potem Zibarowie. Szejk Melef był w wodzie na przedzie.
— Nazad, gamssi[235] — zawołałem doń — bo napijesz się wody!
Ponieważ nie zważał na te słowa, wymierzyłem doń ze sztućca. Nie chcąc przelewać krwi ludzkiej, trafiłem jego konia w oko czy tuż obok tak, że zniknął z nim razem. Strzeliłem jeszcze z sześć razy, zawsze z tym samym skutkiem. Jeźdźcy, pozbawieni koni, popłynęli na brzeg przeciwległy, a reszta, nie namyślając się wiele, podążyła za nimi. Stało się to wszystko w przeciągu jednej zaledwie minuty, podczas której Haief pochwycił także swoją dwururkę, by zabezpieczyć mi tyły przeciwko Zibarom, którzy jednak trzymali się w przyzwoitem oddaleniu. Zwróciłem się teraz znowu do nich:
— Sześć koni powaliłem, nie nabijając. Czy widziałeś? Mogłem wszystkich powystrzelać, gdybym był chciał, konie i ludzi. Wystarczy mi podnieść tufenk[236], aby każdego z was zrzucić z haspu[237]. Zapamiętajcie to sobie! Nie boimy się waszej broni, a kto nam pierwszy zagrozi, ten pierwszy zginie. Ale ja nie przybyłem do was jako duszmen[238] i dla tego nie potrzebujecie się nas obawiać. Chciałem jeść waszego chleba i napić się wody, ponieważ jednak odmawiacie głodnemu tego merhamet[239], którą Mahomet nakazał wszystkim wiernym, przeto kopyta naszych koni muszą się od was odwrócić. Niechaj Allah poprawi was i dzieci wasze!
Podczas tych słów nie zapomniałem o dopełnieniu sztućca, której to czynności Kurdowie nie zrozumieli. Następnie zwróciłem konia w prawo, lecz oni zagrodzili mi czemprędzej drogę, a dowódca powiedział:
— Chodieh, jesteś wielkim bohaterem: pojedziesz z nami!
— Nie. Jeńcem Zibarów nie będę.
— Nie puścimy was!
— Czy sądzisz, że my się boimy keleszan[240]? Konie nasze przeniosą nas ponad waszemi głowami. Przypatrz się mojemu ogierowi, a pewnie uwierzysz!
Zauważyłem jego pełne podziwu spojrzenia, których nie mógł oderwać od konia. Ci Kurdowie znani są z zamiłowania do cudzych koni.
— Czy sam wychowałeś tego karego? — zapytał wódz.
— Nie. Otrzymałem go w darze.
— Panie, takiego konia nikt nie darowuje!
— Możesz wierzyć mym słowom, lub nie.
— Od kogo masz go?
— Od Mohameda Emina, szejka Haddedinów, z plemienia Szammar.
Na te słowa poderwał się na siodle.
— Czy ten ogier zwie się Ri?
— Tak.
— W takim razie ty jesteś cudzoziemcem, który brał udział w bitwie pustynnej w dolinie Deradż i dostał za to najlepszego konia z tamtej strony rzeki?
— Istotnie.
— A ten człowiek, to twój chismikar[241], którego miałeś z sobą?
— To on.
— Pozwól mi wobec tego pomówić z moimi ludźmi.
— Zgadzam się!
Kurdowie zaczęli równie cichą jak gorliwą naradę. Nie rozumiałem ani zgłoski, patrzyłem tylko bystro na ich miny. Dowódca zmienił widocznie swoje nieprzychylne dla nas usposobienie, namawiał ich do czegoś z zapałem i widocznie wkońcu przekonał ich, bo zwrócił się do mie ze słowami:
— Chodieh, myśmy o tem słyszeli, że Haddedinowie zwabili do doliny trzy szczepy i wzięli je do niewoli. Nikt u nas nie chciał w to uwierzyć, ale ty przyjdziesz do nas i opowiesz nam o tem.
— Czy możemy iść z wami jako wasi przyjaciele?
— Jako przyjaciele. Ser sere men alt, bądźcie mi pozdrowieni!
— A Szirwani z tamtej strony, którzy chcieli mnie zdradzić?
— Nie mamy z nimi nic wspólnego.
— Gdzie ich posłańcy? — Powrócili przez czaj[242] tam dalej.
— Postąpili niemądrze. Gdyby byli znowu posłużyli się czółnem, nie bylibyśmy wiedzieli, że poszli do was. Podajcie nam ręce na znak przyjaźni, a potem pojedziemy razem z wami.
Podano sobie dokoła ręce, przyczem nie zważano na Dżezidę.
— Panie — rzekł dowódca — ten człowiek zapewne powróci do Szirwanich?
— Dano mi go na towarzysza, zostanie więc przy mnie, dopóki mu się spodoba.
— Ależ to niewierny. Czci szatana i będzie się piekł w piekle!
— Be chodera dżen’ et u dżehen eme czebun, raj i piekło powstały przez Boga; on tylko może oznaczyć, kto osiągnie wieczną szczęśliwość, a kto będzie skazany na potępienie. Ten człowiek jest teraz moim towarzyszem, jeśli ja jestem wam przyjacielem, to i on także. Podajcie mu ręce, jeśli nie chcecie, żebym was opuścił!
Żądałem od nich bardzo wiele, uczyniłem to jednak, ażeby dowieść zacnemu Dżezidzie, że jestem mu przychylny, oni zaś posłuchali mojego wezwania, chociaż z ponuremi minami. Potem ruszyliśmy w drogę. Dowódca jechał ze mną na przedzie, potem Halef z Dżezidą, a na końcu Kurdowie, tworząc bezładną gromadę.
Przez cały czas jazdy miałem oczywiście rękę na rewolwerze, Halef zaś trzymał konia przez cały czas skośnie, ażeby mieć baczne oko na jadących za nim Kurdów.
Drogi utorowanej, rozumie się, nie było. Jechaliśmy przez skalne rumowiska ku zachodniemu pasmowi górskiemu. Stanąwszy na górze, zatrzymałem konia mimowoli, aby się nasycić roztaczającym się przedemną widokiem. Na wschodzie i południowym wschodzie wznosiły się góry Sidaka i Sar Hazan, pomiędzy któremi leży Rowandiz, a na południu Gara Surg. Na północy sterczały wyże Baz i Tkoma, na zachodzie zaś Tura Gara i Dżebel Hair. Tam leżała też Akra, dokąd miałem się udać. Czy też przedemną widział jaki Europejczyk te góry? Nie przypuszczałem tego, lecz niebawem miałem się przekonać o czemś przeciwnem.
Przejechawszy po małem płaskowzgórzu, zwróciliśmy się potem wstecz ku dolinie. Dotychczas napotykaliśmy tylko nizkie krzaki, lecz wkrótce poczęły się one zbijać w wysokie grupy drzew. Były tu dzikie heczir, eruk, jadżaz, guiz, czina i tu[243], a dokoła nich wiły się grona tri i kundu[244] lub rosły dari cejtun, i dari benk[245], tłocząc się pod niemi i obok nich. Nareszcie ukazała się także droga, tak szeroka, że dwa konie mogły iść obok siebie. Wiodła ona potem przez bujne błonia i bagniste równiny, aż wkońcu zaczęła się wznosić nad szumiącym szerokim strumieniem.
Dotychczas zachowywaliśmy zupełne milczenie, zajęci każdy swojemi myślami, ja zwróciłem całą uwagę na niebezpieczeństwo, grożące nam na każdym kroku, albowiem trzema strzałami, lub trzema celnym rzutami włóczni mogli nas zabić jadący za nami Kurdowie. Z mojej jednak postawy wnioskowali niewątpliwie, że w takim razie zginąłby niechybnie przynajmniej obok jadący dowódca. Udawał on, że nie zauważył rewolweru, który dawno wydobyłem zza pasa. Dopiero po długiem milczeniu zapytał:
— Czy twoje pełne imię jest Kara Ben Nemzi?
— Tak. Kto ci je podał?
— Obaj posłańcy szejka Szirwanów. Jesteś cudzoziemcem z doliny Deradż. Opowiadają o tobie, że zabiłeś lwa sam jeden wśród ciemnej nocy.
— Istotnie zabiłem lwa ze strzelby, którą widzisz u mnie na plecach.
— Czemu nosisz z sobą dwie strzelby?
— Większa jest na bardzo wielkie zwierzęta i wielkie odległości, tę mniejszą zaś tu przy siodle biorę w rękę, gdy nieprzyjaciel jest blizko i w wielkiej liczbie. Nabijać jej nie potrzebuję.
— U nas niema takiej broni. Twój naród jest zapewne bardzo rozumny. Powiedziano mi, że jesteś nessarah[246], a mimoto nosisz, hamai[247] na szyi, podobnie jak pielgrzymi, którzy byli w Mekce.
— Czczę Allaha i byłem w świętych miastach. Allah ilia Allah, Bóg jest Bogiem, czy się go nazywa Allah, czy Chodeh. Czy nie tak?
— Tak jest. Czy znasz także proroka?
— Znam. To Mohamned, co znaczy „uwielbiony“. Ojcem jego był Abdallah Ibn Abd al Muthallib z rodziny Haszem szczepu Koreisz.
— Jesteś dobrym muzułmaninem, chociaż przybywasz z kraju Franków, którego nie znam. Będziesz U mnie siedział i opowiesz mi o dalekich krajach i o wszystkiem, czego w życiu doświadczyłeś. Czy widzisz te gniazda tam na prawo na górze?
— Widzę.
— To są nasze jilaki[248], w których mieszkamy, gdy są letnie gorąca.
— Jesteś nezanum, szejkiem swojej wsi. Czy masz władzę ochronić obcego przed tymi ludźmi?
— Mam — odparł z dumą, lecz dźwięk jego głosu wydał mi się niepewnym.
Równocześnie ścisnął konia nogami, żeby popędził prędzej naprzód. Wyglądało to, jak gdyby Kurd chciał uniknąć podobnych pytań.
Na jazdę od Cabu tutaj spotrzebowaliśmy dwie godziny czasu. W dziesięć minut potem zobaczyłem zasiek z grubych pni, ciągnący się na przełaj przez drogę z prawej strony na lewo do lasu. Gdyśmy dojechali do wsi, otworzyły się na donośny okrzyk dowódcy wązkie otwory, przez które wjechaliśmy po jednemu. Tu roztoczył się przed nami widok polany, ciągnącej się prawie aż na szczyt góry. Na niej stały bezładnie chaty wiejskie, które można było raczej nazwać domkami zrębowymi. Największa wyglądała jak mała forteca, zbudowana z pni.
Zbliżając się do tej chaty, doznałem osobliwego uczucia. Zdawało mi się, że stan mój nie różnił się od położenia myszy w łapce i najchętniej byłbym zaraz zawrócił. We wsi mieszkało około trzystu dusz, a wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci zbiegli się teraz, by się przypatrzyć niezwykłemu połowowi, który się udał ich ludziom.
— Oto mój hani[249] — rzekł nezanum, zsiadając z konia. — Wejdźcie ze mną do środka!
— Powiedz mi najpierw, że jestem twoim miwanem[250]!
— Czyż nie nazwałem cię już przyjacielem?
— Czy dla Kurdów Zibar gość i przyjaciel jest to samo?
Zmarszczył brwi.
— Jestem twoim przyjacielem, niech ci to wystarczy! Wchodźcie!
Zrozumiałem, że znalazłem się w łapce; ale cóż miałem robić? Byliśmy otoczeni przez mnóstwo ludzi, a gdybyśmy nawet zdołali sobie bronią drogę utorować, to jednak zasiek był tak wysoki, że chyba tylko mój ogier potrafiłby przezeń przesadzić. Halef i Dżezida byliby musieli zostać. Jeślibyśmy zaś zabili choć jednego Kurda, wówczas nawet w razie szczęśliwej ucieczki bylibyśmy mieli całą sforę za sobą. Z zemstą krwi nie żartują w tych górach. Użycie przemocy więc nie było wskazane, ale też najmniejszy objaw trwogi byłby równie wielkim błędem.
— Szczęście twoje, jeśli słowo twoje się sprawdzi — odpowiedziałem. — Idź naprzód!
Zsiadłem z konia i wziąłem go za uzdę, a moi obaj towarzysze poszli za tym przykładem.
— Konie zostaną na dworze — rzekł Szeri Szir. — W domu niema dla nich miejsca.
Pomijając już to, że bez koni bylibyśmy bezsilni, nie myślałem rozstawać się z mym karym, prędzej byłbym tuzin Kurdów powystrzelał.
— Konie zostaną przy nas — odparłem. — Naprzód!
Odsunąłem szejka na bok i wstąpiłem do domu, ciągnąc konia za sobą. Halef i Dżezida szli za mną. Budynek podobny był do naszej stodoły z tokiem i klepiskiem. Składał się z dwu przedziałów; jeden po prawej ręce służył zapewne do zebrań i narad, a drugi po lewej był mieszkaniem. Małe, prostokątne otwory zastępowały okna. Dziedzińca prawdopodobnie nie było, gdyż nie zauważyłem dalej już żadnych drzwi. Obie izby przedzielała cienka plecionka. W głębi stała drabina, wiodąca na nizki strych. Nie ulegało wątpliwości, że ten jilak był prawdziwą łapką. Znalazłszy się w środku, czekaliśmy, co dalej nastąpi.
Pierwszą osobą, którą tam ujrzeliśmy, była młoda Kurdyjka. Miała na sobie wązkie tureckie spodnie, pomarszczone nad zgrabnemi kostkami, a z pod nich wychylały się małe nóżki w ładnych pantofelkach. Błękitny gorset haftowany otaczał jej kibić, a na to spadał aż do kolan rozpięty kaftan. Czarne jak skrzydło kruka włosy były splecione w warkocze, w których połyskiwały złote i srebrne monety. Była to kobieta bardzo piękna, lecz najpiękniejsze były duże błękitne oczy, zwrócone na mnie na pół z ciekawością, a na pół z niepokojem. Na ręku trzymała milutką dziewczynkę z takiemi samemi oczyma błękitnemi, jak u matki. Za nią podniósł się z ziemi młody Kurd, a podobieństwo do Szera Szeri wskazywało, że musiał być jego synem. Był to mąż młodej kobiety.
— Ni wro’ l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem.
Oboje skinęli głową w odpowiedzi.
— Sallam aalejkum! — powitał Halef po arabsku, ponieważ nie umiał po kurdyjsku.
— Aalejkum sallam! — opowiedziała kobieta skwapliwie.
Halef przybrał minę człowieka, zaskoczonego miłą niespodzianką.
— Co? Ty mówisz językiem koranu i prawdziwych wiernych? — zapytał.
— Tak — odrzekła.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, gdyż nie muszę już milczeć jak wrota el dżehennem.
— Kto ty jesteś? — pytała dalej.
— Wiedz, różo tej doliny, gwiazdo tego jilaku, że jestem hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah, towarzysz i obrońca tego wielkiego bohatera, który tu stoi przed tobą. Dokonaliśmy wielu czynów i przeżyliśmy wiele przygód, a po tem...
— Zaprowadźcie konie na tył! — przerwał mu ostrym głosem pan domu, który wszedł był za nami i potajemnie dał swym ludziom znak, żeby nie obsypywali nas nadmierną uprzejmością. Ja ten znak wczas zauważyłem, dlatego odpowiedziałem równie ostro:
— Szeri Szirze, postaraj się, żeby nasze trzy konie dostały wody i paszy. Zapamiętaj też sobie, że mój służący zastrzeli każdego Kurda, któryby się poważył ich dotknąć. Ja sam wejdę jako gość do twego mieszkania, by w niem odpocząć. Po kilku krótkich wskazówkach, udzielonych Halefowi, wszedłem do izby mieszkalnej. Na twardo ubitej ziemi leżały wzdłuż ścian grube rogoże ze słomy i z sitowia, a w środku ściany głównej znajdowało się wzniesienie, nakryte dywanem. Było to zapewne miejsce honorowe, lecz ja nie wahałem się ani przez chwilą i usadowiłem się na niem wygodnie. Położywszy obie strzelby tuż obok siebie, usiadłem w tej postawie, którą na Wschodzie nazywają rahat otturmak, spoczynkiem członków.
— Pozwól, że przechowam broń twoją! — rzekł pan domu, który udał się za mną razem z synem i jego żoną.
Na to ja odpowiedziałem:
— Se idwar[251] nie rozstaje się nigdy ze swoją bronią, taksamo jak suar[252] ze swoim koniem. Kto się ośmieli dotknąć mego konia lub broni, zginie, a ty poniesiesz, winę tego nieszczęścia.
— Dlaczego?
— Nie dopełniłeś obowiązku przyjaciela i nie powitałeś mnie w twoim hani. Zmuszasz mnie do tego, żebym ciebie i twoich ludzi uważał za podejrzanych.
— Jestem twoim przyjacielem i nie doradzę ci nic takiego, co by mogło narazić życie twoje na niebezpieczeństwo.
— Teraz zaczynasz być zrozumiałym! Wiedz, że emir Kara Ben Nemzi żadnych rad nie potrzebuje. Życie moje jest w ręku Boga, on dał mi tę broń, ażebym życia mego bronił. Tu stoją dzbany z wodą i chleb na wiele dni. Czy mam cię poczęstować kulą, a potem użyć tego domu jako fortecy, z której będę mógł łatwo wysłać twoich Zibarów do dżehenny jednego po drugim?
— My mamy także broń!
— Sus ol, cicho bądź! Wasza broń na nic wam się nie przyda. Moja nie chybia nigdy; zanim poruszyłbyś palcem, poszedłbyś do swoich ojców. Kto to ten młody wojownik?
— Mój syn.
— A ta kobieta?
— Jego żona.
— Bacz więc na to, żebyś ich także nie doprowadził do zguby! Nie jestem kur ’o[253], z którym można żartować.
— Panie, ja nic nie mogę uczynić, zanim nie zapytam moich ludzi. Nawet szejk nie może nic przedsięwziąć bez zezwolenia wojowników.
— W takim razie powiedziałeś nieprawdę na dolinie. Posłuchaj, co postanowiłem: Ten dom należy teraz do mnie; pozwalam tu wchodzić tylko tobie, twemu synowi i jego żonie. Wejście jest prosto przedemną. Zastrzelę każdego, kto spróbuje wejść tutaj. Ty i synowa możecie swobodnie wchodzić i wychodzić, lecz syn zostanie w tej izbie, a jeśli do czasu, kiedy słońce stanie najwyżej, nie przyniesiesz mi wiadomości, że jestem twoim gościem, zastrzelę go natychmiast. Patrz, mam już strzelbę w ręku...
Chciał mi przerwać, lecz ja podniosłem się szybko i nakazałem mu milczenie.
— Cicho! Idź teraz, albo, na Boga wszechmogącego, jeśli powiesz jeszcze słowo, położę was obu trupem!
Postąpiłem sobie rzeczywiście zuchwale i to z całą świadom ością, gdyż nigdy nie należałem do tych, którzy mniemają, że podróżnik powinien pokornie i z poddaniem się przekradać między ludami. Trzeba umieć bystro rozróżnić, co gdzie doprowadzić może do celu: odwaga, czy podstęp, czy nóż, czy też sakiewka. Tym razem nie przeliczyłem się, bo naczelnik wsi patrzył przez chwilę na wylot zwróconej do niego lufy, zakłopotał się wyraźnie, a wreszcie zawołał:
— Panie, idę!
Odwrócił się i poszedł.
Teraz byłem pewien wygranej. Zwróciłem teraz wylot strzelby do syna, stojącego bez broni i rozkazałem:
— Siądź w tamtym kącie!
Stał mimo to uparcie dalej, a oczyma wodził pa ścianie, pod którą ja siedziałem. Tam wisiała broń.
— Liczę do trzech — dodałem. — Raz, dwa...
Dopiero teraz odwrócił się powoli i usiadł na wskazanem miejscu. Młoda jego żona stała jeszcze przedemną trupio blada, a w oczach migały jej łzy i trwoga.
— O chodien, czy chcesz nas rzeczywiście zastrzelić? — spytała cicho.
— Allah yahh fedak, niech cię Bóg chroni! — odrzekłem po arabsku. — Wojownik nie zabija kobiety.
— Ale zabijesz Hamzę Mertala, mojego męża!
— Zabiję, jeśli zgromadzenie nie postanowi, że mam być wolnym.
— Czy znasz zwyczaje Kurdów, effendi?
— Znam.
— Czy wiesz także, że jest pewnym życia ten, kto się uda pod opiekę kobiet?
— Wiem.
— Czy mam obronić ciebie?
— Mnie, moich ludzi, zwierzęta i całe moje mienie.
— Dobrze.
— To przynieś chleb! Wzięła z rogóżki okrągły bochenek, wyrwała ze środka kawałek, zjadła sama część i podała mnie.
— Podaj mi rękę i chodź ze mną — rzekła potem. — Dam także twoim ludziom i koniom!
Na razie więc byłem o siebie zupełnie spokojny, ale bezpieczeństwo nasze byłoby jeszcze wątpliwe, gdyby była zjadła tylko kraj chleba. Gdyśmy wyszli z drugiego przedziału, Hamza Mertal opuścił był już swój kąt.
— Idź — rozkazałem mu — i powiedz swojemu baw[254] o tem, co widziałeś! Jak się nazywa kwiat domu twojego?
U Kurdów swobodniej mówi się o kobietach, aniżeli u innych ludów mahometańskich.
— Szefaka[255].
— Opowiedz więc wojownikom, że jestem pod osłoną Jutrzenki i że zawiesiłem moją broń obok twojej! Teraz pozwalam im wejść do tego domu.
Powiesiwszy broń swoją na ścianie, sięgnąłem za pas po naszyjnik, zrobiony z kulek zwierciadlanych, podobny do tych, jakie w Paryżu kupuje się za franka, i zarzuciłem go pięknej Kurdyjce na szyję.
— Weź to, Szefako! Niechaj blask twego lica i promień oczu twoich świeci zawsze na te perły!
Policzki jej zarumieniły się z zachwytu.
— Dziękuję ci, effendi! Mieszkaj u mnie tak bezpiecznie, jak na łonie praojca Ibrahima. Pozwól, że przyniosę ci jadło i napój, a potem spocznij i zamknij oczy bez troski!
Stało się, jak powiedziała. Pożywiwszy się tem, co mi przyniosła, położyłem się spać. Kiedy się przebudziłem, panowała w domu głęboka cisza, tylko ze dworu dolatywał mnie donośny głos, wzywający wiernych do odmówienia el asr[256]. Spałem długo, a wszyscy starali się nie przeszkodzić mi w spoczynku. Kiedy wszedłem do drugiego przedziału, zastałem tam także Halefa i Dżezidę, śpiących pomiędzy końmi. Schowawszy nóż i rewolwery, wyszedłem przed dom. Było już po modlitwie, a wojownicy zasiedli w koło wraz z moimi gospodarzami i zapalili fajki. Gdy mnie zobaczyli, Szeri Szir powstał, a inni taksamo, podali mi ręce i zaprosili, bym koło nich usiadł.
— Co postanowiliście o mnie? — zapytałem.
— Jutrzenka świeci nad tobą — odrzekł. — Jesteś bezpieczny u nas, dopóki będziesz się we wsi znajdował.
— Dziękuję ci!Postaram się także o swe bezpieczeństwo, gdy jutro wieś waszą opuszczę. Popatrzno na ten pierwszy liść na dębowej gałęzi! Strzelę sześć razy, a w liściu będzie szereg dziur z sześciu kul.
Dobywszy rewolweru, wystrzeliłem, a po szóstym wystrzale zerwali się wszyscy z miejsc. Odcięto liść i zaczęto podawać go sobie z ręki do ręki. Zdumienie ich nie da się opisać. Nie mogli pojąć zarówno pewności strzału, jak tego, że strzelałem bez nabijania. Powaga moja rosła równie szybko, jak ich trwoga; wreszcie po długich objawach zdumienia zajęli napowrót swoje miejsca. Hamza Mertal przyniósł mi fajkę, a ojciec jego poprosił, bym co opowiedział stosownie do przyrzeczenia, danego mu rano. Rozmowa zakończyła się dopiero w czasie mogrebu[257], w którym ja także wziąłem udział. Bóg nie policzy tego za grzech chrześcijaninowi, że pomodli się do Niego między mahometanami.
Po zaproszeniu najwybitniejszych wojowników na wieczerzę, wróciliśmy we trzech do domu. Towarzysze moi byli zajęci karmieniem koni, a Szefaka czekała na nas z kahweh[258]. Kiedyśmy pili i palili, ustawiła z dwu tyk prostopadłych i poprzecznej coś w rodzaju parawanu, za którym zniknęła z dzieckiem. W kilka chwil potem usłyszałem cichy szept, a następnie jasny głosik dziewczynki.
Co to było? Czy słyszałem to naprawdę, czy też wyobraźnia tylko nadawała fałszywego znaczenia temu dziecięcemu jąkaniu? Nie było to po kurdyjsku, ani po persku, ani po arabsku, ani po turecku. Czy ja sam nie paplałem ongiś tych dźwięków na ręku kochanej babki, gdy mię układała do snu? Nadsłuchując dalej, doznałem dziwnego wrażenia: zdawało mi się, że mi zabraknie oddechu i że tętno mi stanie.
— Co dziecko robi? — spytałem cicho.
— Modli się — odrzekł Hamza Mertal — bo idzie spać.
— A co odmawia?
— Modlitwę ojca mojej żony.
— Gdzie on jest, gdzie żyje?
— Już nie żyje.
— Czy to był muzułmanin?
— Nie wiem, bo go nie znałem.
— Wybacz! Skąd masz żonę?
— Zabrałem ją podczas naszego napadu na wieś Abu Salmanów.
— Czy mogę ją wypytać o niektóre rzeczy? — poprosiłem, kiedy Szefaka wyszła z za parawanu.
— Możesz.
— Powiedz mi, Jutrzenko, co odmawiała teraz twoja pociecha!
— Modlitwę, której nauczył mnie ojciec — odpowiedziała, rumieniąc się.
— Jakie słowa zawiera ta modlitwa?
— To język obcy, którego nie znam. Ty go także nie zrozumiesz.
— O, powiedz mi ją, powiedz zaraz!

Złożyła ręce, spuściła powieki z zakłopotaniem i zaczęła recytować modlitwę z obcym akcentem i błędami, lecz dla mnie zawsze jeszcze zrozumiale:

„Aniele, Stróżu duszy,
Z pokorą błagam Cię:
Gdy myśl ziemska mnie wzruszy,
Ach nie opuszczaj mnie!
Niech pod skrzydłami Twemi
Złych marzeń pierzchnie rój!
Ach, wspieraj mnie na ziemi
Anieie, Stróżu mój!“

Gdy skończyła, zerwałem się z miejsca i złożyłem ręce tak samo, jak i ona. Nie wstydzę się przyznać, że mi łzy pociekły z oczu. W dzikich górach Kurdystanu, pośród fanatycznej muzułmańskiej ludności, usłyszałem modlitwę, którą sam w dzieciństwie odmawiałem. Nie pamiętam już, jak się zachowałem i co mówiłem w następnych chwilach, wiem tylko, że nawet Kurdowie byli wzruszeni, Haief zaś i Dżezida stali w drzwiach i ze zdziwieniem przysłuchiwali się naszej rozmowie.
— Kto był twój ojciec? — zapytałem w końcu Jutrzenkę.
— Umarł, kiedy byłam małą dziewczyną; tej modlitwy nauczyłam się właśnie od niego, ale ojciec mojej matki opowiadał mi o nim. Przyszedł on w towarzystwie kilku jeszcze ludzi z dalekiego miasta do Stambułu i grał z nimi na kamanczy[259] — Allah nie był dla nich łaskawy, on więc udał się z pewnym Inglisem do Salem, Halep, i do Mossul. Inglis opuścił go, a on został dżenkdżim[260] mutessaryfa. Kiedy miał walczyć przeciwko Abu Salmanom, wzięli go do niewoli. On został u nich, a córka mojego dziadka wyszła za niego. Więcej nic nie wiem.
— Szefako, twój ojciec pochodził z mego kraju, skąd wielu mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, wyjeżdża w obce kraje śpiewać i grać na różnych instrumentach.
— Allah akbar, Boże wielki! — zawołała składając dłonie. — Ty znasz kraj mego ojca? Czy to być może? Ty mówisz językiem, w którym ułożona jest ta modlitwa? To może przeczytasz mój talizman?
— Jaki?
— Dał mi go ojciec mojej matki; była to jedyna rzecz, jaką mój ojciec miał jeszcze ze swojego kraju. Są tam linie i kropki, a na tem pismo, którego nikt nie może przeczytać.
— Pokaż!
Odeszła za parawan, z czego wywnioskowałem, że nosiła „talizman“ na piersi. Gdy wróciła, podała mi kartkę nutowego papieru, złożoną i owiniętą w czworokątny kawałek owczej skóry. Rozwinąwszy papier, znalazłem piosnkę o Hanusi, ułożoną w D-dur na mieszany kwartet. Podpisu, ani nazwiska nie znalazłem, na papierze.
— Szefako, ja przeczytam ten talizman, bo pisany jest w moim języku. Ale tego się nie mówi, lecz śpiewa. Czy mam ci to zaśpiewać?
— O, gdybyś chciał to uczynić, effendi!
— Posłuchaj!
Odśpiewałem jej wszystkie wiersze piosenki. Jeszcze nigdy przedtem nie śpiewałem tak chętnie i z takiem przejęciem jak teraz w jilaku Szeri Szira. Kiedy skończyłem, był cały drugi przedział i plac przed domem pełen ludzi. Nikt nie odezwał się ani słowem. Potęga pieśni zawładnęła surowemi duszami kurdyjskiemi, chociaż nikt nie rozumiał treści pieśni.
— Szefako — zapytałem — czy mam ci opowiedzieć o kraju i narodzie twojego ojca? Czy mam ci zaśpiewać inne jakie pieśni, które on śpiewał i grał na kamanczy?
Błękitne jej oczy zajaśniały radosnem spojrzeniem.
— Proszę cię o to, effendi, a ja dopóki życia mego stanie, będę się modliła za tobą do Allaha i proroka!
— Tak, zrób to, chodieh! — prosił także Hamza Mertal, mąż pięknej wnuczki dalekiego kraju. — Wyjaśnij nam słowa tego talizmanu i bądź naszym gościem, gościem całego szczepu, dopóki ci się spodoba! Ta para kochała się wzajemnie. Któżby zresztą nie kochał Szefaki, Jutrzenki. Stary „bohater lew“ powstał także i ujął mnie za rękę.
— Panie, żona mojego syna nazywa cię effendim. Tak, ty jesteś effendim, wielkim uczonym i walecznym wojownikiem, nie znającym trwogi, godzien więc jesteś wejść między sipahów[261] Zibari. Oszczędziłeś życia Kurdów, pomimo że cię zdradzili i zdani byli potem na twoją łaskę. Tam na Zachodzie muszą być mądrzy myśliciele, dzielni wojownicy, litościwi zwycięzcy i piękne, wierne kobiety, a pieśni wasze łagodne jako szelest liści, a potężne jak lew ryczący. Opowiedz nam o tych krajach i narodach! Jesteś naszym gościem i włos ci z głowy nie spadnie. Pożądaliśmy twego karego i waszej broni, lecz niechaj przy was zostaną, a kiedy od nas odjedziesz, odprowadzimy cię daleko przez góry i doliny, dopóki nie będziesz pewnym swego bezpieczeństwa. Sere men, na moją głowę przysięgam!


∗             ∗
Od tego czasu upłynęło już wiele lat, ale dziś jeszcze, gdy słyszę paplaninę głosu dziecięcego, przypominam sobie ten wieczór w bocznej dolinie Cabu. Czy owi wojownicy, czy owa piękna kobieta także kiedy o mnie pomyślała? Chodeh te b’elit, niech cię Bóg chroni, Jutrzenko!

MATER DOLOROSA.
I.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalony, effendi, dziesięćkrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swojem postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i w nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hyen!
— Ja nie mam żon, ani dzieci — odpowiedziałem mówcy. — Nikogobym swoją Śmiercią nie zasmucił.
— Adllahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do tych Kurdów, to znaczy rzucić się wprost w paszczę śmierci!
— To zostań, tchórzu! — zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. — Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce ci drży ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z szerokiej drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć obcą strzelbę zobaczysz. Wstydź się! Chodź, sidi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego!
Byliśmy z Halefem w Kerkuk w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się z tego rodzaju niepotrzebnym mi „obrońcą”, ponieważ nie podróżuję tak, jak drudzy, i wiedziałem, że w drodze będę musiał być obrońcą obrońcy; muttessaryi jednak oświadczył, że bez kawasa przepadnę między Kurdami i tak długo nalegał na mnie, że wreszcie zgodziłem się tylko dlatego, żeby nie uchodzić za niewdzięcznego.
Przewidywania moje sprawdziły się niestety; okazało się bowiem, że Kazem — tak nazywał się nasz kawas — bał się wszystkiego, a w dodatku nie władał językiem kurdyjskim. Gdybym był nie znał dyalektów Saza i Kurmangdżi, bylibyśmy musieli wyrzec się dalszej jazdy. Szczęściem miał kawas jedną zaletę, która wynagradzała mi wady jego charakteru. Oto dobre miał serce i przyjmował wyrzuty, którymi obsypywał go mój hadżi, nieubłagany wróg tchórzostwa, z takim spokojnym uśmiechem, jak gdyby wcale nie odnosiły się do niego.
Z Kerkuk pojechaliśmy do Sulejmanii, a stamtąd do Rewandis, ażeby potem dostać się na terytoryum perskie i dotrzeć do jeziora Urmii. Kawas doradzał nam obrać w tym celu drogę wzdłuż Sawi, głównej odnogi górnego Cabu. Ponieważ jednak w takim razie byłoby potrzeba okrążać, przeto ja obstawałem za tem, żeby jechać wzdłuż rzeczki Sidaka, gdyż tą drogą mogliśmy rychlej dostać się za granicę. Kawas, nasz „obrońca“, sprzeciwiał się temu z obawy przed Kurdami Kosnaf, którzy podówczas obozowali nad brzegami Sidaki. Kurdowie ci są wprawdzie okrzyczani jako fanatycy i skłonni do rozbojów, ale ponieważ wszyscy Kurdowie są mniej lub więcej tacy sami, przeto nie zmieniłem swego zamiaru, a za to spotkały mnie ze strony kawasa przytoczone na wstępie wymówki. Halef zgadzał się ze mną i dlatego, skarciwszy kawasa za jego tchórzostwo, zwrócił konia na prawo w kierunku biegu Sidaki, a ja uczyniłem to samo. Wobec tego musiał także kawas ruszyć za nami. Nie omieszkał jednak ostrzec nas przed Kurdami:
— Zgubieni będziecie, jeśli nie posłuchacie głosu Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/483 mego. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w wiecznej zemście krwawej. Dzielą się na dwa oddziały: Mir Mahmalli i Mir Yussuf; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, a drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tylekroć łączą się z sobą. Wracajcie, wracajcie, bo wobec nich na nic się nie zda cała moja władza!
— Nie mów o swojej władzy! — odpowiedział Halef. — Władza twego muttessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jakąbyś ty władzę mógł nad nimi okazać. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko odemnie.
Ja cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i milczałem, kiedy Halef z nim się sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni, wiedząc, że kawas mógł być przecież tylko tem, czem był, to jest sobą.
Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy drogą utartą, ponieważ takiej tam nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał zaraz gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była wobec tego dla zwierząt uciążliwa, a dopiero później, gdy się dolina rzeki rozszerzyła i pokryła trawą, szły konie wygodniej. Czasem musieliśmy się przeciskać przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę.
Ja jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco opodal za nami z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie się z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba te plemiona oddzielnie żyły po obu stronach rzeki w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tem dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą odległością, aniżeli szerokość małej rzeczki. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahmalli i Mir Yussufi nie spędzali trzód swoich na dolinę rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie im łatwiej było ich pilnować.
Przejeżdżaliśmy właśnie znowu przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie:
— Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego pożre-ono całego!
Nie zważając oczywiście na tę przestrogę, pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim przestrachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki po tej stronie jako długą murawę, otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionem wzgórzem, a z przodu takiemi zaroślami, jak leżące za nami. Murawa miała może z ośmset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem było sięgnąć, nie widziałem nikogo.
Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już była od nich może o stopięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby się nią oddzielić od grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem:
— Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwaryowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie.
Ale zaraz w następnej chwili pokazało się, że jej okrzyki nie były bez powodu. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty rasy, zwanej tam tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy nos, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największem niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw.
— Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią! — wołał za mną kawas.
Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, ażeby zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztuciec do ręki. Gdy wymierzyłem, stanął kary jak mur, wiedząc, że mam strzelać i że nie wolno mu się ruszyć. Dałem trzy strzały szybko jeden za drugim, a psy, które dobrze wziąłem z przodu na cel, tarzały się po trawie. Kobieta uciekała m im oto dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dyalekcie Kurmangdżi:
— Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją.
Kobieta posługiwała się widocznie tym dyalektem, bo zaraz stanęła, oglądnęła się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała:
— Ghajne chodeh kes nehkahne — Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki!
Miała oddech tak przyśpieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już nie młoda; miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, raczej troską niż wiekiem spowodowane, poorały twarz jej w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła uboga szata niebieska w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy.
— Czy sama psy rozdrażniłaś, czy też poszczuta je na ciebie? — spytałem.
— Poszczuto, poszczuto! — odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc tchu złapać. — Miały mnie rozszarpać.
— Czyje były?
— Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety.
— Czem rozgniewałaś tego człowieka?
— Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, moje kochanie, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej, przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem spór krwawy, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kochaną kozę. Potem naradzili się, co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swojej zanieczyszczać krwią kobiety, ale mimoto miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami, żeby mię rozszarpały. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnem przerażeniu do Boga o pomoc. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie, panie. Chwała Jego imieniu na wieki!
— W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą?
— Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki...
Naraz przestała mówić; na skutek mego pytania spojrzała mimowoli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy, wypadłszy z położonych przed nami zarośli, zatrzymali się na nasz widok.
— O, tam nadchodzą, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj zaraz, bo zginiesz! Ja także uciekam!
Popędziła prosto do rzeki, by szukać ocalenia na drugim brzegu. Kawas był jeszcze ciągle daleko za nami i ryknął do nas:
— Niech się Allah zmiłuje nad nami! Wracajcie! Musicie uciekać, uciekać!
Kurdowie zobaczyli zabite psy na ziemi, zawyli wściekle i wymachując bronią, ruszyli na nas pędem. Było ich dwunastu. Halef zdjął z ramienia dwururkę i zapytał spokojnie:
— Nie będziemy chyba uciekać, sidi?
— Nie! Odstąp nieco odem nie i strzelaj, jeśli nie staną, ale tylko w konie. Nie dopuścimy do tego, żeby nas osaczyli!
Włożyłem w sztuciec trzy nowe naboje w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy Kurdowie byli od nas oddaleni już tylko na sto kroków, zawołałem:
— Stać, ani kroku dalej, bo strzelamy!
Ich było dwunastu, a nas dwu, odpowiedzieli więc szyderczym śmiechem i jechali dalej. Ja nie obawiałem się ani strzelb, które siedmiu z nich posiadało, ani włóczni, które pięciu innych nastawiło do ataku na nas.
— Pal w konie dwu pierwszych włóczników! — zawołałem do Halefa, a sam dałem równocześnie trzy strzały. Padło pięć koni, a jeźdźcy pozlatywali na ziemię. Dalsze dwa czy trzy konie potknęły się o leżące na ziemi i padły także, wskutek czego prawie cały oddział nie mógł się dalej ruszyć. Ci, którzy jeszcze siedzieli na siodłach, zatrzymali się o mniej więcej trzydzieści kroków od nas, tamci zaś podnieśli się z większym lub mniejszym trudem i klnąc strasznie, przypatrywali się swoim koniom.
Widok tych drabów nie budził we mnie najmniejszej ufności, ale uzbrojenie ich nie napełniało mnie obawą, bo włócznie były teraz nieszkodliwe, broń palna, strzelby odwieczne miały kamienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników“ mieniły się wszelakiemi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, zazdrości godny właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. On wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas:
— Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się na naszem terytoryum do nas strzelać? Kto wy jesteście, psy?
— Jesteśmy obcy — odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo.
— To się samo przez się rozumie, bo nie bylibyście odważyli się otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła. Gińcie od naszych kul!
Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztućca i zawołałem:
— Nadół strzelba, bo ci śmierć w mózg wpakuję!
— Samochwalco! — roześmiał się. — Strzelby wasze już wystrzelone!
— Moja strzela nieustannie. Uważaj!
Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego legło zwierzę bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę.
— Allah, Allah! — ryknął wściekle, wstając z ziemi. — Skąd masz tę strzelbę? Czy dyabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz?
Podanie prawdziwego mego nazwiska nie było tu wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży.
— Jestem chrześcijanin, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki!
Porwał strzelbę, ażeby do mnie wycelować, lecz w tej chwili pochwycił go jeden z włóczników za rękę i zawołał z dosłyszaną trwogą:
— Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca sto i tysiąc kul bez nabijania! On wystrzela was wszystkich, zanim zdołalibyście pociągnąć za cyngiel.
— Co... co... ty mówisz? — zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartemi ustami.
Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że go nie mogłem zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Z tego skorzystał Halef i nabił swoją strzelbę ponownie. Kurdowie słuchali przemowy z widocznem zdumieniem, mierząc mię spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, poczem wódz zwrócił się do mnie:
— Panie, czy byłeś kiedy u Kurdów Zibar?
— Tak.
— Byłeś gościem ich wodza?
— Zwykłem mieszkać tylko u wodzów — odpowiedziałem dumnie.
— Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedinów w ten sposób, że zwabił szczepy nieprzyjacielskie w dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać?
— Tak, ja nim jestem.
— Czy ten mały człowiek obok ciebie to służący twój, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko?
— Tak, to on.
— Skoro to wy jesteście, to gotowiśmy wam przebaczyć, jeśli spełnisz nasze żądanie.
— Czego żądasz?
— Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś?
— A za psy także?
— Naturalnie! Powtóre darujecie nam wszystką broń, którą macie przy sobie.
— A po trzecie?
— Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy, jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim miwan i hemszer[262], będziecie mogli, dopóki wam się spodoba, mieszkać u nas tak bezpiecznie, jak gdybyście należeli do naszego szczepu.
— A jeśli się nie zgodzę?
— To postąpimy z wami, jak ze śmiertelnymi wrogami, a słońce dnia dzisiejszego poraź ostatni zaświeci wam w oczy. Radzę ci, żebyś przyjął moje słuszne i nie trudne do wypełnienia warunki!
— Dla mnie są one jeszcze wygórowane. Dowiodę wam, że będziecie jeszcze o wiele, o wiele skromniejsi.
— Mylisz się! Kto ci pozwolił zabić moje psy?
— Czy miały rozszarpać tę kobietę?
— Tak! Między nami panuje teraz prawo krwawej zemsty. Nadto jest ona przeklętą szyitką, która czasem mówi nawet o zbawicielu chrześcijan. Krew jej psom się należy. Nazywa się Fatima Marryah i będzie wyła w najgłębszej otchłani potępienia.
A więc ta kobieta była szyitką! Sunnici nienawidzą szyitów i postępują względem nich z większą pogardą, aniżeli względem „niewiernych“. Mówiła także o Zbawicielu! Czyżby wiadomości o Odkupicielu dostały się do jej ucha i serca? W takim razie mogłem się w dwójnasób cieszyć tem, że ją ocaliłem.
— Ja jestem chrześcijanin — odpowiedziałem — a ona wspomina czasem o moim Zbawicielu; cieszę się zatem bardzo, że zastrzeliłem twoje bestye. Gdybyś był ich nie poszczuł na tę biedną kobietę, żyłyby jeszcze dotychczas. Sam więc winien jesteś ich śmierci. A za konie mam także zapłacić? Czy nie kazałem ci stanąć i nie zagroziłem z góry strzelaniem? Nie usłuchaliście, dlatego musieliśmy strzelać. Któż zatem spowodował śmierć waszych koni?
— Ty, nie my! Kto ci pozwolił do nas strzelać?
— Ja sam sobie daję pozwolenie. Gdy mnie kto napadnie, muszę się bronić. Dziękujcie Allahowi, że jestem chrześcijanin. Gdybym był muzułmaninem, był bym celował do was, nie do koni. Chcecie posiąść broń naszą, ażeby nas potem zabić? Ja gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe bezbronne kobiety psom rozszarpywać. Hańba tobie i zguba!
— Milcz! — ryknął do mnie. — Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki!
— Ez be the tesza-u-utim, żal mi ciebie! Niemoc twoja niedopuści do wykonania słów twoich. Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam jeszcze dwanaście razy wypalić i wam wszystkim łby poprzestrzelać?
— Dyabeł ci ją zrobił! — mruknął z przytłumioną wściekłością. — A który muzułmanin zdoła walczyć z dyabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić?
— Nie.
— Ani pójść z nami?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziecie?
— Dokąd nam się podoba. Tego nie potrzebujesz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb.
— Ty żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej uprząż z nich pozdejmować.
— W tym celu możecie później drugi raz przyjechać. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, strzelba moja wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali z pewnością!
Zwróciłem wylot lufy do niego, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztućcem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie zajadłe spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag i zabrali się, jedni konno, a drudzy pieszo. Kiedy dojechali do zarośli, w których się przedtem ukazali, odwrócił się dowódca, potrząsnął groźnie strzelbą i zawołał:
— Khu in sohre. Baweze ser maran. Krew jest czerwona. Strzeż się wężów!

Była to nieostrożność z jego strony, ponieważ zdradził przed nami w ten sposób, że zamierza udać się potajemnie za nami, żeby się na nas zemścić. Wiedzieliśmy więc, że musimy się mieć na baczności. Nie zabiliśmy wprawdzie ludzi, jeno kilka zwierząt, ale mimoto nie wątpiłem, że skutek tego naszego kroku będzie zupełnie jednakowy.

II.
Yussuf Ali.

Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, uśmiechnął się Halef, zadowolony z siebie i rzekł:
— Niema więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed dwoma ludźmi! Czy nie powinni się tego wstydzić, sidi, zarówno oni, jak ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być z nami u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie był zwrócił uwagi wodza na twój sztuciec.
— Nie byłoby tak bardzo źle. Byłoby to tylko kosztowało trochę krwi ludzkiej, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze.
— Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy teraz dalej pojedziemy, przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytoryum.
— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że mnie znasz lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których należy prawdopodobnie Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obronią przed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę.
To mówiąc, oglądnąłem się za kawasem. Wobec tego, że nigdzie go nie było widać, wróciliśmy za nim i znaleźliśmy go tylko dzięki temu, że pilnie szukałem jego śladów. On zaprowadził konia ze strachu w zarośla i tam przywiązał, a sam wlazł głęboko w kolczastą gęstwinę, aby nie pokazać się Kurdom.
— Czy już ich niema? — zapytał, gdy go wywlokłem za nogi. — Ty żyjesz, effendi? A więc nie zamordowali ciebie?
— Owszem! Położyli mnie trupem.
— Ależ, ależ, stoisz przecież przedemną!
— Nie, to tylko mój duch, który będzie cię ścigał dniem i nocą za zuchwalstwo, z jakiem nas broniłeś.
— A mój duch będzie cię prześladował po dziesięć i dwanaście razy na godzinę, ty dziadku i pradziadku trwogi! — dodał Halef. — Dlaczego zostałeś w tyle, dlaczego się ukryłeś?
— Tylko ze względu na was. Kurdowie nienawidzą kawasów wielkorządcy. Gdyby byli mnie z wami spostrzegli, nie bylibyście wyszli tak na sucho.
— A mutessaryf daje nam ciebie dla obrony. Niechaj go Allah zamieni w jeża z kolcami do środka, aby przez całe życie kłuły i dręczyły jego duszę. Któż rozumny dla osiągnięcia zamierzonego celu czyni coś wręcz przeciwnego temu celowi? Gdy się nasza podróż skończy, każę was obydwu przybić do desek i będę was pokazywał jako osobliwości!
Machnął pogardliwie ręką i ruszył za mną ku rzece, której woda miała zaledwie półtorej stopy głębokości. Kurdyjka mogła więc z łatwością w bród ją przebyć. Istotnie nie było jej już teraz widać.
Przybywszy na drugą stronę, jechaliśmy w górę, trzymając się jednak zdała od wody, gdyż Kurdowie mogli się po tamtej stronie zaczaić i strzelać do nas. Jechaliśmy krajem doliny pod lasem między drzewami, których pnie osłaniały nas jako tako.
Ten środek ostrożności okazał się wkrótce uzasadnionym, albowiem nie dojechaliśmy jeszcze daleko, kiedy z zarośli po drugiej stronie padł strzał, który jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał mnie huk drugiego strzału, ale nie z tamtej strony, lecz poza mną. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł był z konia, a teraz stał przy nim i spuścił strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki wydali Kurdowie wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, zawołał kawas czemprędzej:
— Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach, jak na nas strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem, że upadł.
— Który to był? Czy może wódz?
— Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem?
— Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie wprzód nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść największą szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście?
— Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tem! Czy sądzisz, że oni przyjdą, żeby się zemścić?
— Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak ci Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci szyję utną!
Tych słów nie brałem poważnie, ale rozgniewałem się rzeczywiście na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez nierozsądny jego krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tem miejscu i płynęła tak blizko zbocza, że pomiędzy niem a brzegiem był tylko wązki, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło się dla nas stać fatalnem, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. To też wolałem ukryć się w lesie, rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się dość stromo. Prowadząc konie, wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy się ku mojemu zdziwieniu na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskiem spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufi, o których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie.
Tu dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która tworzyła rodzaj bramy tam, gdzie się ścieżka kończyła. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony opadał teren nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam kto jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny głos basowy:
— Kto tam jest? Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis.
— Dokąd jedziecie?
— Przez granicę.
— Jakiej wiary? Sunnici, czy szyici?
— Ja jestem chrześcijanin; moi towarzysze zaś muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?
— Otworzę wam! Przywiążcie konie!
Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy odemnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tylko cienki temeli (kosmyk włosów), spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przywiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów, aniżeli potężne ręce, których pozazdrościłby mu irlandzki marynarz. Z ramion zwieszał mu się skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że z pod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ręce. W jednej ręce trzymał nóż, którym widocznie coś robił. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł:
— Wejdźcie i zaczekajcie tutaj! Zawiadomię o waszem przybyciu malk-hoe-gunda[263].
Zniknął za drugą bramą kolczastą, którą z zewnątrz odsunął, my zaś, zostawiwszy konie na wolnem polu, weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego wyłożone były taką samą plecionką kolczastą, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których też usiedliśmy. Zresztą nie zauważyłem tam nic, oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał.
Zwyczajem moim miałem wielką ochotę dla ostrożności zbadać to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Mógł nas kto podpatrzeć, a ja nie chciałem ich rozgniewać na nas jakim dowodem nieufności. Jedno tylko uczyniłem, ażeby być przygotowanym na wszelki wypadek. Oto uzupełniłem wystrzelone kule w sztućcu nowymi nabojami.
Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazwał malk-hoe-gund. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający zuchwale i przebiegle zarazem. Miał na głowie olbrzymi turban i ciało, okryte strojem tureckim w czerwono-żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie tylko wodzowie. Rzucił na nas badawcze i, jak mi się zdawało, wymuszenie uprzejme spojrzenie, poczem zapytał:
— Czy ci dwaj ludzie są sunnitami?
— Tak.
— My wyznajemy świętą szię i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijanin i nosisz hamail!
Hamail jestto koran, pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, dość zamożni na to, żeby go sobie kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi.
— Kupiłem go sobie w Mekce. — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć, zmierzył mnie jeszcze dokładniej, niż przedtem i podszedł ku wejściu, aby się naszym koniom przypatrzyć. Zaledwie wzrok jego padł na mego konia, zabłysnęły mu oczy radością i zawołał:
— Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa?
— Ri — odpowiedziałem.
— Ri? Od kogo masz go?
— Od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów z plemienia Szammar.
— Ja znam Haddedinów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów?
— Tak.
— Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli dyabła?
— Pomagałem im, bo mieli słuszność.
— Ale przeciwko wyznawcom proroka! — wybuchnął niemal z gniewem.
— Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rozlewowi krwi — broniłem się.
— Słyszałem, co opowiadano o tobie — mówił już spokojniej. — Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze?
— Tak, oto ona — oświadczyłem, wskazując na sztuciec.
— Daj ją tu! Chcę się jej przypatrzyć.
— Daję ją z ręki tylko wtedy, kiedy wiem, że ją przyjaciel chce obejrzeć. Czy przyjmiesz nas jako gości?
Ta strzelba o dwudziestu pięciu strzałach była moją najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy pragnął ją posiadać.
— Pokaż mi ją, a potem odpowiem!
— Odpowiedz, a potem ja pokażę!
— Ty mi niedowierzasz? — huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. — Przekonaj się, jaki to skutek za sobą pociąga!
Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały przygłuszyć to, co się teraz działo. Mimoto usłyszałem za sobą szmer, jakoby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy się czemprędzej odwróciłem, ściany już nie zauważyłem na dawnem miejscu, natomiast stało tam dziesięciu, czy dwunastu uzbrojonych Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztućca, ale już było za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię.
Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż zemdlałem pod wpływem strasznego uderzenia. Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mię powalono, lecz na otwartem polu ze związanemi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, cośmy mieli, zabrano nam.
Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób obok siebie i na sobie, że powstało z tego nieprzybyte prawie ogrodzenie z wejściem tak wązkiem, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wejście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona plecionką kolczastą, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. To też mnie zwiodło, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim malk-hoe-gund, a trzecim ci, którzy na nas napadli.
Na wyrębie stały chaty Kurdów, zbudowane z pni i z konarów. Wnętrze ich można było zapomocą przesuwalnych ścian dzielić na dowolną ilość izb. Trzody, które tu na noc spędzano, znajdowały się teraz pod strażą wielu uzbrojonych pasterzy w lesie i na otwartych pastwiskach. Wewnątrz ogrodzenia było teraz może trzydziestu ludzi, którzy zasiedli dokoła nas. W znacznie większej liczbie uwijały się kobiety z zasłonami na twarzach i dzieci, bądź to zajęte czemkolwiek, bądź też przypatrując się nam nieprzychylnie. Konie nasze przywiązano niedaleko od nas do słupów. Pośród wspomnianych wyżej dziesięciu ludzi znajdował ^się także malk-hoe-gund i Kurd, który nas przyjął. Z odzieży i uzbrojenia jego wnioskowałem, że był najuboższy. Kiedy szejk spostrzegł, że otworzyłem znów oczy, zagadnął mnie tonem nieprzyjaznym:
— Widzisz, do czego doprowadziła twoja nieufność. Będziecie musieli umrzeć.
— Gdybym ci był nawet zaufał, mimoto leżelibyśmy teraz tutaj tak samo — odpowiedziałem. Chcieliście mieć naszą własność, a szczególnie mojego konia i strzelbę, było więc wszystko jedno, czybyśmy byli wam zaufali, czy też nie. Mamy jednak nadzieję, że nie umrzemy.
— Mylisz się. Skoro wieczór zapadnie i zejdą się wszyscy nasi ludzie, przystąpimy do stracenia. Jesteście przeklętymi chrześcijanami i sunnitami, którzy nie mogą się spodziewać łaski. Kto was zabije, temu Allah doda sto wieczności.
— A ja ci mówię, że nikt z was nie ośmieli się nas dotknąć.
— Ja zaś przysięgam ci na Allaha, na Hassana i Husseina...
— Stój, nie przysięgaj, bo przysiągłbyś fałszywie — przerwałem mu. — Jeśli rzeczywiście o mnie słyszałeś, to musisz chyba wiedzieć, że znajdowałem się już w daleko większych niebezpieczeństwach i nie uległem. Nie pozbawisz mnie życia tak łatwo. Na co ci się przyda zdobycz, którą nam odebrałeś? Mój koń nie będzie ci posłuszny, a mego sztućca nie potrafisz użyć. Ręka twoja nie spowoduje ani jednego strzału.
Przed nim leżał mój sztuciec. Na tem właśnie oparłem mój plan ocalenia. Chciałem uwolnienie nasze samemu sobie zawdzięczać, a spotkanie z Fatimą Marryah wygrać tylko jako atut ostatni. Halef, leżący po mojej prawej ręce, powiedział do mnie po moich ostatnich słowach w narzeczu mogrebin, którego Kurdowie nie rozumieli:
— Sidi, on już podczas tego, kiedy leżałeś bez przytomności, próbował wielokrotnie wystrzelić ze sztućca, ale mu się to nie udało. Bądź rozumny i udawaj, że chcesz mu pokazać. Potem nas już ocalisz.
— Taki właśnie jest mój plan — odpowiedziałem Haiefowi w tem sam em narzeczu. — ja...
— Milcz! — huknął szejk na mnie. — Nie wolno wam mówić do siebie językiem, którego my nie rozumiemy. Co się tyczy twojej strzelby, to musisz mi chwyty pokazać.
— A jeśli tego nie zrobię?
— To zginiesz śmiercią dziesięćkrotną. Macie być rozstrzelani; jeśli zaś nie powiesz mi tego, co chcemy wiedzieć, to przywiążemy cię do drzewa i spalimy na powolnym ogniu, założonym od dołu.
Po Kurdach można się spodziewać takiego okrucieństwa. Udałem przestrach, lecz opierałem się mimoto na pozór spełnieniu jego życzenia, dopóki nie zaostrzył swej groźby i nie zmusił mnie do uległości. Powiedziałem jednak, że skrępowanemi rękoma nie mogę mu pokazać, jak się używa strzelby.
— Ja uwolnię ci ręce — odrzekł uradowany. — Ja sam rzemień rozwiążę.
Przyszedł do mnie z pośpiechem, rozkrępował mi ręce i podał strzelbę. Teraz wygrana była po naszej stronie. Mogliśmy sobie pójść, kiedy i gdzieby się nam podobało. Wstałem, złożyłem się i rzekłem:
— Uważaj, jak strzelam! Popatrz tam na tę najdłuższą dębową gałąź na dole. Na niej są cztery galasówki, które ja zestrzelę. Uważajcie!
Dąb stał w odległości siedmdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości wyglądały galasówki jak ziarnka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to, odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż z za pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi:
— Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew!
Halef wziął nóż, ja zaś, mając wolne obie ręce, podniosłem się z postawy siedzącej, poderwałem szejka, puściłem go, podniosłem sztuciec, wymierzyłem do niego i krzyknąłem:
— Ręce przy sobie i ani się rusz, bo dostaniesz sto kul z tej strzelby dyabelskiej!
Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w przeciągu niespełna minuty. Kurdowie, widząc to zdała, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich:
— Zatrzymajcie się, stójcie, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie na nas broń, ten będzie miał ołów w głowie!
Posłuchali także i stanęli ze strachu przed moim sztućcem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie.
— Czy widzisz teraz, że byłbyś przysiągł fałszywie? — spytałem szejka. — Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i...
— Chodeh ih Chodeh! — przerwał mi kobiecy głos za mną. — Boże, o Boże, co się tu dzieje?
Oglądnąłem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła była właśnie przez skalną bramę.
— Pojmano nas i ograbiono, ażeby nas potem zamordować — odpowiedziałem jej. — My jednak uwolniliśmy się i wystrzelamy wszystkich, jeśli nie pozwolą nam odejść bez przeszkody.
— Pojmano... ograbiono... ażeby zabić was, moich obrońców i zbawców, którym ja życie zawdzięczam? Zapewniam was, że ani włos nie spadnie wam z głowy!
Zbliżyła się całkiem i tak skwapliwie i szybko zaczęła mówić do szejka i jego ludzi, że nie mogłem jej nadążyć, chociaż rozumiałem dyalekt Kurmangdżi. Jeszcze nim ona skończyła, przystąpił Kurd, który mnie był powalił i zawołał:
— Panie, ty ją ocaliłeś! Nazywam się Yussuf Ali, a ona jest moją żoną. Pozwól mi stanąć obok siebie i być waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, zaręczam życiem mojem za wasze życie i mienie wasze!
Jest to najświętsza przysięga szyitów, dlatego skinąłem mu głową, a on stanął obok mnie. Kiedy żona jego umilkła, zaczął on także przemawiać za nami i to w sposób, z którego poznałem, że dotrzyma przysięgi. Sądziłem, że po mowie jego nastąpi najpierw narada, zawiodłem się jednak i to szczęśliwie, gdyż skoro Yussuf Ali przestał mówić, zwrócił się szejk do mnie:
— Panie, ja o tem nie wiedziałem, dlatego musisz nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych kobiet i was dwu zwyciężyło dwunastu przeklętych Mir Mahmallich. Jakżeż możemy być waszymi wrogami! Nie, my to wy, a wy to my; jesteśmy sobie braćmi. Przysięgam to na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod razami sunnitów! Chodźcie do mego domu! Tam znajdziecie wszystko, coście z sobą mieli.
— Nie! — zawołał Yussuf Ali. — Oni ocalili moją żonę, dlatego niech będą moimi gośćmi, a nie twoimi. Ja mam do nich pierwsze i największe prawo!
Z początku chcieli nas ci ludzie zabić, a teraz sprzeczali się o zaszczyt goszczenia nas u siebie. Ponieważ nie mogli się pogodzić, poprosili mnie o rozstrzygnięcie sporu, ja zaś postanowiłem, że Halef z kawasem zamieszkają u szejka, a ja u Yussufa Alego. To zadowoliło obie strony.
Tymczasem zapadł już zmrok, a pasterze spędzili trzody niezbyt liczne. Mir Yussufi są częścią na tureckiem, częścią na perskiem terytoryum, że zaś Persowie są szyitami, przeto nic dziwnego, że kilka rodzin tego szczepu przeszło na szię i oddzieliło się od reszty. U takiego to szyickiego oddziału znajdowaliśmy się właśnie. Żyli oni dochodami z małych trzód swoich, ze zbioru galasówek, tworzących, jak wiadomo, znaczny artykuł wywozowy i... z rabunku, co u nich było czemś naturalnem, ponieważ Kurd uważa grabież za rycerskie rzemiosło.
Gdy pasterze dowiedzieli się o tem, co się stało, byli dla nas pełni pochwał i wyciem wyrazili swą złość na nieprzyjacielskich Mahmallich, którzy niewątpliwie to słyszeli, gdyż mieszkali w takiej samej zagrodzie na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Widziałem ją przedtem, kiedy było jeszcze jasno, a teraz widniały stamtąd wyraźnie płonące tam ogniska.
U nas zapalono także stos drzewa przed każdym domem, a dokoła zebrali się mieszkańcy, ażeby przyrządzić wieczerzę. Dom Yussufa Alego był najmniejszy. Można go było co najwyżej nazwać chatą, podzieloną za pomocą plecionki na dwie izby. Jedną z nich, komnatę dla pań, harem, oddano dziś mnie do rozporządzenia. Mój gospodarz miał tylko jedną kozę, którą zabili Mir Mahmalli. Żył jej mlekiem i ze sprzedaży galasówek. Oprócz tego dostawał mały udział z każdego łupu za obowiązek strzeżenia skalnej bramy.
Co miał mi podać jako wysoce szanownemu gościowi? To pytanie nie sprawiło mu kłopotu. Ilekroć biedny koczownik, czy Beduin, czy Kurd, czy Kirgiz dostanie gościa, a nie ma co dać mu jeść, idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada, lub najbogatszego człowieka w obozie i dostaje od niego natychmiast, czego mu potrzeba. Yussuf Ali poszedł do szejka, przyniósł mąki, ryżu i zarżnięte tłuste jagnię. O głodzie więc mowy nie było.
Niestety, brakło rzeczy najważniejszej: tytoniu. Zielę to nie należy do przedmiotów, których można od sąsiadów żądać dla gościa. To też mój gospodarz chwytał co chwila swoją starą fajkę, zawieszoną na szyi 1 przypatrywał mi się z zakłopotaniem. Ja zaś widząc to, rozsiodłałem mojego konia, wydobyłem z torby u siodła czibuk i worek z tytoniem i pokazałem Yussufowi Alemu. Na to on z rozpromienionem obliczem zawołał:

— Co za szczęście, panie, że sam masz zapas z tego źródła rozkoszy. Już się martwiłem, że nie będę ci mógł tego użyczyć, ale teraz zmieniło się zmartwienie moje w rozkosz. Chodeh dauleta ta [macen beket, jahrimen ahcic — niechaj Bóg pomnoży twoje bogactwo, drogi przyjacielu!

III.
Hussein Iza.

Gdy my mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, zwanej na Zachodzie prozaicznie „kurzeniem,“ a przez Turków określanej jako tiutiun iczmek, „picie tytoniu“, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i jagnię usmażyć na rożnie. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potraw, jeśli nie są przyrządzone, jak należy, przeto przypatrywałem się dokładnie jej robocie. Hamdulillah! Fatima była o wiele czystszą, niż się tego spodziewałem po Kurdyjce! Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona w milczeniu pracowała, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach, które jego i mnie zajmowały i zapytałem go w ciągu rozmowy, czy Allah odmówił mu zupełnie szczęścia ojcowskiego. Na to spochmurniała nagle jego twarz, tryskająca dotychczas zadowoleniem, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział:
— Nie, panie, Allah nie odmówił mi tego szczęścia, które powinienbym raczej nazwać nieszczęściem.
— Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tem wspomniałem! Jeśli ci umarło ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Zamilczmy już o tem!
— O i owszem, mówmy! Ty wiesz i znasz wszystko. Może potrafisz udzielić mi jakiej rady, któraby ulżyła mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje.
— Może? A więc nie wiesz napewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?
— Jest na obczyźnie. Przyjeżdża tutaj często, by nas odwiedzić, ponieważ kocha nas bardzo i przynosi wszystko, co zaoszczędzi. A zatem żyje, ale dla nas może już umarł.
— Jak to mam rozumieć?
— Zaraz ci opowiem. Kiedyśmy napróżno spodziewali się dziecka, zrobiliśmy nadr (ślub), że, jeśli kismet pozwoli się wzruszyć, syn nasz będzie żył i działał tylko dla Allaha. Na to zlitował się Allah i dał nam syna, rozkoszne dziecko. Chłopak m iał oczy jak dyamenty, twarz jak uśmiech zorzy, serce pełne miłości dla nas, a rozum wzrastający z roku na rok. Oddaliśmy go słynnemu uczonemu w Diarbekir. Znosiliśmy głód, ażeby tego człowieka opłacić, lecz czyniliśmy to chętnie. Kiedy po trzech latach syn powrócił, umiał na pamięć kuran i wszelkie jego wyjaśnienia. W głowie miał wszystkie święte księgi, a historyi kalifów był tak pewny, jak własnego doświadczenia. Byliśmy zachwyceni, dziękowaliśmy Allahowi na kolanach i prosiliśmy o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, którego nazwaliśmy Hussein Iza, miał...
— Hussein Iza? — przerwałem mu, zdumiony tem imieniem, gdyż Iza znaczy Jezus.
— Tak, Husseinem nazwaliśmy go po naszym największym świętym kalifie, którego sunnici zamordowali pod Kerbelą, a imię Iza otrzymał po założycielu chrześcijaństwa, który, uważany u nas za proroka, był istotnie potężnym mówcą. Słowa jego były jako promienie słońca, oświetlające serce i jak o miecze, przenikające przez duszę. Takim mówcą, takim prorokiem, nawet mahdim miał zostać syn nasz i dlatego do imienia Hussein dodaliśmy mu jeszcze imię Iza.
— To szczególne! Byłżeby to omen, kismet!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Imiona was trojga są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każde z was ma jedno imię muzułmańskie, a jedno chrześcijańskie. Ali i Fatima byli rodzicami Husseina, którego zamordowali jego przeciwnicy, a Yussuf i Marryah rodzicami Izy, którego nieprzyjaciele ukrzyżowali. Czy to nie jest osobliwe?
— Panie, to mi dotąd na myśl nie przyszło, lecz teraz obciąża mi to duszę jeszcze bardziej. Tyś mi przerwał, gdy chciałem jeszcze powiedzieć, że syn nasz miał udać się do Meszhed-Ali, ażeby tam nauczyć się głębszych nauk szyitów. Wyposażyliśmy go i posłaliśmy ze znajomymi, jadącymi do Mossul z galasówkami. Wróciwszy, donieśli nam znajomi, że syn dostał się szczęśliwie na miejsce. Potem byli tam znowu ludzie, którzy twierdzili, że widzieli go w Mossul. Nie chcieliśmy tem uwierzyć, lecz wkrótce potem otrzymaliśmy wiadomość od niego samego, że nie pojechał do Meszhed-Ali, lecz został w Mossul jako chizmikar (sługa) patrika (patryarchy) z el Kosz. Czy znasz może tego człowieka?
— Tak. Byłem u niego i rozmawiałem z nim. To bardzo pobożny człowiek, którego wielce poważam. El Kosz jest także sławne. Powiadają, że tam urodził się prorok Nahum.
— Jeśli byłeś u patrika, to musiałeś widzieć naszego syna.
— Może. Patrik ma więcej służących, ale tylko dwu z nich widziałem. Mów dalej! Ta historya zajmuje mnie nadzwyczajnie.
— O, gdyby Allah zechciał uczynić ją nie tak smutną! Mój syn, który miał zamieszkać w Meszhed-Ali, by zostać wielkim nauczycielem szii, nawet może mahdim, teraz jest u chrześcijańskiego patrika w Mossul! To straszne! Dowiedziawszy się o tem, sam wybrałem się w drogę do niego. Prosiłem i gniewałem; się, ale napróżno. Syn wyświadczył patrikowi przypadkowo przysługę i musiał go odwiedzić. Ten stary człowiek, ten giaur, którego niechaj Allah zabije, wywarł na nim takie wrażenie, że niepodobna było zabrać go od niego. Zasmucił nawet moje serce twierdzeniem, że zaczyna mu teraz wschodzić światło, którego szukał dotąd daremnie. Wróciłem do domu, nic nie wskórawszy, a on tam został. Czasami odwiedzał nas i przywoził rozmaite dary. Prosiłem go, żeby nas już nie opuszczał, groziłem mu, czem mogłem, ale to na nic się nie przydało. Odpowiadał mi długiemi mowami, których mi nie wolno było rozumieć, i wracał do Mossul. Posyłałem kilka razy żonę, przypuszczając, że może prędzej matki posłucha, niż ojca, tymczasem nie ona jego, lecz on ją wziął do niewoli. Żona zaczęła mówić o świetle, które zeszło ku nawróceniu wszystkich narodów i pogan i o gwieździe, którą mieli widzieć trzej królowie ze Wschodu. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasz syn dla nas umrze i...
— Dla mnie nie! — przerwała mu żona, wybuchając płaczem. — To moje dziecko, moje jedyne, ukochane dziecko i będzie niem, dopóki życia mego stanie!
Widziałem, jak podczas opowiadania męża kilkakrotnie sięgała ręką pod zasłonę, prawdopodobnie, ażeby ciche łzy otrzeć. Teraz nie mogła już zapanować nad sobą, przemówiła i to głosem tak rozdzierającym, że mi oczy zaszły wilgocią.
— Kobieto, milcz! — zawołał mąż. — On ciebie także uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do ukrzyżowanego? Iza był wielkim mówcą i prorokiem, lecz czemże on jest wobec Mahometa, wobec Alego, wobec Hassana i Husseina? Czy chcesz bronić syna odstępcy? Biada mu, jeśli nadejdzie! Porzucił mnie, a teraz stara się żonę oderwać mi od serca! Ja wiem, w co mam wierzyć i...
Przerwał mu okrzyk, który zabrzmiał od ostatniego ogniska. Wołano go, dlatego wstał i poszedł tam, skąd pochodziło wezwanie.
— Panie — mówiła z płaczem żona — wszystko jest tak, jak on opowiedział, a jednak nie zupełnie tak samo. Wylałam wiele łez za Hassanem i Husseinem, których zabito, bo myślałam o Fatimie, ich matce. Teraz płaczę za Izą ukrzyżowanym, który umarł za wszystkich ludzi, bo myślę o Marryah, matce boleści, która stała pod krzyżem. Mój syn opowiadał mi wiele o Izie, a ja wierzę synowi, ponieważ go kocham. Powtarzałam to potem często mężowi. Zauważyłam, że zachował to w swojem sercu, gdyż sam wspominał często o Izie i Marryah. W jego duszy powstała rozterka, ale Mahomet w niej jeszcze silniejszy od Zbawiciela świata. Ja jednak modlę się pocichu do Boga, żeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mojego syna do zdobycia jasności, którą ja uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogóżto on tu prowadzi!
Spojrzałem w stronę, na którą Kurdyjka wskazała. Ona stanęła sztywna, nie wiem, czy ze strachu, czy też z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś jeszcze, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać, gdyż ognie zbyt migotały. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno:
— Mój syn, mój syn! To on, to on!
Podbiegła ku niemu, objęła go rękom a za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u czcigodnego, pobożnego patryarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich przygód późniejszych. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozerwał ich też gniewnie czemprędzej i zawołał:
— Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie tu ludziom takie przedstawienie? Chodź tu i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem mam z tobą poważnie pomówić.
Posunął ku mnie syna, który mię poznał. Wyciągając do mnie rękę, rzekł:
— Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mego patrika, który go tak poważał, że możesz być dumnym z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku. Cóż to było z matką? Czy groziło jej jakie niebezpieczeństwo?
— Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich. Ale o tem później się dowiesz, a teraz odpowiedz mi na jedno pytanie! Czy wrócisz do patrika, czy też zostaniesz już u nas?
Skrzyżował ręce na potężnych piersiach i stanął wyprostowany przed synem, który zdziwił się wprawdzie, że zamiast pozdrowienia usłyszał teraz to pytanie, lecz odparł natychmiast spokojnie:
— Ojcze, chętnie wróciłbym do was na zawsze, ale teraz jest to prawie niemożebne.
— Nie? A to czemu?
— Bo wy macie przyjść do nas.
— My?... Może do patrika?
— Tak. On przysłał mnie po was. Jesteście ubodzy i żyjecie nędznie w tych lasach. Pragnąłem zawsze zająć się wami i teraz mogę urzeczywistnić ten zamiar.
Patrik zrobił mnie na razie swoim katibem[264], mam więc duże, piękne mieszkanie i wszystko, czego dla nas potrzeba. Później będzie nam jeszcze lepiej.
— Jeszcze lepiej? — spytał olbrzym szyderczo. — O ile?
— Ponieważ potem nie będę już katibem, lecz ka.... kassisem.
Nie wymówił tego słowa odrazu, ponieważ kassis znaczy: kapłan.
— Kassisem! — wrzasnął ojciec. — Chcesz zostać chrześcijańskim kapłanem! Masz być przewódcą tych psów niewiernych! Chcesz się wyrzec islamu?
— Ojcze, nie gniewaj się na mnie i przebacz mi! Nie mogłem inaczej postąpić. Ja już wyrzekłem się islamu. Otrzymałem il kurban il mukad’ das er ritas[265].
— A więc... zostałeś... rzeczywiście zostałeś już... przeklętym giaurem? — wybuchnął stary, mówiąc tylko urywanemi słowami wskutek złości, która go ogarnęła.
— Musiałem, ojcze, musiałem! Stałem między Mahometem a Izą Ben Marryah i zmagałem się z obydwoma po całych dniach i nocach. Mahomet mnie opuścił; Iza natomiast przyjął mnie na łono wiecznej prawdy, do blasku wiecznej nadziei, nie zawodzącej nikogo. Ja...
— Wstrzymaj się! — przerwał mu ojciec niemal rykiem. — Jesteś chrześcijaninem i nie możesz już wrócić do wiary proroka? Czy tak?
— Tak, jestem chrześcijaninem i zostanę nim nadal.
— Bądź więc potępiony i przeklęty na wieki wieków...
— Ojcze! — krzyknął syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się! Nie wygłaszaj tego słowa okropnego. Teraz jesteś w gniewie, ale skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego powiedzieć, nie przygotowawszy cię wprzód na to, ale zmusiłeś mnie do tego pytaniami. Zapanuj nad sobą! Nie myśl tylko o mnie, lecz i o matce, która leży u twoich stóp!
Żona padła przed mężem na ziemię i objęła go za nogi. On odepchnął ją od siebie, podniósł rękę, rzucił się na syna i krzyknął:
— Ja mam zapanować nad sobą! Ty mnie to mówisz, syn ojcu, ty płazie, psie! Czy przysięgniesz natychmiast wyrzec się ukrzyżowanego Izy, bo...
Wstałem od ognia, gdyż rozdrażniony Kurd zamierzał syna uderzyć. Chcąc temu przeszkodzić, wszedłem między obydwu i rzekłem uspakajająco:
— Yussufie Ali, czy chcesz sprawę, należącą do twoich czterech ścian, załatwiać tak publicznie? Posłuchaj mojej rady...
— Milcz! — huknął na mnie. — Ty jesteś także taki giaur, taki pies, którego ścierwa nie jadłby żaden sęp. Słowa twoje uderzają mnie smrodem. Powiedz jeszcze jedno, a zapomnę, że jesteś moim gościem!
— Ty o tem już zapomniałeś!
— Zapomniałem? Tak? No, to mogę już teraz dokończyć. Masz...
Urwał przerażony. Uczynił coś, czego sam nie chciał, lecz chyba dyabeł jego gniewu — uderzył mnie. Ponieważ nie przypuszczałem czegoś podobnego, przeto nie broniłem się i dostałem tą olbrzymią ręką w twarz. Zatoczyłem się i sięgnąłem ręką do oka. Był to cios zadany w nos, przyczem kciuk zesunął się z nosa, i ugodził mnie w oko. Krew puściła mi się z nosa, a na prawe oko zaniewidziałem zupełnie. Gdy dotknąłem tego oka, wyszło do połowy z oczodołu.
Dokoła zabrzmiał jeden okrzyk, złożony z wielu głosów. Gospodarz zelżył najpierw, a potem uderzył swego gościa! Coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze u nich dotychczas. Yussuf Ali sam przeraził się swoim postępkiem. Opuścił ręce, wypatrzył się na mnie, potem wziął syna za ramię i rzekł, ciągnąc go za sobą:
— Chodź! On ma słuszność. Ta sprawa obchodzi tylko nas. Sam z tobą pomówię.
Zniknęli razem, a żona położyła mi ręce na ramionach i rzekła, szlochając:
— Panie, przebacz mu, on nie wiedział, co czyni. On zawsze taki dobry, ale skoro w gniew wpadnie, nie można mu się sprzeciwiać. Czy cię bardzo uderzył? Czy cię to boli?
— Chodź do domu i podaj mi wody!
Udałem się z nią do domu, ażeby zejść z oczu drugim, zarówno ze względu na jej męża, jakoteż na mnie samego. Halef nam towarzyszył. Ja sam wprawiłem oko na swoje miejsce, potem Halef zatrzymał mi krwotok i dał okład. Podczas tego usłyszeliśmy krzyk przeciągły, na który nie zwróciliśmy uwagi. Potem przyszedł szejk i zaprosił mnie do siebie w gościnę. Nie wzbraniałem się oczywiście, gdyż u Yussufa Alego nie mogłem dłużej zostać. Kiedyśmy wyszli z domu, siedział on sam przy ognisku. Minęliśmy go, nie zwróciwszy nań uwagi.
Szejk prosił, bym usiadł przy jego ogniu i zjadł z nim, lecz ja straciłem do tego ochotę. Bolały mnie nos i oko, a gdy pomyślałem o Husseinie Izie i jego matce, nie mogłem wziąć do ust ani kąska. I tutaj więc wszedłem do domu i usiadłem w przeznaczonym dla mnie przedziale, a troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady.
Na tem upłynęło sporo czasu. Nagle doleciał mnie z oddali hałas, podobny do szyderczego śmiechu, dobywającego się z głębi. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i rzekł do mnie:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego każe cię także usilnie prosić, ażebyś spełnił jego życzenie.
— Zaraz wyjdę.
Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak naprzód, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali sam, tylko ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się zdala od nich, a ja wiedziałem dla czego.
— Panie, dopomóż nam; syn nasz pojmany! — zawołała do nas Fatima Marryah, padając przedemną na kolana i składając błagalnie ręce.
— Pojmany? — zapytałem, podnosząc ją z klęczek. — Przez kogo?
— Przez Mir Mahmallich.
— Skąd wiesz o tem?
— Krzyczeli do nas o tem z tamtej strony.
— Aha! Słyszałem to wycie.
— Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Hussein Iza pojmany, Hussein Iza pojmany!
— Jakżeż się dostał w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca?
— Musiał. Kiedy ojciec jego uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać kiedykolwiek. Syn odszedł cicho. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam przeciągły okrzyk przerażenia.
— Skradali się z mego powodu dokoła waszego obozu. Ja także krzyk ten słyszałem, ale nie domyślałem się, coby miał znaczyć.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/517 — I ja nie, gdyż później dopiero dowiedziałam się od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go w polu, a gdy zaczął krzyczeć, uprowadzili z sobą. Potem wołali do nas, że go pojmali. Pomóż nam, panie! Ty jeden potrafisz nam dopomóc!
— Ja? Dlaczego tylko ja? Tu stoi przeszło pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Dalej, szejku! Musimy czemprędzej przejść na drugą stronę i ocalić go, gdyż Mir Mahmalli po tem, co się dzisiaj stało, nie zawahają się ani na chwilę z zabiciem młodzieńca.
Szejk potrząsnął głową i rzekł:
— jeśli go zabiją, to dobrze zrobią. On stał się chrześcijaninem i nic nas już nie obchodzi.
— Ależ to człowiek i z waszego szczepu!
— Był, ale już nie jest. Szczep go odepchnął.
— Wyrzekacie się go zupełnie?
— Najzupełniej!
— Pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Oświadczam, że on jest moim bratem. Wobec tego jest i waszym bratem i musicie go uwolnić.
— Odszczepieniec nawet w tym wypadku nie może być bratem. On porzucił Mahometa, niechaj go więc ocali Iza, w którego teraz wierzy!
Yussuf Ali, który milczał dotychczas, powtórzył te słowa głosem ponurym:
— Porzucił Mahometa; niechaj go Iza ocali! Iza tego nie potrafi dokonać. Mir Mahmalli są zbyt chciwi krwi i zbyt silni!
— Lecz Iza jest mocniejszy od nich i od wszystkich ludzi — odparłem. — Halefie, pójdziesz ze mną?
— Tak — rzekł dzielny hadżi natychmiast i z całą gotowością.
— Uważaj, że narażamy życie, a nie znamy tych okolic!
— Okolicę wnet poznamy, a gdzie ty ważysz się na coś, tam i ja być muszę. Idę po moją strzelbę.
— Zbyteczna, zarówno jak pistolet. Dam ci moje rewolwery, a ty masz swój nóż, to wystarczy zupełnie.
Ponieważ zwrócono nam uczciwie całe nasze mienie, przeto odzyskałem także rewolwery. Z domu Yussufa zabrałem jeszcze sztuciec. Gdyśmy stamtąd wychodzili, stał Yussuf Ali ze swoją długą włócznią i powiedział:
— Panie, ja idę z wami, ja muszę syna odzyskać.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Ty nam się na nic nie przydasz.
Nie chciał posłuchać, lecz gdy mu wytłómaczyłem, że nam tylko będzie przeszkadzał, zaniechał swego zamiaru. Odprowadził nas z żoną do wejścia, by nas wypuścić. Kiedy byliśmy już na wolnem polu, uścisnął mnie za rękę i poprosił:

— Uczyń, co możesz, panie, lecz oszczędzaj i siebie. Bóg będzie ci towarzyszył i ocali syna mego przez ciebie. Będę się modlił za ciebie i za niego, dopóki nie powrócisz.

IV.
Es salib.

Szczerze mówiąc, nie zbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i nienaruszony, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. A jak bardzo potrzebowałem teraz, w ciemnej nocy i nieznanej okolicy, dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Puszczaliśmy się już nie na śmiałe, lecz wprost zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeśliśmy chcieli rzeczywiście młodego Kurda ocalić, musieliśmy działać czemprędzej.
Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko i za mało zarazem. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem kurdyjskim, po stromym, skalistym brzegu i to z jak największym pośpiechem i w zupełnej ciszy! Na razie nie byliśmy jeszcze tak daleko. Zanim można było zacząć się wspinać po drugiej stronie, musieliśmy wpierw zejść po tej, a następnie przez rzekę.
Schodząc, nie zadawaliśmy sobie wiele trudu z unikaniem hałasu, gdyż to byłoby nas zatrzymywało niepotrzebnie. Zdawszy się na zmysł dotyku, ja szedłem przodem, a Halef za mną. Ilekroć poczułem jaką przeszkodę, dawałem mu o niej znać. Potrącałem o drzewa, zesuwałem się pomiędzy krzaki i zawisałem na konarach i gałęziach. W ten sposób złaziliśmy coraz dalej i dalej, aż dotarliśmy do brzegu trawiastego. Teraz przyszło nam wejść w rzekę, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to była wązka, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł mi, a zwilżanie go wedle wszelkich prawideł byłoby potrwało za długo. Schyliwszy się tedy, zanurzyłem całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy skraj lasu, a następnie w górę pod drzewami.
Teraz musieliśmy zachowywać większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas dawniejszych wędrówek naszych nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimoto prosił mnie, żebym stąpał cokolwiek silniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału, wspinaliśmy się, to na nogach, to znowu na rękach i nogach, odpowiednio do zmian terenu. Było rzeczą wielce wątpliwą, czy w tej ciemności zdołamy zachować kierunek. Nosy nasze musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety nie dobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą bardziej i żadną miarą nie chciał sobie przypomnieć, że przeznaczeniem jego jest odróżniać woń sera od woni kwiatu rezedy. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi też doniósł wkońcu, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem.
Szliśmy jednak jeszcze z kwadrans, zanim dostaliśmy się do celu naszej wyprawy. Znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, poza którem leżała polana. Jak było przejść przez to?
— Czy musimy wejść do środka, sidi? — zapytał Halef.
— Najpierw wydrapiemy się na to drzewo — odrzekłem. — Gdy zobaczymy, jak tam rzeczy stoją, dowiemy się także, co dalej począć.
Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie, ale tak wysokim, że wznosił się ponad ogrodzeniem. Zdjąwszy z ramienia niewygodny sztuciec, wylazłem z Halefem na górę. Stamtąd mogliśmy objąć wzrokiem cały obóz, daleko większy od obozu Mir Yussufich, ale założony tak samo. Na prawo od nas, wzdłuż jednego boku, leżały trzody i tam znajdowały się wrota kolczaste. Przed nami wzdłuż boku, położonego ku nam, oraz po lewej stronie stały domy i chaty. Czwarty przeciwległy bok był wolny, z wyjątkiem rosnącej tuż przy ogrodzeniu pistacyi[266]. Na środku obszernego placu zauważyliśmy także letnie domy i chaty. Miejsce dokoła pistacyi zarezerwowane było widocznie na zgromadzenia ludowe, chociaż nie socyalno-demokratyczne, dla których Kurdowie, jako dzicy, nie mają należytego zrozumienia. Tamto stali mężczyźni, kobiety i dzieci w liczbie około trzystu głów i robili zgiełk, dochodzący mi przeraźliwie do uszu, których poczciwy ojciec Yussuf Ali nie rozwalił mi szczęśliwym przypadkiem. Do kogo się to odnosiło, zobaczyliśmy wkrótce, gdyż do drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza.
— O, tam go trzymają — rzekł hadżi. — Jak do nich się dostaniemy i jak go wydobędziemy we dwu wobec tylu ludzi, sidi?
— Najpierw chodźmy tam, ale nie do środka — odpowiedziałem.
Zesunęliśmy się z jawora, ja podniosłem strzelbę i poczołgaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, a po obejściu pierwszego i drugiego rogu zaczęliśmy przekradać się na przeciwległą stronę, aż do miejsca, gdzie rosnąca wewnątrz pistacya wznosiła koronę swoją wysoko nad ogrodzeniem.
Stojąc za ogrodzeniem, słyszeliśmy hałasy, wyprawiane przez Kurdów, ale nie mogliśmy nic widzieć, ponieważ tutaj, zewnątrz obozu, była także polana, na której rosły wprawdzie drzewa, ale tak cienkie i nizkie, że gdybyśmy nawet byli na nie wyleźli, byłoby się to nie na wiele przydało. Była tu tylko jedna droga, a to przez ogrodzenie, które należało w tym celu zbadać.
Pnie położono tutaj tak samo razem z koronami, jak u Mir Yussufich. Ponieważ nie mogliśmy się przez nie przedostać, musieliśmy szukać miejsca z koroną. Szczęście nam sprzyjało. Tuż między nami a pistacyą leżała niezbyt gęsta korona topoli, której miękkie drzewo nie stawiło naszym nożom zbyt wielkiego oporu. Ja odłożyłem strzelbę, poczem obaj ukląkłszy, zaczęliśmy gałęzie rozcinać w ten sposób, że utworzyliśmy sobie dojście na dwa łokcie szerokie, a na jeden wysokie. Było to może najsłabsze miejsce z całego ogrodzenia.
Po upływie kwadransu postąpiliśmy tak daleko, że, nie chcąc pokazać się Kurdom, musieliśmy zostawić resztę gałęzi. Oczywiście wycięliśmy nietylko koronę topoli, lecz także chwasty i resztę roślinności, gęsto z nią splątanej. Dzięki tej pracy mogliśmy już nietylko widzieć, lecz także słyszeć. Ja właściwie nie mogłem o sobie tego powiedzieć, że widzę. Okład mi wysechł, ból w uszkodzonem oku stał się nieznośnym, zajął także drugie oko, wskutek czego trzymałem je przeważnie zamknięte.
Byliśmy oddaleni od pistacyi może o dwanaście metrów. Po tamtej stronie stał „lud“ Kurdów, a po tej odparty przez nas dzisiaj szejk z czterema jeszcze ludźmi, którzy prawdopodobnie tworzyli jego „radę gminną“. Lud zachowywał się teraz spokojnie, lecz tem głośniej rozmawiali panowie rajcy, odsunąwszy się od ludu prawdopodobnie celem postanowienia o losie jeńca. W chwili właśnie, kiedy wleźliśmy w otwór, doleciały nas słowa szejka:
— On się tem chlubi, że jest ochrzczony i że jest wyznawcą salib Iza[267]. Zdradził się z tem, że zna obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje jego słodyczy i skona na krzyżu. Kto ma co przeciwko temu, niechaj się zgłosi!
Zgłosili się, ale nie żeby się sprzeciwiać. Uradowali się wszyscy i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi.
— Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! — wołało kilkaset głosów.
— Nie stawiać! — przekrzyczał ich szejk. — Przywiązać mocny drąg na poprzek pnia i krzyż będzie gotowy.
Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie zapytał mnie Halef:
— Czy to nie dyabelstwo, sidi? Weź czemprędzej sztuciec. Musimy natychmiast wtargnąć do środka! — odparłem — to przyprawiłoby nas o zgubę. Za dużo ich na nas dwu. Nie zdołalibyśmy jego ocalić, a sami zginęlibyśmy z nim razem.
— Cóż więc poczniemy?
— Ja pośpieszę do Mir Yussufich, którzy nam bezwarunkowo muszą dopomóc. Ty się tu zatrzymasz, aby w danym razie donieść nam, co się stanie tym czasem.
— Mam więc zostać tu w tym otworze?
— Nie — odrzekłem, niedowierzając hadżemu, który przy swej dobroci serca i zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka bezemnie. — Wleziesz na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio, i tam będziesz czekał, dopóki ja nie wrócę.
Cofnęliśmy się do wspomnianego drzewa, a Halef wspiął się na nie. Podałem mu mój sztuciec, żeby mi łatwiej było biegnąć i odszedłem.
Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, to dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Włożyłem najpierw głowę do wody, ażeby oczy ochłodzić, potem wskoczyłem w rzekę i pobiegłem po drugiej stronie przez las na górę. W przeciągu nowych pięciu minut byłem u wejścia. Ponieważ było zamknięte, zawołałem, poczem wpuszczono mię, a w otworze stał Yussuf Ali z żoną.
— Gdzie syn? — zapytała Fatima Marryah.
— Nie mogłem go jeszcze przyprowadzić. Potrzeba mi teraz do pomocy waszych wojowników.
— O Boże, Boże! To z nim źle! Modliłam się bez przestanku, żegnałam się krzyżem i wzywałam Matkę bolesną tak, jak on mnie nauczył. Nic nie pomogło. Zupełnie nic!
— Módl się dalej, módl się nieustannie, a pomoże!
Popędziłem dalej, a oni za mną. Biegnąc, jęczał Yussuf Ali:
— Ja modlę się też do Boga i robię znak krzyża, jak pokazała mi żona przedtem, kiedy ciebie nie było. To ja jestem winien wszystkiemu. O Boże, jaka trwoga mnie trapi!
Mir Yussufi siedzieli przy ogniskach. Zwoławszy ich, przemówiłem z wielkim naciskiem:
— Słuchajcie, wojownicy! Jeśli jesteście ludźmi dzielnymi i chcecie, żebym wami nie pogardził, to musicie teraz pójść za mną, bo męczeńska śmierć waszego brata spadnie na wasze dusze. Oni go chcą ukrzyżować. Słyszycie to? On ma umrzeć na krzyżu! To najstraszniejszy rodzaj śmierci...
Tu przerwał mi nagle Yussuf Ali, który krzyknął okropnie i popędził w stronę obozu Mir Mahmallich. Żona pobiegła za nim. Nie mogłem już temu przeszkodzić, gdyż chcąc biec za nimi, by ich doścignąć, byłbym stracił zbyt wiele czasu. Mówiłem dalej, co mi obawa o Husseina Izę na myśl przywiodła, lecz nie mogłem jakoś poruszyć zimnych słuchaczy. W końcu doprowadziłem do tego, że zarządzono naradę, której wynik oznajmił mi szejk w tych słowach:
— Panie, ty jesteś naszym gościem i doznasz od nas wszelkich dowodów przyjaźni i miłości; Hussein Iza jednak przeszedł na salib Iza i jeśli teraz ma być ukrzyżowany, to my widzimy w tem tylko słuszną karę Mahometa, stojącego przed tronem Allaha. Popełnilibyśmy największy grzech, gdybyśmy dopomogli odstępcy. Ty nie wyznajesz naszej wiary i jeśli chcesz go ocalić, to zrób to, lecz oszczędź nam próśb swoich, brzmiących niemal jak groźby, które ci jednak przebaczamy.
Nie było już żadnej, żadnej nadziei. Musiałem się zdać na siebie i na Halefa i wróciłem do niego czemprędzej. Przez to, że wezwałem pomocy Yussufich, nietylko nic nie wskórałem, lecz pogorszyłem nawet położenie, gdyż należało przypuścić, że Yussuf Ali i jego żona popełnią jakie głupstwo. Nie troszczyłem się o to, że zastałem wejście otwarte i otwarte zostawiłem za sobą. Pośpieszyłem w dół zboczem, jak mogłem najszybciej, rozważając przytem gorączkowo, w jakiby sposób umożliwić ocalenie. Nie zważałem też na to, że kilka razy upadłem, przyczem podarłem sobie ubranie i skórę. Przybywszy nad rzekę, zanurzyłem znowu głowę, gdyż oczy piekły mnie jak ogień... Ach, ogień! To słowo zawierało ocalenie! Tylko z pomocą ognia można było uratować Husseina Izę, ja zaś miałem z Rewandis szaheita[268], a jedno pudełko nawet przy sobie.
Przebrnąwszy rzekę, usłyszałem na górze okrzyki radości Mir Mahmallich. Czyżby schwytano rodziców Husseina? Nieco później doleciało mnie szczekanie psów. Teraz może wszystko już było stracone. Jeśli nieprzyjaciele znaleźli ich oboje, spuścili pewnie charty, sądząc, że w pobliżu jest więcej Mir Yussufich. Gdyby tak psy wytropiły Halefa, lub natknęły się na mnie, mającego tylko nóż przy sobie! Szło o to, ile ich było; bo z jednym lub dwoma poradziłbym sobie także bez ołowiu i prochu. Oczywiście, że należało na razie strzałów unikać, gdyż byłyby zdradziły przedwcześnie naszą obecność.
Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia na górę. Szczekanie ustało, a to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem go szukać.
— Halefie, jesteś tam jeszcze? — zapytałem, stanąwszy pod drzewem.
— Tak. Mów ciszej i wchodź na drzewo prędzej, bo psy nadbiegną!
W kilka sekund siedziałem obok Halefa.
— Już po wszystkiem, sidi! — rzekł. — Popatrz w tamtą stronę!
Zdjął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a jego rodzice przymocowani byli do pnia pistacyi.
— Może on już nie żyje? — zapytał Halef.
— Wisi już od kwadransu. Zaraz potem zażądali rodzice wpuszczenia.
— Głupi! Jak jego przymocowano?
— Rzemieniami.
— Czy go przekłuli?
— Nie.
— To nie umrze przed upływem dnia. Mnie odmówiono pomocy, ale my dwaj wydobędziemy jego i rodziców, mój kochany Halefie. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie siedzą?
— Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale potem umilkły, pędząc po jednemu dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie; mają złe nosy.
— Nosy mają dobre, ale dopiero wtedy, gdy się je na ślad skieruje. Słuchaj!
Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się tem, że były wytresowane w ten sposób, żeby nie trzymały się razem.
— Posłuchaj teraz mojego planu! — mówiłem dalej. — Przedewszystkiem musimy usunąć psy. Zleziemy, ale strzelać nie będziemy. Ty staniesz za mną. Ja pochwycę każdego, skoro nadbiegnie, a ty pchniesz go nożem w serce.
— Nie, effendi, nie! One wyrwą ci krtań z gardła zębami!
— Nie obawiaj się o mnie! Sobaki nic mi nie zrobią. O, żebym tak mógł patrzeć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschłe ogrodzenie i to po tamtej stronie, ażeby odwrócić ich uwagę od Husseina.
— Oni go zabiją, zanim tutaj pospieszą!
— Sztućcem nie dopuszczę do tego.
— Stojąc po tej stronie?
— Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby się wszystko dobrze ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, ja będę musiał przejść ze sztućcem na tam tą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je, s koro tylko u słyszysz trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się, żeby się dalej paliło i nie zagasło i wrócisz czemprędzej do mnie.
— Założę kilka ognisk.
— Masz tu zapałki, a teraz chodź!
Zleźliśmy na dół. Ja zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie.
— Baczność, jeden nadchodzi! — upomniałem hadżego, który, drżąc o mnie, stanął za mną gotów do walki.
Ogniska, płonące w obozie, rzucały aż do nas lekkie światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko, pies nadbiegł cwałem, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu z siebie, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Równocześnie ja roztworzyłem ramiona, pochyliłem się naprzód, żeby mnie nie przewrócił i objąłem go rękami za szyję w chwili właśnie, kiedy miał zęby zapuścić. Zęby utkwiły w grubym wałku z bluzy i nie mogły mi nic złego zrobić, ja zaś przycisnąłem rękami szyję i głowę psa tak mocno do piersi, że stracił oddech, a ciało jego obwisło.
— Pchnij go teraz, Halefie!
Hadżi wbił psu w piersi nóż kilka razy, poczem ja puściłem go na ziemię. Tam już nawet się nie ruszył.
— Hamdullillah, udało się! — westchnął Halef z ulgą. — Byłbym tego nie uważał za możebne, sidi. Jeśli tamte...
— Cicho! — przerwałem mu. — Nadchodzi drugi, ale tym razem z prawej strony.
Zwróciwszy się w tym kierunku, uporaliśmy się z drugim psem tak samo, z tą tylko różnicą, że w chwili, kiedy ścisnąłem go za szyję, w śmiertelnym strachu zadrapał mi pazurem tylnej łapy nogę dość głęboko. Dopiero po dłuższej chwil nadbiegł trzeci pies i ostatni. I tego uczyniliśmy nieszkodliwym tak sam o jak tamte, tylko bez szkody dla siebie. Teraz dopomogłem Halefowi w szukaniu chróstu, ażeby mógł odrazu zapalić kilka ognisk i żeby ogień mógł się rozszerzyć. Następnie wziąłem sztuciec i poszedłem na przeciwległą stronę kurdyjskiego obozu. Przylazłem zaraz do otworu i w podanem już oddaleniu stanąłem wobec sceny ukrzyżowania.
Iza, który miał zostać światłem islamu, wisiał teraz z powodu swego chrześcijańskiego wyznania na zaimprowizowanym krzyżu, ale nie jak Zbawiciel przymocowany bolesnymi gwoździami, lecz przywiązany rzemieniami. Mimoto twarz pochyliła się była już lekko, wykrzywiła od nadzwyczajnej męki, a mięśnie drgały mu w skurczach, ściągających całe ciało. Rodziców przywiązano tak wyrafinowanie do pnia pistacyi, że mieli twarze zwrócone do syna, a więc i do siebie nawzajem. Zostawiono im też wolne przedramiona, żeby mogli wprawdzie siebie dotykać, lecz nie zdołali sobie dopomóc.
Wielu Kurdów napatrzywszy się dość, oddalili się na razie. Reszta utworzyła półkole po tamtej stronie drzewa, skąd z przodu mogli patrzeć na scenę i napawali się obrazem duchowych i cielesnych męczarni, których nieszczęśliwi nie mogli ukryć.
Jeńcy nie milczeli, rzucali sobie nawzajem słowa pociechy i nadziei, krytykowane szyderczo przez widzów.
— Wytrzymaj! — prosiła matka syna. — On pewnie nadejdzie; przyrzekł ciebie ocalić. Znasz tego pana; on dotrzymuje swoich przyrzeczeń!
Potem płakała dalej, modliła się i żegnała się znakiem krzyża. To samo czynił Yussuf Ali, a potem przerwał modlitwę, aby zawołać do syna:
— Ja jestem sam winien, ja sam! Chciałem się trzymać proroka, który cię przecież nie ocali. Teraz cierpienia moje są większe od twoich, ale może pan przyjdzie z pomocą. Jeśli to zrobi, wykroję sobie nożem salib Iza na piersi na pamiątkę tej godziny bolu, strasznej, niewysłowionej.
— Nie płacz, matko! — prosił Hussein Iza. — Matka Boska zniosła tysiąc razy większe męczarnie. I ty ojcze nie płacz; jestem zazdrości godny, gdyż śmierć za wiarę otwiera wrota do raju. Nie dbam o siebie, chodzi mi tylko o was. Przyszliście, by mnie ocalić, a sami teraz zginiecie. Ale ten pan nadejdzie, aby przynajmniej was z niewoli wybawić. Będę błagał Boga, ażeby posłał naszego pana.
Podniósł głowę w górę i modlił się głośno do Boga, wołając o pomoc Matki bolejącej, na co Mir Mahmalli robili szydercze uwagi. Nie mogłem już dłużej czekać, chociaż nie wiedziałem, czy sam, albo nawet z Halefem zdołam tych troje z takim pośpiechem odciąć od pnia i zdjąć z krzyża. Złożywszy dłonie około ust, szczeknąłem jak najgłośniej trzy razy, naśladując szakala. Patrząc bystro na stronę przeciwległą, zobaczyłem jeden płomyczek. Za tym ukazał się wnet drugi, trzeci, czwarty i piąty, które z chróstu przeniosły się rychło na ogrodzenie. W pół minuty potem ze dwadzieścia łokci ogrodzenia gorzało jasnymi płomieniami, które jak szalone leciały coraz to dalej i dalej.
Widok ognia sprawił zamierzone wrażenie. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, wyć, ryczeć i pędzić po wodę. Zwierzęta, leżące na lewo po tamtej stronie, spłoszyły się i gnały pomiędzy chaty i ludzi. Przerażeni Kurdowie pobiegli do swoich mieszkań, ażeby ratować swe mienie. Nikt nie zważał już na pistacyę, pod którą ja znalazłem się w jednej chwili, wyciąwszy tych kilka prętów topolowych, które mi zawadzały.
— Jestem! — pocieszyłem wszystkich troje. — Najpierw prędko wy dwoje, a potem syn!
— O święta Marryah, Matko boleści, jakżeż ci dziękuję! — zawołała Kurdyjka, gdy więzy jej opadły pod cięciem ostrego noża. — Matką bolejącą nazwał cię syn mój, a ja odstępuję ci go na służbę!
— O salib Iza — zawołał mąż — ty jesteś rzeczywiście mocniejszy od półksiężyca proroka. Żono, ja nie znam jeszcze tak jak ty Matki bolejącej, lecz czcić ją będę od dzisiaj!
Oboje byli wolni. Jedno cięcie w górę oswobodziło nogi syna. Wziąwszy nóż w zęby, wylazłem zaraz na pień pistacyi, a potem na lewe ramię poprzecznego drąga. Wtem wlazł Halef przez dziurę i przybiegł do nas.
— Prędzej na drugie ramię krzyża! — zawołałem nań. — Musimy go odciąć równocześnie, bo złamałby sobie rękę z pewnością. Ojciec jego dość silny, by go pochwycić, gdy spadnie.
Mały hadżi wydrapał się jak wiewiórka, a Yussuf Ali stanął na dole z rozłożonemi rękoma. Nastąpiły dwa cięcia z jednej i drugiej strony, poczem Iza spadł w ramiona ojca, który przycisnął go do potężnej piersi i krzyknął głośno z radości. Matka objęła obydwu rękami i krzyczała także. Nagle ujrzałem, że nas zauważono. Kilku Mahmallich zostawiło wszystko i zaczęło pędzić ku nam, a reszta ruszyła za nimi. Zeskoczyliśmy z Halefem z drzewa, a ja podniosłem sztuciec, który przedtem odłożyłem.
— Czemprędzej wszyscy uciekajcie w ciemny las i do naszego obozu! — rozkazałem szybko. — Nie troszczcie się o mnie, ja zasłonę wam odwrót. Mnie nic się nie stanie.
Posłuchali. Hussein Iza nie mógł sam iść, musiał go ojciec ponieść. Nie uważałem na to, jak wyszli, gdyż Mahmalli byli już blizko. Szczęściem strzelb przy sobie nie mieli. Zmierzywszy do nich, kazałem im stanąć, a gdy mimoto naprzód biegli, wystrzeliłem trzy razy w nogi, nie chcąc nikogo zabić. Ugodzeni padli na ziemię, a reszta zatrzymała się na miejscu, rycząc z wściekłości. Było mi to na rękę, że stanęli, gdyż nie widząc na prawe oko, musiałem mierzyć lewem, w czem nie byłem dostatecznie wyćwiczony. Następnie przelazłem napowrót przez dziurę i nikt nie odważył się pójść za mną.
Gorzały już całe dwa boki ogrodzenia. Jak daleko dochodziło światło, jasno było w lesie jak we dnie. Nie obawiając się już nieprzyjaciół, nie okrążałem daleko, lecz pobiegłem ile możności prosto ku rzece, przeprawiłem się przez wodę, a potem ruszyłem zboczem po drugiej stronie, gdzie było jeszcze jaśniej, aniżeli w dolinie. Natknąłem się na Halefa i troje ocalonych w chwili właśnie, kiedy przechodzili przez wejście do obozu.
Mir Yussufi stali i patrzyli na pożar, którego nie mogli pojąć. Yussuf Ali przeszedł wśród nich z synem na ręku, nie zważając na ich pytania, gdyż od Halefa dowiedział się, że nie chcieli przyczynić się do ocalenia jego syna. Ja szedłem za nim i za jego żoną. Hadżi Halef nie mógł jednak wytrzymać i stanął, by ich zawiadomić, jak się wszystko odbyło.
Udaliśmy się do chaty Yussufa, gdzie zapalono zaraz dwie lampki oliwne, ażebym mógł zbadać stan syna. Szczęściem nie długo wisiał na krzyżu, przeto ścięgna i muskuły miał całe. Bolało go wprawdzie wszystko i czuł się jakby rozbity, ale prawdziwie niebezpiecznego uszkodzenia nie znalazłem u niego.
Co do mnie, to przeląkłem się samego siebie, gdy zobaczyłem się w naczyniu z wodą, które mi zastąpiło zwierciadło. Oko i nos tworzyły razem sino czerwone wzgórze na twarzy, nie wątpiłem jednak, że pilne okłady zimne i spokój przywrócą jedno i drugie do stanu normalnego. Yussuf Ali nie usprawiedliwił się jeszcze przede mną za to, że mnie uderzył, teraz jednak prosił o przebaczenie. Spełniłem jego prośbę, zwłaszcza wobec tego, że zmienił się zupełnie w duszy.
Gdy nadszedł Halef, wyszła Fatima Marryah, ażeby na nowo rozniecić ogień i dopiec jagnię. Tak nieszczęśliwie przerwana wieczerza zamieniła się w ucztę, którą spożyliśmy sami, gdyż gniewaliśmy się na Mir Yussufich i nie wpuściliśmy do chaty nikogo.
Po jedzeniu położył się Hussein Iza spać, my zaś dług o jeszcze siedzieliśmy, omawiając ostatnie zdarzenia. Gdyśmy się z tem uporali, musiałem im opowiedzieć o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Yussufie, o Błogosławionej Panience Marryah i o Dziecięciu Boskiem Izie. Przedstawiłem życie Zbawiciela aż do jego śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, a opowiadałem jak dzieciom, gdyż ten sposób najlepiej nadawał się do sił umysłowych tych ludzi.
O takich uroczystych i świętych godzinach niepodobna pisać. Słuchacze moi byli w tak uroczystym nastroju, że chyba żaden misyonarz nie mógłby się pochwalić większymi wynikami odemnie. Yussuf Ali wmyślił się całkiem w cieślę Yussufa i był wprost dumnym z tego, że był ojcem takiego pobożnego, a nawet krzyżowanego chrześcijanina. Postanowił też niezłomnie udać się do Mossul i zawołał wkońcu z zapałem:
— Panie, dzień dzisiejszy poróżnił mnie z Mahometem na wieki. Zostaję chrześcijaninem i uważam to za wielkie szczęście, że zobaczę syna kapłanem. Amen!
Fatima Marryah padła mu z płaczem na szyję i pocałowała go wobec mnie i Halefa. Syn opowiadał jej już przedtem o Matce bolejącej, a ona to wiernie zachowała w pamięci. Ze wszystkich świętych osób, o których jej opowiadałem, najbardziej umiłowała obok Zbawiciela Matkę boleści. Płacząc ściskała mnie za ręce i mówiła:
— Dzisiaj odczułam, co wycierpiała Matka bolejąca. Najświętsza Panna odwróciła odemnie cierpienie; do niej wyłącznie niech mój syn należy, a ja nie będę niczem innem, jak jego i jej służącą. Oto ślub, mój którego dotrzymam.
Nad ranem udaliśmy się także my na spoczynek. Kiedy zbudziliśmy się około południa, czuł się Hussein Iza znacznie lepiej, a moja twarz także skłęsła cokolwiek i przybrała bardziej żółtą barwę. Oko wyzierało już, chociaż mętne było ze spuchlizny, jak malutki rodzynek z dobrze wyrośniętego pudingu.
Ponieważ nie mogliśmy zaraz odjechać, musieliśmy z Mir Yussufimi ułożyć jakiś modus vivendi. Halef został nadal z dzielnym kawasem gościem szejka, ja zaś u Yussufa Alego, którem u szejk dostarczał potraw. Kurdowie byli z nas bardzo dumni, gdyż we dwu wydobyliśmy troje ludzi z pośród trzystu. Dodać należy, że po drugiej stronie płonął las jeszcze przez kilka dni. Mir Mahmalli utracili mnóstwo zwierząt i wiele innych rzeczy, a ponieważ spłonęło im letnie mieszkanie, wobec czego musieli sobie szukać nowego, przeto nie mogli już przez długi czas wyrządzać szkód Mir Yussufim. Nasi Kurdowie zawdzięczali nam dużo, okazywali też nam wielką wdzięczność rzetelnie wedle sił i zwyczajów. Ciągle powtarzali, że mnie chyba nie zapomną nigdy Mir Mahmalli.
Ja wracałem prędzej do zdrowia niż Hussein Iza. Gdy moje oko odzyskało pierwotny kształt, a nos nietylko znów stał się pięknym, lecz nawet umiał odróżnić rezedę od sera zgliwiałego, czuł Hussein Iza wciąż jeszcze osłabienie we wszystkich członkach. Musiał więc tu pozostać dłużej. Postanowił niezłomnie zabrać z sobą rodziców, ja zaś poprosiłem go, żeby przy tej sposobności odstawił także mego mężnego kawasa. Mój obrońca ucieszył się tem nadzwyczajnie, ponieważ stracił ochotę do jeżdżenia z człowiekiem, który dopuszczał się codziennie zbrodni, zaczepiając się z tuzinem Kurdów, a potem podpalając ich domy, płoty i lasy. Oczywiście, że dostał odemnie bakszysz, z którego był bardziej zadowolony aniżeli ze mnie.
Wreszcie odjechałem rano z Halefem. Wszyscy Mir Yussufi odprowadzili mnie część drogi. Gdy się żegnali, ucałowała mi Fatima Marryah obie ręce i poprosiła:
— Pamiętaj o mnie, panie, jak ja będę o tobie po wszystkie czasy pamiętała! Nie masz żony, lecz matkę. Pozdrów ją ode mnie! Będę się zawsze modliła za ciebie i za nią.
Yussui Ali podniósł skórzane pasy kołnierza, wydobył nóż, wykroił sobie na piersi dwie głębokie przecinające się rany i rzekł:
— Ślubowałem tak. To moje znamię: es salib, krzyż, es salib Iza, krzyż Chrystusowy; pod tym znakiem odtąd żyć będę i umrę, Tobie to zawdzięczam. Jedź z boską pomocą i bądź tak szczęśliwy, jak ja teraz!
Hussein lza pożegnał się, jak ukochany przyjaciel, jak brat. Przyrzekł mi donieść kiedyś o sobie i dotrzymał słowa rzetelnie. Mir Yussufi, jeden za drugim, podali nam rękę z podziękowaniem, a kiedy po tem rozstaniu znaleźliśmy się z Halefem sami na drodze, rzekł mały hadżi:

— Sidi, ongiś chciałem zrobić z ciebie muzułmanina, a stało się przeciwnie. Ja także sądzę, że krzyż jest potężniejszy od półksiężyca. Pomówię z Hanneh, najpiękniejszą z cór i matek. Nie zostanę wprawdzie kapłanem, ale w każdym razie czemś innem, aniżeli teraz jestem!

PRZEKLĘTY.
I.

Przez całe trzy tygodnie bawiłem w Engyrijeh, stolicy małoazyatyckiego wilajetu tej samej nazwy i postanowiłem wreszcie pożegnać się z gościnnym gospodarzem. Była to najwyższa figura w całej prowincyi, znany z surowości i dla wszystkich straszny wali Said Kaled basza, którego podwładni przezwali: sert jumruk, czyli „twarda ręka“. Podczas mego pobytu byłem kilkakrotnie świadkiem jego rozpraw sądowych i miałem rzeczywiście dowody, że nie bez słuszności nadano mu ten przydomek. Chociaż jednak surowa sprawiedliwość jego graniczyła nieraz z bezwzględnością, był on dlatego właśnie człowiekiem, odpowiednim dla swego stanowiska.
Ludność wilajetu Engyrijeh (Angora) jest bardzo mieszana. Sunnici i szyici, chrześcijanie ormiańskiego i greckiego obrządku, żyją pomiędzy sobą w ustawicznej nieprzyjaźni, to też często chwytająj za nóż, gdy chcą rozstrzygnąć pytanie, która wiara jest lepsza. Tam, gdzie się stykają takie ostre przeciwieństwa, gdzie każdy mężczyzna i każdy wyrostek broń już nosi przy sobie, a gdzie niema mowy nawet o początkach oświaty ludowej, tam potrzeba istotnie silnej i twardej częstokroć ręki, ażeby te niesforne i gwałtowne duchy utrzymać w karbach. Poprzednikami baszy Said Kaleda byli ludzie słabi, którzy przyszli tam z wahaniem i z radością odeszli. Wobec tego przypomniał sobie sułtan dawnego ulubieńca i wysłał go do Azyi Mniejszej, ażeby tam zaprowadził porządek. Starzec był ferykiem, czyli generałem dywizyi, przeniesionym z powodu rany w stan spoczynku, mimoto z radością usłuchał wezwania padyszacha. Niedługo też jeszcze urzędował, a już widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało bastonadę, a kto krew przelał, tego wieszano bez wielkiego zachodu. Dzięki temu wróciły nieokiełzane duchy pod buławą bolu do posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie; nienawiść religijna została nadal taką samą, jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka, któryby mu był przychylny.
Względem mnie okazywał basza wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często osobiście, jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało, oraz przypatrywać się i przysłuchiwać wszystkiemu, co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkiem, co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak to bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumnym. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o tem wspomnieć, gdyż przychylność jego, okazana mi przed odjazdem, wyglądałaby trochę niewyraźnie.
Oddałem niewielkie moje mienie służącemu i poleciłem mu, żeby mi osiodłał konia i przywiązał potem wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali na biuro. Obie izby nie były oddzielone od siebie ścianą, lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć, co się mówiło w drugiej. Ta okoliczność nie wydała mi się teraz tak obojętną, jak dawniej.
Wali stał w oknie bez szyb i patrzał przez drewniane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dał się słyszeć tętent mego konia. Nie kazał mi czekać ani chwili, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym dłużej chciał zostać. Po kilku jeszcze dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział:
— Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Czy mi go sprzedasz?
Chociaż nie byłem zamożny, byłbym mu go chętnie ofiarował w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały.
— Życzysz go sobie? — zapytałem. — Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego.
— To zbyteczne. Dam ci tenbih[269], za którym razem z towarzyszami, gdzie tylko przyjedziecie, dostaniecie osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za nizką cenę otrzymasz lepszego konia, aniżeli tutaj.
— Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam.
— Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś w przedpokoju, mają rozkaz odprowadzić cię aż do granic mojej prowincyi i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie już osiodłane, a obok stoi już także koń dla ciebie. W Jachszah-Chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do tej sakiewki. Schowaj ją sobie!
Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, rzekł basza:
— A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której mi chyba nie odmówisz, chociaż zmuszę cię przez to do okrążania. Ty chcesz udać się najpierw do Kajsarijeh, powinienbyś więc jechać przez Sofular i Mudżur; ale ja mam w Urumdżili dawnego przyjaciela, któremu chcę przez ciebie coś posłać. Czy się tego podejmiesz?
— Bardzo chętnie!
— Powiem ci więc, o co idzie, ażebyś wiedział, że będziesz przezeń mile widziany, chociaż on żyje bardzo samotnie i jest szczególnym wrogiem chrześcijan. Był to mir alaj[270] w wojsku wielkorządcy, walczył mężnie pod chorągwią proroka i odszedł ze służby z honorem, ale nigdy nie otrzymał pensyi. Prosił o nią, a gdy prośby nie skutkowały, jął się domagać, ale znowu napróżno, gdyż miał do czynienia z zawiadowcami sułtana, którzy nie byli uczciwi. Pensyę wypłacano w Stambule przez piętnaście lat, ale on do rąk nic nie dostawał. Kiedy mnie zrobiono walim w Engyrijeh, zwrócił się do mnie, a ja, zbadawszy dokładnie całą sprawę, doniosłem o tem wprost wielkorządcy. Wczoraj wieczorem otrzymałem odpowiedź: mam mir alajowi wypłacić pensyę za piętnaście lat razem z procentami. Gdyby ten rozkaz nadszedł był wczoraj, byłbym oddał pieniądze jego synowi, który był u mnie, ale teraz chcę skorzystać z tego, że ty jedziesz do Kaisarijeh, i pytam się, czy zrobisz mi tę grzeczność i zawieziesz pieniądze memu przyjacielowi i towarzyszowi broni.
— Chętnie, jeśli mi je powierzysz.
— W twoich rękach pewniejsze będą, aniżeli w kieszeni uzbrojonej sztafety. Mir alaj nazywa się Osman Bej i mieszka nie w samem mieście Urumdżili, lecz w pobliżu. Znają go lepiej pod nazwą abdal[271], gdy więc będziesz pytał o jego mieszkanie, musisz wymienić ten przydomek. Jeśli byś mógł przed nim zataić, że jesteś chrześcijanin, to zrób to, ponieważ zajadle nienawidzi zwolenników twej wiary. Krzyż przyniósł mu największe nieszczęście, jakiego dożyć może człowiek i ojciec, to też posyłam cię do niego nietylko z powodu pieniędzy, lecz i dlatego, że cię poznałem i sądzę, że uda ci się może złagodzić jego boleść. Posiadasz mowę, która wchodzi głęboko w serce.
— Czy mogę zapytać, jakiego rodzaju ta boleść, o której mówisz?
— Jeśli on zechce, byś o tem wiedział, to sam ci powie, mnie nie wolno tej rany przyjaciela dotykać nawet z oddalenia. Jednak on sam, skoro tylko usłyszy, że jesteś chrześcijanin, nie powie ci nic, dlatego zamilcz o tem. Daję ci tę radę jeszcze dlatego, że to właśnie czas gromadzenia się tutejszych pielgrzymów do Mekki. Jest to okres religijnego podniecenia i nietolerancyi. Ponieważ spotkasz się z takimi ludźmi wszędzie i na wszystkich drogach, przeto będzie lepiej, jeśli nie będą wiedzieli, iż jesteś innego wyznania.
Dziwnem było istotnie, że ten wysoki urzędnik ostrzegał mnie przed prawowiernymi muzułmanami, do których sam przecież należał i że nie małą w każdym razie kwotę wolał powierzyć mnie, aniżeli muzułmańskiemu kuryerowi. Spotkanie z pielgrzymami nie napełniało mnie obawą, niepokoiło mnie raczej to, że stojący w przedpokoju Arnauci słyszeli każde słowo naszej rozmowy, wiedzieli więc, że mam zawieźć znaczną sum ę pieniężną. Byli to żołnierze, onbaszi[272] i czausz[273] i wedle pojęć europejskich zasługiwali na zaufanie, ale Arnauta to rabuś z urodzenia i człowiek, skłonny do czynów gwałtownych nawet pod chorągwią. Poza tem Arnauta niechrześcijanin jest najbardziej muzułmańskim ze wszystkich muzułmanów, to też niezbyt mi było miło, że właśnie w czasie zgromadzeń pielgrzymich i kiedy miałem wieźć znaczną kwotę pieniężną, dawano mi tych dwu posępnie patrzących drabów na kilka dni i nocy za towarzyszy. Zwierzyłem się z tem, pocichu oczywiście, mudirowi, który mi na to odpowiedział:
— Nie obawiaj się! Zobowiążę ich przysięgą, a ta jest dla nich tak święta, że nie złamią jej pod żadnym warunkiem.
Mimo tego zapewnienia odniosły moje słowa taki skutek, że od tej chwili nie mówił już tak głośno. I pieniądze wyliczył mi także tak cicho, że w przedpokoju nie podobna było tego usłyszeć. Znajdowały się one w mocnym skórzanym pasie, którym miałem się opasać pod kamizelką. Musiałem to wszystko zrobić w jego obecności, poczem on zawołał Arnautów, by im mnie oddać. Przysięgli mu na proroka, że będą czuwali nad mojem bezpieczeństwem, jak nad swojem własnem, dopóki będę pod ich opieką. To usunęło moje wątpliwości, chociaż bowiem spodziewałem się po nich wszystkiego, to przecież nie mogłem przypuścić, żeby złamali takie przyrzeczenie.
Następnie wyprowadził mnie wali aż na dziedziniec i stał tam, dopóki nie wyjechałem, czem oddał mi taki zaszczyt, jaki się mało komu dostawał w udziale.
— Niech cię Allah prowadzi i opiekuje się tobą! — zawołał za mną, chociaż w jego oczach byłem niewiernym. On wtedy nie wiedział, jak potrzebną miała mi się wkrótce stać ta opieka.
Najpierw przekonałem się zaraz za miastem, jak surowymi mahometanami byli obaj Arnauci. Zaledwie minęliśmy ostatni dom, zsiedli z koni, a czausz poprosił:
— Effendi, pozwól nam odmówić modlitwę podróżną! Każdy prawdziwy wierny wyrusza w taką drogę o popołudniowej modlitwie, my zaś wyjechaliśmy przedpołudniem. Jako chrześcijanin nie wiesz, że ściągnęliśmy tem na siebie gniew Allaha, musimy go więc teraz przebłagać modlitwą.
Poodpinali czapraki, aby ich użyć jako dywanów do modlitwy, czego jeszcze nigdy przedtem nie zauważyłem, uklękli na nich i odprawili z twarzą, zwróconą ku Mekce, wśród licznych pokłonów modły, które przedstawili mi jako tak pilne. Czy była to istotnie sprawa ich uczuć, czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie wprawdzie za oddanego ich opiece, lecz równocześnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc nie przywykli do wyruszania tylko o popołudniowej modlitwie. Konieczność wojskowa wymaga często obejścia zewnętrznych obrzędów religijnych.
Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas wolny zużyłem na oglądnięcie tenbihu, otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem wszędzie żądać tego wszystkiego, co należało się kuryerowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłoniła mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przenosiła ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. To też nie przyszło mi wcale na myśl gniewać się o to na niego.
Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie nadzwyczajne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, jeśli ich o co zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż widziałem, że nie zależy im na tem, żeby poznać mnie jako człowieka rozmownego. Rozmawiając z sobą, nie używali ani języka tureckiego, ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną, albo przedemną i nie troszczyli się o mnie więcej, jak o śnieg zeszłoroczny. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od muchtara[274] obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było, lub jak gdybym ja miał zadowolnić się resztkami. Czausz, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od muchtara, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce, by do niej sięgnąć, kiedy ja, nie rzekłszy także ani słowa, odebrałem im miskę, a odszedłszy na bok, usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem jeść najspokojniej.
— Effendi, jedzenie także do nas należy! — zawołał czausz gniewnie.
— Zaczekajcie! — odparłem krótko, jedząc dalej.
— Jesteśmy prawowierni muzułmanie. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin!
— A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, gdybyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie!
Zamilkli i odeszli do domu, aby sobie kazać podać co innego do jedzenia, ale zachowywali się odtąd w obec mnie jeszcze bardziej odpychająco, niż przedtem. W Jachsza-Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do rana nazajutrz, kiedy dosiadłem konia, by ruszyć w dalszą drogę. Do obrony nie potrzebowałem ich, gdyż sam się bronić umiałem, a że właściwie zawadzali mi raczej, aniżeli przydawali się na coś, wolałbym był nie brać ich wcale. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że gdzie tylko zatrzymaliśmy się, mówili o mnie skwapliwie jako o chrześcijaninie. To mogło sprowadzić dla mnie w czasie pielgrzymek nieprzyjemne skutki.
W Jachsza-Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz potrzebowałem znowu świeżych, zwłaszcza że dzisiejsza jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Balczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani przez myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, przeto zawołałem sam oberżystę i przedstawiłem mu moje życzenia.
Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział:
— Jeść dostaniecie, ale czy konie także, o tem wątpię. Tutaj jest już effendi, który ma także tenbih walego i także zamówił konie dla siebie.
— He?
— Dwa.
— Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę?
— Spróbuję, ale on weźmie w każdym razie najlepsze, bo przybył prędzej od ciebie. On pewnie zna się na koniach, gdyż widziałem w jego tenbihu, że jest kyzrakdar[275] stadniny z Malatijeh.
Wszedłem do budynku, ażeby się porozumieć z tym effendim i zastałem młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem dążył także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tyle tylko mówiliśmy z sobą, gdyż on okazał się bardzo małomównym i powściągliwym, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków, położyłem się zaraz.
Nazajutrz rano nie pokazywali się moi Arnauci. Gospodarz powiedział mi, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdziwieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Engyrijeh, lecz dalej naszą drogą. To mię zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności.
Celem drogi było na dziś Boghaslajan, a kyzrakdar zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, a on dwu, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, że znał dobrze drogę, lecz poza tem nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny jak wczoraj. Zauważyłem, że skrycie mierzył mnie badawczym wzrokiem i że twarz jego nie okazywała bynajmniej przytem nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej znajomości, ale nie znajdował widocznie szczególnego powodu do tego.
Dzisiaj zaznaczyło się silniej aniżeli poprzednich dni to, że zbliżaliśmy się do czasu pielgrzymek. Mijaliśmy poszczególne grupy i całe orszaki pobożnych Mahometan, dążących do punktu zbornego tej prowincyi. Pozdrawiałem na wszystkie strony, lecz nie odpowiadałem okrzykami na zwrócone do nas okrzyki. Dziwiłem się, że mój towarzysz zachowywał się tak samo. Nie słyszałem ani razu, żeby zawołał zwyczajem uświęcone „Allahhu!“ Ludzie uważali to zachowanie się nasze za niereligijne i byliby nas zaczepiali, gdybyśmy ich czemprędzej nie mijali. Raz tylko około południa uderzył mnie postępek pewnego człowieka, należącego także do małej pielgrzymki, którą mijaliśmy właśnie. Ujrzawszy mego towarzysza, zawołał głośno:
— Es sabbi, es sabbi! Patrzcie na niego! Spluńcie przed nim, naplwajcie na niego! Ściągnijcie z konia tego odszczepieńca, który odsunął się od Allaha i proroka. Przekleństwo na jego duszę!
Towarzysze tego człowieka zawtórowali mu wrzaskiem i chcieli uczynić zadość temu wezwaniu, lecz kyzrakdar puścił konia cwałem, a ja uczyniłem to samo. Pędząc szybko, słyszeliśmy jeszcze długo za sobą wycia: „Przekleństwo na jego duszę, przekleństwo na jego duszę!“ Dopiero kiedy dostaliśmy się tak daleko, że nie było już nic widać, ani słychać, zwolnił mój towarzysz biegu i rzekł z zakłopotaniem:
— Musimy się rozstać, effendi, gdyż obecność moja może ciebie, jak widzisz, narazić na niebezpieczeństwo.
— O ile? Czemu oni cię obrażają?
— Ponieważ zdaje im się, że mają do tego prawo. Byłem ongiś muzułmaninem, lecz teraz jestem chrześcijaninem, katolikiem, który tutaj uważany jest za coś gorszego aniżeli chrześcijanin grecko-oryentalny lub ormiański. Teraz już mnie znasz i możesz splunąć przedemnie!
— Tego nie zrobię, gdyż musiałbym plunąć na samego siebie, albowiem ja także jestem chrześcijanin.
Na to wyprostował się mój towarzysz w siodle, spojrzał na mnie wesołemi oczyma i zawołał:
— Ty chrześcijanin? A ja uważałem cię za bardzo surowego wyznawcę proroka, gdyż powiedziałeś mi wczoraj, że masz wstąpić do abdala Osmana-Beja. Ten człowiek nie chce mówić z chrześcijaninem.
— To, co ja mu mam powiedzieć, jest tego rodzaju, że rozmówi się ze mną.
— W takim razie jest to chyba coś bardzo dobrego, Podobałeś mi się odrazu, gdy zobaczyłem cię wczoraj wieczorem. Gdybym był wiedział, że jesteś także chrześcijaninem, byłbym się inaczej wobec ciebie zachował. Przebacz mi to, effendi! Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem.
— Ty podobałeś mi się także — odpowiedziałem mu — jeśli więc pozwolisz, to zostanę z tobą. Niech sobie lżą ci ludzie. Przecież mogą nas dosięgnąć tylko słowami, a te nie grożą nam żadnem niebezpieczeństwem. Wspomniałeś o abdalu Osmanie; czy znasz go może?
Spojrzał przed siebie i zawołał:
— Czy go znam? To twórca mojego życia, ojciec mój, a ja jestem syn jego, jedynak.
— Jakto? Więc to ty byłeś u walego?
— Tak. Wali jest przyjacielem mojego ojca, a mnie także lubi, chociaż gniewa się na mnie za moje odstępstwo. O effendi, jakże uszczęśliwiła mnie ta religia, a jak unieszczęśliwiła boleść, którą musiałem sprawić mojemu ojcu i matce! Ty tego pojąć nie zdołasz!
— Pojmuję. Twój ojciec jest bardzo surowym i gorliwym wyznawcą islamu, a ty jako dziecko jedyne porzuciłeś koran. Ja znam i biblię i koran, jasne ożywcze światło chrześcijaństwa i rozżarzony, palący pożar nauk Mahometa. Znam także serce ludzkie i rozumiem to, że cię ojciec odepchnął.
— On mnie nietylko odepchnął, lecz nawet przeklął. Wszak słyszałeś, że nazywano mnie es sabbi, przeklęty!
Był to człowiek silnego charakteru, a jednak łzy stanęły mu w oczach, gdy mówił dalej:
— I nic, nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do nauk islamu. Tego jednak zrobić nie mogę!
— Pozostań wiernym! Ojciec niebieski stoi nieskończenie wyżej od ziemskiego, a miłość Boża zastąpi ci ludzką, którą utraciłeś.
— Utraciłem ją, ale także zyskałem. Miłość ojca zamieniła się w nienawiść i klątwę lecz wzamian za to zdobyłem inną miłość i ona to doprowadziła mnie do prawdziwej wiary. Czy chcesz, żebym ci opowiedział, jak się to stało?
— Bądź pewien, że mię to zajmie w najwyższym stopniu!
— Dowiedz się zatem, że tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takiem poparciem, że prędko awansowałem. Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy zostałem kol agassym[276] engyrijskich dragonów w Kajsarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i doszedłem przez nią do prawdy wiary chrześcijańskiej. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Porzuciłem wiarę dotychczasową nie z przywiązania do ukochanej, lecz w pełnem przekonaniu, że nie droga Mahometa, lecz droga Chrystusa prowadzi do Allaha i nieba. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś wzamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Engyrijeh. Gniewał się na mnie, nie mógł mi przebaczyć odstępstwa, ale lubił mnie i kazał mi przyjść do siebie. Teraz jadę od niego i mam w kieszeni dekret na kyzrakdara w Malatijeh. Ta stadnina sułtańska znajduje się niedaleko stąd, ale w innej prowincyi, nie mam więc już powodu obawiać się prześladowania, a mimo to będę blizko ojca, by móc podchwycić każdą sposobność do pogodzenia się z nim. Niechaj Bóg błogosławi walemu; to surowy człowiek, ale wierny i prawdziwy przyjaciel!
— Tak, on jest taki. Polecił mi przecież pomówić z twoim ojcem o tobie i nakłonić go, jeśli się da, do zgody.
— Rzeczywiście prosił cię o to?
— Tak. Nie mówił wprawdzie wyraźnie, nie chcąc ręki wkładać w cudzą ranę, teraz jednak wiem już, co miał na myśli. Jeśli pozwolisz, wywiążę się chętnie z tego polecenia.
— Raczej nie czyń tego, effendi! Próba się nie uda i mogłoby się wszystko popsuć. Gdybyś nie był chrześcijaninem, to byłaby inna sprawa! Jako posła od walego przyjmie cię ojciec u siebie, ale skoro tylko dowie się, że jesteś chrześcijanin, wyszczuje cię z domu psami.
— O to się nie boję, gdyż niosę mu wesołą wiadomość, na którą czeka daremnie od lat piętnastu.
— Od lat piętnastu? To chyba do jego pensyi odnosi się ta wiadomość?
— Tak. Przyznano mu ją, a ja mam przy sobie całą kwotę z procentami i procentami od procentów za lat piętnaście.
— Co za szczęście, co za szczęście! Mój ojciec został pustelnikiem i mizantropem nietylko z gniewu o to, że mu odmawiano wypłaty, lecz także dlatego, iż był tak ubogi, że bez pensyi zaledwie zdołał wyżyć. Ja sam dzieliłem się z nim moim żołdem, który potem utraciłem. Tak, teraz także już wierzę, że przyjmie cię uprzejmie i że będziesz mógł pomówić z nim o mnie. Daj Boże, żeby to odniosło jaki skutek!
— Przyszło mi jeszcze coś na myśl. Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty zaniósł mu pieniądze?
— Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, ażebyś, skoro ci się starania powiodą, mógł mnie zaraz zawołać.
— Czy jest tu jakie miejsce nadające się do tego?
— Tak. Zaraz ci je pokażę, ja k to dobrze, wspaniale, że spotkaliśmy się, effendi! Może przyniosę narzeczonej nietylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi! Będę ci przyjacielem do końca życia!
— A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już nigdy prawdopodobnie. Ojczyzna moja daleko!
— Gdzie?
— W Alemanii, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz; mimoto wspominać będę ciebie serdecznie.

Łatwo sobie wyobrazić, że teraz zachowywaliśmy się wobec siebie inaczej, aniżeli przedtem. Mój młody towarzysz ożywił się tak, jak rzadko widzi się to u Turka, i w przeciągu krótkiego czasu opowiedział mi przebieg całego swego życia. Niestety przerywano nam rozmowę kilka razy nienawistnymi okrzykami. Im bardziej zbliżaliśmy się do Boghaslajan, tem więcej spotykaliśmy udających się na pielgrzymkę Mahometan, którzy go znali, musiał więc słuchać najnikczemniejszych obelg. To też skręcaliśmy często w pole, ażeby ujść tego rodzaju przykrości. W Boghaslajan nie chciał go nawet oberżysta przyjąć i dopiero po kilkakrotnem powołaniu się z naszej strony na tenbihy walego, ze strachu przed karą, widział się zmuszonym dać nam kwaterę, jadło i postarać się nazajutrz o trzy świeże konie. Zbudziło się przytem we mnie przeczucie, że może będzie nam jeszcze gorzej.

II.

Nie z troski o nasze dobro, lecz ze względu na siebie i na spokój domowy zwrócił gospodarz naszą uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba pełna pielgrzymów, którzy tu na noc zostaną, i zaprowadził nas za dom, na miejsce, otoczone czterema na pół zwalonemi ścianami glinianemi, które nazwał swoim gulistanem[277]. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i last not least róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i z niezliczonemi wszami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka m asa trawy, że jeden królik spasłby ją w przeciągu pięciu minut.
— Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie, by wam przeszkadzano — rzekł gospodarz, wskazując na płótno. — Każę tu znieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie.
Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożebnem, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakie życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym gulistanie spać tak sam o chętnie, jak byłbym zasnął wewnątrz brudnego domu, a kyzrakdar nie myślał teraz o niczem, jak tylko o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne.
Wkrótce przywlókł oberżysta rzeczy mego towarzysza, gdyż ja swoje odrazu wziąłem był z sobą, a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek, nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, rzekł z miną wielce poważną:
— Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem !Właśnie pytali o was znowu dwaj Arnauci.
— Jacy Arnauci? — zapytałem, gdyż podejrzenie znów we mnie powstało.
— Którzy byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz, gdy przyjechali, a szczególnie o ciebie — odparł, zwróciwszy się do mnie. — Ostrzegali mnie, żebym ciebie nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijanin i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, ażeby poznać święte obrzędy i wyszydzić je potem.
— Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi obrzędami świętymi. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom, żeśmy już przybyli?
— Nie.
— To nie mów im tego zupełnie! Jeśli się wygadasz, doniosę o tem walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci?
— W stajni konnej, całkiem w tyle, gdzie się pasza znajduje.
— Ukryli się?
— Tak.
— Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie?
— Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili.
— To straszne kłamstwo, gdyż o towarzyszu moim nic oni właściwie nie wiedzą, a mnie oddał ich wali na służbę, jak to możesz wyczytać w moim tenbihu. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tem się jeszcze dowiem. A zatem nie mów im nic o naszej obecności, bo mogłaby cię za to spotkać kara. A na jutro przygotuj zawczasu konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć.
Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najrychlej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem nazajutrz rozpocząć jazdę bardzo wcześnie.
O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, żeby się ułożyć do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca, nie już na dwu ludzi, lecz ani na jednego, rozciągnęliśmy się więc na dworze i zasnęliśmy niebawem snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni wobec Arnautów, którzy mogli wejść do ogrodu i rozpocząć tu zwiady. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który byłby mnie zbudził za najlżejszym szmerem.
Wstaliśmy ze snu, mimo niewygodnego posłania, później, aniżeli zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu różanego dolatywały głosy pielgrzym ów, gotujących się do wyruszenia. Ponieważ ze względu na kyzrakdara nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy, dopóki nie ucichło i wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy tutaj, byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie.
— Tam stoją oni — rzekł mój towarzysz. — Wróćmy do ogrodu!
— Nie. Oni tu mogą jeszcze stać godzinami. Gdybyśmy chcieli czekać, dopóki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, mało nam na tem zależy, czy nas zobaczą, czy nie.
Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki, oglądnęli się Arnauci za siebie i zdziwili się nie mało, ujrzawszy nas nadchodzących. Czausz ruszył się, by się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem na niego:
— Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do nas?
Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można było wyczytać ponury upór. On baszi ruszył za nim, ażeby mu dopomóc w obronie.
— Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie — rzekłem. — Said Kaled basza pouczy was o tem, czy możecie bezkarnie pozwalać sobie na coś takiego.
— Powiedz mu o tem! — odparł czausz.
— Tak, doniosę mu o tem!
— Ale rychło, bo mogłoby być za późno!
— Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, coby was mogło uwolnić od zasłużonej kary.
— Czyń, co chcesz; nas to nic nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy także, co nam się zechce.
— Pewnie, że zrobię, co mnie się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam konie odebrać, bo ja je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło.
Gdyby byli rozumni, byliby się domyśleli, o czem mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oznajmił nam, że w stajni stoją już dla nas świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, ażeby konie oglądnąć. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po dokładniejszem zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zaraz zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy myśmy pili kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które musieliśmy wsiąść chcąc nie chcąc, ponieważ w tej małej norze nie było już więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzałem dostać się tylko do Urumdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięciu godzinach.
Droga wiodła nas poboczną rzeczką Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy potem kyzrakdar powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem:
— Musimy bardzo być ostrożni, gdyż tam pewnie ukryją się nasi Arnauci.
— Ukryją się? W jakim celu?
— Ażeby nas zamordować.
— Zamordować? Czy dobrze słyszę? Czy mówisz to poważnie, effendi?
— Tak.
— Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić?
— Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ mojem zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, przeto pouczę cię o wszystkiem. Oni byli przy tem, kiedy wali mówił o pieniądzach, przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą o tem, że je wiozę. O taką sumę mogą się pokusić nawet uczciwsi ludzie, niż Arnauci.
— Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanie?
— Z pewnością.
— Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za nieposłuszeństwo!
— Co do tego, to złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną, będą się o moje bezpieczeństwo tak troszczyli, jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się z nami, uważają się za zwolnionych od danego przyrzeczenia.
— To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak to są osoby godne zaufania.
— Na jakie zaufanie zasługują, to pokazali nam wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Engyrijeh i powiedzieć tam, że ich odesłałem do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsza, czemu nie jechali za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że idzie im o pieniądze.
— Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby się tobie co stało, na nich zwróciłoby się natychmiast podejrzenie walego. Oni wiedzą o tem tak samo, jak ja, który ci to powiadam.
— Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ ich odesłałem. Zresztą suma, jaką wiozę, przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby wcale do służby, lecz udaliby się gdziekolwiek, gdzieby ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak pewien jestem, że mnie nieufność nie myli.
— W takim razie musimy się starać ich unikać, effendi!
— Czy jest inna droga do Urumdżili?
— Stąd właściwie niema, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry.
— Do tego nie czuję ochoty. Jak długo trzebaby okrążać?
— Przybylibyśmy wobec tego do celu dopiero wieczorem.
— Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu tych opryszków? Nie, jedziemy dalej!
— A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także musieliby zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim, gdybym został przy życiu.
— Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że się nie będziesz bał!
— Zaiste nie znam trwogi, nie chcę tylko być lekkomyślnym. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga.
— Wiem o tem i nie wymagam też bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności.
— Czy ci przezorność powie, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć?
— Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich rzeczach więcej doświadczenia, aniżeli przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim się Arnauci zaczają, muszą konie sprowadzić z drogi, aby je ukryć.
— Masz widocznie lepsze oczy odemnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi.
— Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną i będziesz w bezpieczeństwie. Resztę mnie zostaw.
Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem długo jeszcze go przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Nie należy sądzić, jakobyśmy jechali po utartym gościńcu. Była to droga wydeptana z czasem i ad libitum. Można było iść szeroko i dowolnie zbaczać. Później zwęziła się ta droga i przybrała wyraźniejszą szerokość, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku nizkie zarośla, z których wznosiły się poszczególne drzewa i łączyły się potem w całość.
Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy, niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy już w las wjechaliśmy, ja zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i wskoczyłem znowu na konia. Oddawszy kyzrakdarowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli, a ja pojadę naprzód. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego to czynię, lecz ja nie chciałem teraz zapuszczać się w rozmowę.
Należało wybadać miejsce, w którem ukryli się Arnauci, aby nie pokpić tej sprawy, w każdym razie niebezpiecznej. Musiałem więc jechać sposobem indyańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedno podkolanie leżało na siodle, a druga noga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zmieszało, że nie chciał iść z początku. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, dał sobą łatwo kierować.
Nie oglądając się na prawo, ani na lewo, miałem oczy zwrócone na ziemię, ażeby mi żaden ślad nie uszedł. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, przeto byliśmy od nich dość blizko. Należało się spodziewać, że niebawem cel mój osiągnę.
Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycyi było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i widziałem ślady dokładnie, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którem skręciłem konia, usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się tylko na krótką chwilę.
Teraz wyprostowałem się na siodle i wróciwszy do kyzrakdara, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć. Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez las z pół godziny. Kiedyśmy już byli pewni, że miejsce niebezpieczne już daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, nie był jeszcze dotychczas przekonany, iż rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary.
Odtąd prowadziła droga przez okolicę pagórkowatą, ożywioną naprzemian to runią zieloną, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub dom samotny, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż kyzrakdar, jako znany tutaj, nie chciał, żeby go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Za każdem mimowolnem spotkaniem następowała scena, z której wydobywaliśmy się szczęśliwie jako jeźdźcy.
— Es sabbi, es sabbi, przeklęty, przeklęty!! — wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. — Oplwajcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył!
Im dalej posuwaliśmy się, tem więcej ludzi widzieliśmy po drodze, tem większym wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy dążyli do Kaisarijeh, gdzie, jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, któryby nieszczęśliwie nierozważnym jakimś czynem lub niebacznem słowem obraził wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem, woli ukrywać się między czterema ścianami. To też nie widzieliśmy ani jednej osoby, w którejby czy to po ubraniu, czy innej jakiejś oznace można było dopatrzeć się chrześcijanina.
Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że już niepodobna było ich omijać. Wszyscy śpieszyli do Urumdzili, ażeby skorzystać z promu, kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdzili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, w czem tkwił dowód, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie.
Południe już minęło, kiedyśmy ujrzeli pierwsze uprawne pole. Z za płotów i grup drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżiii.
Na prawo, może o dwa kilometry od miasta, zauważyłem grupę z kilku dębów azyatyckich z wielkim owocem. Pod nimi stał między oliwkami i morwami domek, otoczony murem dokoła. Dalej w głąb czernił się horyzont smugą lasu. Kyzrakdar wskazał na dom i powiedział:
— Tam mieszka mój ojciec, pustelnik. Możesz się tam łatwo dostać pomiędzy zagonami tytoniu i szafranu. Gdyby wyjątkowo brama była otwarta, nie wchodź na dziedziniec, bo psy by cię rozdarły. Zapukaj w miednicę, wiszącą przed bramą!
— Dobrze. A gdzie ty będziesz tymczasem?
— Pojadę do lasu, który widzisz tam dalej, jeślibyś mnie potrzebował, zawołaj, a ja cię zobaczę, gdy będziesz nadchodził. Jeśli dziś nie dasz znaku, to przypuszczę, że przenocujesz jako gość u ojca i zwrócę już jakoś na siebie twoją uwagę.
— Nie masz co jeść, a nie jedziesz do miasta. Będziesz głodny tutaj.
— Gdyby miasto nie było zapełnione pielgrzymami, pojechałbym do narzeczonej, ale na to będę mógł się odważyć dopiero, gdy wieczór nastanie. Głodny nie będę, bo na polach rośnie dość melonów, którymi się nasycę. Niech cię Bóg wspiera w twoich zamiarach!
Uścisnął mnie za rękę i odjechał ku lasowi, ja zaś zwróciłem konia pomiędzy zagony, aby się dostać do domu.
Stał on samotnie w skwarze słonecznym, a z koron drzew, wychylających się zza muru, zwieszały się powiędłe liście. Mur był bardzo wysoki i gruby, a w przedniej części znajdowały się drewniane wrota, teraz zamknięte. Obok nich wisiała na murze mała miednica z młotkiem. Zapukałem, a za murem odezwało się natychmiast szatańskie wycie psów, które trwało z pięć minut, a umilkło dopiero na wołanie jakiegoś głosu ludzkiego. Potem ten sam kobiecy głos zapytał, czego żądam.
— Czy były mir alaj Osman Bej jest w domu? — odrzekłem.
— Ktoś ty?
— Wysłannik jego przyjaciela, baszy Said Kaleda, walego z Engyrijeh.
— Zaczekaj!
Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie obok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowem wyciu psów zapytał ten sam głos:
— Kto tam?
— Wciąż jeszcze poseł walego.
— Zaczekaj!
Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywidyum przez pola, zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tem ani słowa.
— Czy jesteś z tego domu? — spytałem.
Skinął głową, co miało oznaczać: tak.
— Czy mir alaj w domu?
Potrząsnął głową, czem chciał widocznie odpowiedzieć: nie.
— Mam z nim pomówić. Gdzie on jest?
Znów potrząsnął głową, na co ja wystrzeliłem ostatni nabój:
— Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy!
Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze“, zawołał starzec cienkim zadychliwym falcetem:
— Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinkę, ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po abdala. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. On jest przełożonym w sekcie „czok keskinler“[278] i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał dla świętej podróży.
Oddalił się bardzo szybko.
— Jak długo mam jeszcze czekać? — zdołałem za nim zawołać.
— Kilka minut, kilka minut! — odrzekł i zniknął w tej chwili.
Było mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz, jak wielką siłę mają pieniądze.
A więc pustelnik był przełożonym „całkiem surowych“ mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejszą od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwu nadchodzących stamtąd.
Mir alaj miał około sześćdziesięciu pięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przytem śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł:
— Przynosisz mi pieniądze? Dawaj je tu! Od kogo?
— Od baszy Said Kaleda.
— Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu!
Wyciągnął rękę.
— To nie dar, lecz coś zupełnie innego.
— Powiedz tedy, co to za pieniądze!
— Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu.
— To niemożebne, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego.
— W takim razie żałuję. Poseł walego z Engyrijeh nie jest człowiekiem, którego możnaby odprawić z pod bramy, jak żebraka. Odchodzę.
Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził, i dodałem:
— Pieniądze są twoją pensyą, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów!
— Stój! — zawołał na to, chwytając konia za uzdę. — Moja pensya? Zsiądź i wejdź do środka. Ja nie mogę cię puścić.
Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył bramę kilku niezrozumiałymi dla mnie ruchami i wymówił kilka słów do trzech olbrzymich psów, stojących na czatach, na skutek czego odeszły. Starzec z kaprawemi oczyma wziął mego konia i poszedł za swoim panem do wnętrza, urządzonego tak ubogo, że nie zasługiwało na nazwę domu. Jedynem urządzeniem izby, do której wstąpiliśmy, był stary dywan. Na tym dywanie usiedliśmy.
To ubóstwo może być miarą tego, w jaki zachwyt wpadł pustelnik, kiedy mu wyliczyłem pensyę za piętnaście lat razem z procentami i procentami od procentów. Rozpływał się z rozkoszy, pobiegł zawiadomić o tem żonę i wrócił, by mi oznajmić, że muszę być jego gościem i pójść z nim do miasta w celu powitania poszczególnych gromad pielgrzymich i poświęcenia świętej chorągwi.
Niebyła to oczywiście owa słynna chorągiew, którą corocznie wiozą do Mekki na białym wielbłądzie, mimoto zdjęła mnie ochota, żeby skorzystać z zaproszenia.
Najpierw ugoszczono mnie pośpiesznie tem, co w chacie było najlepszego, t. j. mlekiem i kilku owocami. Podczas tego obchodził się abdal ze mną z taką uprzejmością, na jaką stać takiego odludka, czyli z żadną. Tylko na chwilę okazał swoją radość, poczem znów wróciła mu dawna sztywność. Rozmowy właściwej nie było, a o synu niepodobna było także teraz zaczynać. Na pół syty zaledwie musiałem pójść z nim do miasta. Była to nora, w której było właściwie więcej rumowiska i zwalisk, aniżeli kamieni, więcej upojonych duchowo Mahometan, niż ludzi.
Przyjęcie nadchodzących po sobie gromad pielgrzymich składało się przeważnie z ryku „Allah “, a o poświęcaniu chorągwi wolę wcale nie wspominać. Ludzie byli wprost wściekli z religijnego zapału; wrzeszczeli jak tygrysy, ranili się, ażeby prorokowi krew swoją poświęcić i popełniali rozmaite inne waryactwa, które budziły istną odrazę. Toteż ucieszyłem się, kiedy o zmierzchu wezwał mnie abdal, ażebym z nim poszedł do domu na wieczerzę. Zwątpiłem prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel, dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem miał ojciec wogóle nieczułe serce, ale nadto był taki skostniały islamista, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakichś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimoto postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu, lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miała się rozstrzygnąć jeszcze przedtem.
Gdyśmy wchodzili przez bramę, znowu musiano trzymać psy zdala odemnie. Przy bladem jeszcze świetle księżyca ujrzałem konia mego, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku, wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem już przedtem, i oddalił się, prawdopodobnie do żony, ażeby zobaczyć, czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos; ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: es sabbi, przeklęty, i Allah parczalamah: „Niechaj cię Bóg roztrzaska“!
Jak się później dowiedziałem, czekał syn jego na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało, nie mógł i zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, a psów nie bał się, jako syn i były mieszkaniec domu. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ją z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby ojca utrzymać zdala od siebie i musiał się bronić. To tak dalece spotęgowało jego wściekłość, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz kyzrakdar zrozumiał, że niepodobna po dobremu układać się z takim do szaleństwa doprowadzonym człowiekiem i umknął. Aby się z domu wydostać, musiał przebiec Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/567 przez izbę, w której ja siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał już wylecieć drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie.
— Co ty robisz, nieszczęsny! — zawołałem. — Chcesz zamordować własnego syna?
— Milcz! — huknął na mnie. — Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odpadł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkiemi mękami!
— To syn twój, a tyś jego rodzic!
— Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tem? Czy znasz go?
— Jechałem z nim przez kilka dni.
— Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje i że chciał przybyć do mnie?
— Tak.
— I nie powiedziałeś mi o tem! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim?
— Nie; powiedział mi o tem.
— A ty go nie oplwałeś, nie napędziłeś go do dyabła i do wszystkich złych aniołów?
Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przedemną pochylony naprzód i patrząc we mnie błyszczącemi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był w stanie gotowości do wszelkich gwałtownych czynów, ale ja mimoto odpowiedziałem spokojnie:
— Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności. Ja sam jestem chrześcijanin.
— Ty... ty... ty, chrześcijanin? — wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu groźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej: — I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz!
Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy.
— Na miłość Boga, broń się! — wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. — Jeśli te dyabły na nas poszczuje, to nawet mnie nie oszczędzą!
Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę, opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu, ani do wyboru. Jak wleciały, tak zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą na ziemię. Wtem pojawił się stary, a widząc psy zabite, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którem powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona, zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła mnie obcemu się pokazać, przeto wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na kyzrakdara. On wyszedł niebawem i oznajmił:
— Uspokoiłem matkę. Ojciec nie ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać, zanim przyjdzie do siebie.

Otworzył bramę i zaprowadził mnie ku miastu, aż do pewnego miejsca, gdzie kazał mi na siebie zaczekać, gdyż musiał pójść po konia. Gdy wrócił, pojechaliśmy do miasta, aby wydostać się na drogę do Kaisarijeh. Nie dotarliśmy jeszcze do pierwszych domów, kiedy minęliśmy dwóch jeźdźców, którzy na nasz widok usunęli się z drogi tak, że nie mogliśmy się im przypatrzyć. Wydało mi się jednak, że byli to nasi Arnauci.

III.

Kyzrakdar najadł się rzeczywiście melonów, ale ja byłem głodny. Przybywszy tedy do miasta, poszedłem do jedynego piekarza, który się tam znajdował, aby kupić co do zjedzenia. Pielgrzymi jednak tak wyczerpali jego zapasy, że właściwie nic już na sprzedaż nie miał. Szczęściem widział mnie z abdalem, a uważając mię za jego przyjaciela, odstąpił mi z czystej grzeczności wschodni, a więc niestrawny, placek. Potem ruszyliśmy dalej, gdyż mój towarzysz nie chciał zatrzymywać się dłużej w Urumdżili.
Byłbym chętnie gdzieś noc spędził po drodze, lecz on poradził mi jechać prosto do Kaisarijeh, ponieważ tutaj wszędzie go znano. Nie chcąc narażać go na nieprzyjemności, przystałem na jego radę.
Droga wynosiła sześć mil, co dla naszych koni nie było łatwem zadaniem, ponieważ należał im się tej nocy spoczynek. Droga wiodła przez Kizil Irmak, gdzie trzeba było przeprawiać się promem.
Gdyśmy stanęli nad rzeką, przewoźnik nie spał, gdyż przez całą noc przybywali pielgrzymi, których musiał przewozić. Wielu pielgrzymów spało grupkami na brzegu, czekając ranka. Prom zbudowany był ze skór nadętych, wymoszczonych trzciną. Wraz z nami w siadło kilku pielgrzymów. Już miał przewoźnik odbić od brzegu, kiedy nagle jeden z nich zawołał:
— Stać! Czy chcecie obrazić Allaha i proroka, jadąc z es sabbi, z przeklętym? Oto stoi pośród was! Niech go Allah potępi!
Wszyscy odsunęli się od niego, kilku splunęło nań i odeszli na brzeg. Tylko dzięki ordynarnemu wystąpieniu memu, okazaniu tenbihu i sowitej zapłacie, przeprawił nas przewoźnik na drugi brzeg. Zapewnił nas, że musi prom obmyć i oczyścić odmówieniem, ustępów z koranu, żeby prawowierny muzułmanin mógł nań wsiąść. Scena ta rozgniewała nas, lecz później wyszła nam na dobre.
Ponieważ księżyc świecił z bezchmurnego nieba, nie sprawiała nam jazda nocą żadnych trudności, ale jasność miała także ten skutek, że kilku pielgrzymów, których prześcignęliśmy, poznało kyzrakdara. Słyszeliśmy więc stale te same przekleństwa i obelgi, pozatem jednak nie zdarzyło nam się aż do Kaisarijeh nic godnego wzmianki.
Późno już przed południem dostaliśmy się do tego miasta, położonego u północnych podnóży Ardżiszu. Jest to miasto prastare i nazywało się dawnymi czasy Mazaca, później Caesarea Eusebia albo Caesarea ad Argaeum montem i jest najsławniejszem ze wszystkich miast, które się nazywały Caesarea. Rezydujący tu później metropolita grecki nosił tytuł Hypertinorum hypertinus et totius Orientis exarchus. Miasto ma wązkie, brudne ulice, zauważyłem jednak kilka dobrze zbudowanych domów, a wśród nich dom, zamieszkały przez francuskiego konsula. Przed bramą tego domu zsiedliśmy z koni.
Kyzrakdar zapewnił mnie, że przyjmą mnie tam jak dobrego znajomego lub przyjaciela, a rzeczywistość to potwierdziła. Konsul, wielki handlarz, był pobożnym, poważnym, a przytem bardzo poczciwym człowiekiem, żona jego uprzejmą i miłą, lecz nie modną już wskutek pobytu na Wschodzie kobietą, córka zaś, prawdziwa piękność, była ze względu na serce i umysł jasnym promieniem słońca. Nic też dziwnego, że zabrała dla siebie całkiem serce mego nowego przyjaciela.
Najpierw musieliśmy oczywiście opowiedzieć obszernie o naszej wczorajszej przygodzie, nad którą gospodarze ubolewali, potem zjedliśmy wyśmienitą kolacyę, a w końcu poszliśmy spać, ponieważ przez całą noc byliśmy w drodze. Kyzrakdar położył się z radością w sercu, gdyż posiadając już postanowioną za warunek posadę, otrzymał od konsula zapewnienie, że dziś jeszcze lub jutro oznaczy się dzień wesela.
Zasnąłem rychło, lecz niebawem zbudził mnie ogromny zgiełk przed domem. Wstałem, by się dowiedzieć, co nadzwyczajnego się stało i chciałem właśnie wyjść drzwiami, kiedy nagle wpadł konsul i zawołał z miną, wielce strapioną:
— Pan już nie śpi? To dobrze! Pomyśl pan sobie, oto pan i mój zięć macie być aresztowani. Przed domem stoją policyanci z ogromnym tłumem ludzi.
— Aresztowani? Za co? — spytałem.
— Zarzucają wam, że dzisiaj w nocy włamaliście się do pustelnika, okradli go, a nawet zranili. Otrzymał on wczoraj dużo pieniędzy, a wy mieliście mu je zabrać. Przybył tutaj za wami i doniósł o tem kadiemu.
— Tak! To sprawa w najwyższym stopniu zajmująca. Najpierw wiozę mu pieniądze czterdzieści mil geograficznych, a potem włamuję się do niego, by mu je ukraść.
— Tak, to niedorzeczność, ale poważna i wysoce niebezpieczna dla pana.
— Jakto?
— Pan się jeszcze o to pyta? Tak, pan opiera się na tem, że jest cudzoziemcem, a ja konsulem. Mogę odmówić wydania pana, to prawda, ale zważ pan, że to czas hadży. Mahometanin jest nieobliczalny. W mieście znajdują się setki pielgrzymów i obozują na ulicach i placach. Niechaj mała iskierka padnie na te łatwo zapalne masy, a może powstać pożar, którego skutków niepodobna przewidzieć.
— Zdaje mi się, że czwarta część mieszkańców składa się z chrześcijan.
— Tak, lecz z ormiańskich, którzy względem nas, kilku katolików, są bardziej wrogo usposobieni od Mahometan. Ileż to razy ci Ormianie przerywali nam nabożeństwo, które musieliśmy odprawiać w ukryciu, ile razy grozili nam spaleniem naszej małej kapliczki! Im wcale nie możemy zaufać. Przyznaję się, że jestem w wielkim kłopocie!
— Który się skończy bardzo rychło, gdyż nie mam zamiaru sprawiać panu trudności moją osobą. Powiedz mi pan wpierw jedno: Czy może im pan odmówić wydania kyzrakdara?
— Nie, on jest poddanym tureckim.
— W takim razie proszę nas wydać.
— Tak pan mówi, ponieważ niedocenia pan niebezpieczeństwa, w jakiem się pan znajduje. Słyszy pan?
Zwrócił uwagę moją na zgiełk na dworze, skąd doleciały mnie wołania:
— Es sabbi, es sabbi! Kristianlar dyszary, dyszary kristianlar! Przeklęty, przeklęty! Chrześcijan wydać, wydać chrześcijan!
Brzmiało to rzeczywiście niebezpiecznie. Gdybyśmy się dostali w ręce podnieconego pospólstwa mahometańskiego, nie bylibyśmy pewni naszego życia.
— Czy dom pański ma tylko jedno wyjście? — zapytałem z tego powodu.
— Nie. Można przez ogród wyjść na tylną ulicę.
— A ilu policyantów przysłał kadi?
— Sześciu.
— W takim razie niechaj trzech wyprowadzi nas przez ogród, a trzech niech tłum uspokoi, mówiąc, że jesteśmy już u kadiego.
— Tak będzie dobrze, monsieur! Aby zaś pan nie myślał, że chcę pana opuścić, będę panu towarzyszył do kadiego.
— Bardzo dobrze, monsieur! Niewinność nasza musi się w każdym razie okazać, może być jednak, że nie obejdę się bez pańskiej pomocy.
W dwie minuty potem przeszliśmy trzej w towarzystwie trzech policyantów przez ogród, potem przez kilka mało ożywionych ulic do mieszkania kadiego, również osobnem wejściem. Miałem z sobą wszystko, co wiozłem, a więc i moją dwururkę. Przeprowadzono nas przez wielki dziedziniec, na którym stał wielki tłum ludzi. Był to dzień rozpraw, które na Wschodzie równają się przedstawieniom teatralnym. Ludzie przysłuchują się wyrokom i przypatrują natychmiastowemu ich wykonaniu, przyczem prawie zawsze latają baty. Potem weszliśmy do większej komnaty, która była pokojem urzędowym kadiego.
Przedstawicielem wielkorządczej sprawiedliwości, który siedział sam w tej izbie, był gruby Turek o dobrodusznym wyrazie twarzy. Przywitał się z konsulem, uścisnąwszy mu rękę i wskazał na szereg fajek, leżących na dywanie obok miski z jarzącymi się węglami. Na kyzrakdara, jako odstępcę, nie popatrzył nawet, udając, że go nie widzi, a na mnie spojrzał ostro i rzekł:
— Jeśli ukradłeś pieniądze, to przyznaj się zaraz. Ja i tak wydobędę z ciebie zeznanie, zgodne z prawdą.
Zamiast odpowiedzi podałem mu mój tenbih i usiadłem obok konsula, aby sobie tak samo, jak on, zapalić fajkę. To zachowanie się i treść pisma zakłopotało kadiego. Potarł sobie czoło, potem nos, poskrobał się za uchem i rzekł: — Ta sprawa rzeczywiście wygląda całkiem inaczej, niż myślałem! Nie prawdaż?
— Może — odpowiedziałem. — A jak ją sobie wyobrażałeś?
— Że jesteś łajdak.
— Tak, to było oczywiście bardzo proste! Postanowiliście pewnie dać mi porządne baty, a potem zamknąć na szereg lat. Ale niestety przedewszystkiem nie jestem łajdak, a powtóre jestem cudzoziemcem i sprawę tę musianoby osądzić gdzieindziej.
— Ale byłeś wczoraj u Osmana Beja, byłego mir alaja, zwanego teraz pustelnikiem?
— Tak. Przyniosłem mu pieniądze, powierzone mi dla niego przez baszę Said Kaleda.
— Opowiedz, kiedy do niego przybyłeś, kiedy odszedłeś i co się przez ten czas wydarzyło!
Uczyniłem zadość temu żądaniu i zdałem sprawę obszernie. Na końcu wspomniałem o owych dwu jeźdźcach, spotkanych przy pierwszych domach Urumdżili i wziętych przezemnie za Arnautów. Kadi przysłuchiwał mi się uważnie, przeczytał jeszcze raz tenbih, uderzył ręką w papier i rzekł:
— Twoje opowiadanie i ten tenbih dowodzą wszystkiego. Człowiek, któremu wali z Engyrijeh powierzą tak wielką sumę, nie może być opryszkiem. Każę przyjść pustelnikowi.
Skinął na jednego z policyantów, którzy nas sprowadzili i byli z nami w środku. Człowiek ten odszedł, a w kilka chwil zjawił się z mir alajem. Ujrzawszy nas, rzucił się starzec najpierw na swego syna, uderzył go prawą pięścią (lewą rękę miał na temblaku) w twarz i krzyknął:
— Przeklęty odszczepieńcze, psie, ograbiający własnego ojca! Niech cię Allah roztrzaska! Dawajcie pieniądze! Gdzie je macie? Podzieliliście się nimi!
Potem przyskoczył do mnie, stanął przedemną, wyciągnął pięść i zawołał:
— Zdrajco, kłamco, morderco, powiedz natychmiast, gdzie są, bo będzie zaraz po tobie! Przed domem stoją setki pobożnych pielgrzymów, którzy cię rozszarpią, jeżeli się nie przyznasz!
Ja oczywiście nie odpowiedziałem, a kadi huknął nań, zamiast na mnie:
— Milcz, półgłówku! Ten effendi to sławny uczony z Frankistanu, nie złodziej. On cieszy się zaufaniem naszego słynnego Said Kaleda i ani mu przez myśl nie przeszło porywać się na twoje piastry!
— To on, ja wiem na pewno! — odrzekł furyat. — Chciał mnie zastrzelić, lecz zranił mnie tylko w rękę. Kula przeszła mi przez mięsień i spłaszczyła się na ścianie. Ja mam z sobą świadka, który może dowieść, że ten pies chrześcijański z Frankistanu miał w kieszeni wielkie, a zatem moje pieniądze.
Stary przedstawił kadiemu stan faktyczny i musiał to jeszcze raz powtórzyć w naszej obecności. Rzecz miała się następująco: W godzinę po naszem oddaleniu się poszedł stary spać, a pieniądze, po przeliczeniu ich przed żoną, schował do szafki. Szafka ta stała na dywanie sypialnym pomiędzy nim a żoną. Wkrótce po zaśnięciu obudził go szmer, sięgnął więc do szafki i pochwycił rękę człowieka, który chciał szafkę ukraść. Nastąpiło mocowanie się, przyczem pokazało się, że było tam dwu włamywaczy. Jeden z nich umknął z szafką, a drugi przytrzymał starca; potem uciekł, a widząc, że go ścigają, wystrzelił z pistoletu. Strzał zranił pustelnika i odstraszył od dalszego pościgu. Złodzieje niewątpliwie wleźli przez mur i podpatrzyli go, gdy liczył pieniądze. Drzwi domu nie miały zamków, a włamanie udało się złodziejom dzięki temu, że ja pozabijałem psy.
Pustelnik pokazał spłaszczoną kulę pistoletową, tymczasem ani ja, ani kyzrakdar nie mieliśmy pistoletów. Świadkiem był ów pielgrzym, który zelżył nas na przewozie. Zeznanie jego było dla nas raczej korzystne, gdyż przez nie dowiedliśmy, że w chwili dokonania rabunku, byliśmy już dawno za rzeką. Mimoto obstawał starzec przy swojem. Przysiągł, że jesteśmy złodzieje, lecz kadi skarcił go ostro i kazał mu się oddalić. Gdy mimoto lżył mnie dalej, zagroził mu kadi natychmiastowem uwięzieniem i bastonadą, jeśli powie mi jeszcze jedno obelżywe słowo. Wskutek tego zwrócił całą swoją złość wyłącznie przeciwko synowi, za którym się kadi nie ujął. Nie powiedział on do kyzrakdara wogóle ani słowa. Dla niego, jako prawowiernego mahometanina „przeklęty“ wcale nie istniał.
— Sabbi, ohydny sabbi, ograbiłeś i okradłeś własnego ojca! — krzyczał stary, bijąc syna po twarzy i plwając na nią. — Allah parczalamah, niech cię Allah roztrzaska! Nie wiem, czy kiedy niebo mi się dostanie, bo jesteś moim synem i pozbawiłeś mnie szczęśliwości wiecznego życia, rozkoszy raju! Oby cię szatan pochłonął!
Tak zachowywał się były mir alaj jeszcze przez chwilę. Kyzrakdar jako uwięziony nie mógł się oddalić, a jako synowi nie wypadało mu porywać się na ojca, musiał więc pozwolić na jego słowne i czynne obrazy. Kadi nie przeszkadzał temu i godził się na karę, jaka spotkała odstępcę na inną wiarę. Ale mnie było już tego za wiele. Wstałem, wsunąłem się między ojca a syna i huknąłem na starca:
— Milcz już! Wszystko, co zarzucasz twemu niewinnemu synowi, muszę także ja wziąć do siebie. Czy mam wezwać pomocy kadiego.
To poskutkowało. Starzec odwrócił się od syna do mnie i odparł:
— Tak, ja muszę tu milczeć, gdyż oczy sądu poraziła ślepota, lecz Allah rozsądzi między wami a mną i to dziś jeszcze. Allah parczalamah, niech was Allah roztrzaska!
Odszedł i to jeszcze w sam czas, gdyż kadi poczuł się dotkniętym słowami: „oczy sądu poraziła ślepota“, pozwolił mu jednak oddalić się bezkarnie. Urzędnik ten uznał za swoją powinność przeprosić, że nam się naprzykrzał i uczynił to w sposób wschodni tak rozwlekle, że wypuszczono nas po upływie godziny.
Podczas tego czynił pustelnik, co mógł, ażeby tłum przeciwko nam podjudzić. Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, przyjęto nas przekleństwami. Nie mogliśmy się puścić bramą frontową, gdyż dzikie wrzaski na dworze wskazywały wyraźnie na to, co nas czekało. Zwróciliśmy się zatem ku drzwiom tylnym, któremi nas wprowadzono. Dostaliśmy się też do nich, lecz rozgoryczeni ludzie pchali się za nami i kiedyśmy się znaleźli w tylnej uliczce, ujrzeliśmy po prawej stronie gromadę, która na nas czekała i ruszyła ku nam z dzikim wrzaskiem. Na czele jej znajdowali się obydwaj Arnauci! Na lewo była wolna droga, popędziliśmy więc w tę stronę, gdyż jasnem było, że chciano nas zlynchować.
— Trzymajcie niewiernych, przeklętych! — ryczał mob, pędząc za nami. — Wkrótce zastąpiła nam drogę druga gromada, wobec tego skręciliśmy czem prędzej w boczną ulicę, biegliśmy tak dalej, dopóki nie udało nam się ich zmylić. Wreszcie zatrzymaliśmy się, ażeby zaczerpnąć powietrza. Znajdowaliśmy się na południowym końcu miasta. Wrzaski nieustanne i donośne świadczyły, że wszyscy mieszkańcy byli na nogach, by nas pochwycić.
— Wracać nie możecie stanowczo — rzekł konsul. — Idźcie na górę do kapliczki; tam będziecie bezpieczni, a ja was zawiadomię, kiedy będziecie mogli zejść. W mieście istna rewolucya, obawiam się o innych katolików. Spróbuję pójść do domu, żeby ich ostrzec.
Musieliśmy się rozstać. Ja poszedłem z kyzrakdarem, który znał otoczenie miasta, na górę, gdzie ukryliśmy się dość dobrze w zaroślach.
Góra Ardżisz, pod którą leży Kaisarijeh, zwana w starożytności Mons Argaeus, jest to olbrzymi wygasły wulkan, stromy, porznięty w dzikie rozpadliny, i sięgający swymi kraterami i poszarpanemi skałami w dziedzinę śniegów. Towarzysz prowadził mnie wązką, lecz dobrze wydeptaną ścieżką. Obchodząc skały, musieliśmy się zwracać to w prawo, to w lewo, a zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem, stojącym na występie skalnym w rodzaju ambony. Była to kapliczka, w której niewielu katolików z miasta odprawiało swoje nabożeństwa. Z przodu i na prawo opadała skała stromo na dół. Po lewej ręce znajdowała się szczelina, osłonięta prawie całkiem krzakami. Kyzrakdar wsunął w jeden z nich rękę i pociągnął za ukryty tam sznur. Na nim wisiała deska, długości może trzech łokci, którą położył nad szczeliną. Po tym moście przeszliśmy na drugą stronę, poczem kyzrakdar przeciągnął ją na drugą stronę.
— Tak. Teraz nikt tu do nas nie przyjdzie, tu jesteśmy zupełnie bezpieczni. Tylko dwoje ludzi zna tę kryjówkę, ja i moja narzeczona. Most z deski ja wymyśliłem, tutaj nauczała mnie ona prawd świętej religii.
Usiedliśmy na krawędzi skały. Tuż pod nami leżało miasto. Widzieliśmy stamtąd dokładnie po ulicach ludzkie mrowie, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej. Patrząc na kaplicę po drugiej stronie szczeliny, zobaczyłem odrazu, że stała w miejscu bardzo niebezpiecznem. Występ skalny, unoszący ją na sobie, był popękany i rozsypywał się widocznie. Kapliczkę mógł jeszcze unieść, ale czy także większą liczbę ludzi, to wydawało mi się wątpliwem. Gdy zwróciłem na to uwagę kyzrakdara, odrzekł, że mu to już także przychodziło na myśl, że jednak przyzwyczaił się już do widoku niebezpieczeństwa. Zanim jeszcze nie dokończył tej odpowiedzi, usłyszeliśmy głosy po drugiej stronie szczeliny. Wyglądnąwszy przez krzaki, dostrzegliśmy naszych prześladowców, a więc pustelnika, Arnautów i wielu innych, tłoczących się za nimi. Słychać było, o czem z sobą mówili. Myliliśmy się zatem, sądząc, że trop nasz zgubili. Wiedzieli, że weszliśmy tutaj i niebawem zapełnili kaplicę i miejsce przed nią. Gdyby nas byli znaleźli, bylibyśmy zgubieni, lecz oni nie widzieli nas i z wściekłości z tego powodu podpalili kaplicę. Pośród radosnych wrzasków i bluźnierczych okrzyków stali, patrząc na wznoszące się płomienie. Wtem spostrzegłem cienką szparę, której przedtem nie widziałem, a która teraz rozszerzała się gwałtownie... skała się załamała. Zapominając o własnem położeniu, krzyknąłem głośno, żeby ich ostrzec, ale w tej chwili ujrzałem próżnię; skała zniknęła razem z kaplicą i z ludźmi, znajdującymi się na niej. W moment później usłyszeliśmy z głębi huk, jak gdyby cała góra runęła. Kyzrakdar skoczył, zasłonił sobie twarz rękoma i krzyknął:
— Mój ojcze, mój ojcze! Bóg naszą sprawę rozsądził, i to straszliwie!
Chciał biec na dół, lecz go wstrzymałem. Nie było już nic do ocalenia, bo ludzie, którzy z tej wysokości pospadali, musieli się wszyscy roztrzaskać. Tylko my mogliśmy się uratować, a to w ten sposób, że zostaliśmy tutaj w ukryciu.
Następne godziny nie dadzą się wprost opisać. Zdawało się, że na dole zgromadziła się cała ludność miejska, aby trupy wydobywać z pod gruzów kamiennych. Towarzysz mój znajdował się w stanie okropnym. Koło wieczora doleciało nas wołanie kobiecego głosu. Odpowiedziawszy na ten głos, zeszliśmy za jego dźwiękiem. Była to narzeczona mego towarzysza, która na jego widok rzuciła mu się na szyję z kurczowem szlochaniem. Dopiero po jakimś czasie zdołała nam opowiedzieć, co się stało. Przypuszczano oczywiście, że i my spadliśmy w przepaść. Przybył sam kadi, by kierować robotą i rozpoznawać zwłoki. Wielu nie popodobna było rozpoznać, a kiedy z pod zwalisk wydobyto także obydwu Arnautów, przypomniał sobie urzędnik moje podejrzenie i kazał im przeszukać kieszenie. Znaleziono przy nich pieniądze i to dowiodło naszej niewinności. Mimoto nie wydawało mi się jeszcze odpowiedniem, żebyśmy się pokazywali. Fanatyzm, podsuwał pewnie tłumowi zdanie, że choć niewinni, byliśmy jednak przyczyną śmierci tylu ludzi. Znaleziono także ciało pustelnika, ale w stanie okropnym. Konsul kazał je zabrać do swego domu.
Młoda Francuzka wróciła, by powiedzieć rodzicom, że jesteśmy ocaleni i nietknięci zupełnie. Gdy się ściemniło, nadszedł po nas sam konsul, poczem dostaliśmy się do jego domu szczęśliwie i niesposrzeżenie. Kyzrakdar chciał przedewszystkiem zobaczyć ojca, i poszedł do izby, w której leżały zwłoki.
„Allah parczalamah, niech cię Allah zdruzgocze!“ To przekleństwo powtarzał starzec najczęściej, a teraz leżał sam zdruzgotany. Ani jeden członek ciała nie był cały. „Allah rozsądzi między wami a mną i to dziś jeszcze“, powiedział. Z jaką okropną dokładnością spełniły się jego słowa! Allah rozsądził!
Nazajutrz rano pochowali przełożonego „najsurowszych“ przy świetle księżyca... katolicy. Konny posłaniec sprowadził jego żonę. Syn zgruchotanego przez Allaha jest do dzisiaj kyzrakdarem w Malatijeh i doprowadził tę stadninę do wielkiego rozgłosu. Jego narzeczona pozostała dlań nadal tem, czem była, to jest promieniem słońca. Szczęście i błogosławieństwo spoczywa na wszystkiem, co on czyni i dawno zapomniano o wstrętnej nazwie, wypisanej na początku i na końcu tego opowiadania: es sabbi, przeklęty...


KONIEC.




  1. Duar = wieś złożona z namiotów.
  2. Muzykantów.
  3. Źródło, studnia.
  4. Ptak z rzędu biegaczy, zwany także: strusiem nowoholandzkim.
  5. Karawana handlowa.
  6. Karawana zbójecka.
  7. Dowódzca gum.
  8. Liczba pojedyncza od Kubabisz.
  9. Panie.
  10. Nic.
  11. Nóż.
  12. Dwuręczny miecz.
  13. Włócznia.
  14. Przewodnik karawan.
  15. Ślady i tropy.
  16. Koran dzieli się na sury, rozdziały, te zaś na ajaty, okresy rymowane.
  17. Komentarz do koranu.
  18. Czciciel ognia, wyznawca religii Zoroastra.
  19. Uczeń teologii.
  20. Wybrzeże od Tripolis do Egiptu.
  21. Wrota piasczyste.
  22. Pustynia skalista.
  23. Duchach.
  24. Dyabłów.
  25. Prawnikiem.
  26. Wielbłądami.
  27. Płaskiej pustyni.
  28. Wielbłądy wierzchowe.
  29. Tchórz.
  30. Wiatr pustynny.
  31. Niebezpieczny wąż stepowy.
  32. Gatunek antylopy.
  33. Skarłowaciały daktyl.
  34. Piekła.
  35. Pies.
  36. Dom zajezdny.
  37. Plemię, szczep.
  38. Palaczy haszyszu.
  39. Usta pustyni.
  40. Lwa.
  41. Król oaz.
  42. Kraju niemuzułmańskiego.
  43. Widoku Boga.
  44. Jezusie.
  45. Najświętsza Panna.
  46. Potomkiem Hassana i Hosseina.
  47. Usta koranu.
  48. Wyżłobienia ziemi.
  49. Góry raju.
  50. Odmawiający modlitwy w meczecie.
  51. Gospodarz.
  52. Kawa.
  53. Domu.
  54. Kawiarz.
  55. Szatan strachu.
  56. Włókien daktylowych.
  57. Gérard.
  58. Czynach walczących.
  59. Czynach bohaterów.
  60. Meczetu.
  61. Kałuża.
  62. Jezioro.
  63. Martwe jezioro.
  64. Kąpieli.
  65. Morze robactwa.
  66. Warkocze.
  67. Chleb z mąki i suszonych daktyli.
  68. Soku daktylowego.
  69. Wsi, złożonej z budynków.
  70. Pustynię.
  71. Znak.
  72. Ojciec bez synów.
  73. Oazy.
  74. Tropach.
  75. Bramą kamieni.
  76. Sędziego.
  77. Wodza poganiaczy wielbłądów.
  78. Zamku.
  79. Górę.
  80. Ławnikiem.
  81. Esra.
  82. Św. Jana.
  83. Sztylet.
  84. Karawana pielgrzymów.
  85. Oddziały.
  86. Suszone daktyle.
  87. Chłodnik z żyta.
  88. W Arabii.
  89. Koral.
  90. Wolnymi ludźmi.
  91. Pułkownikiem.
  92. Pismo święte.
  93. Gipsu, wapna.
  94. Forteca.
  95. Słowik.
  96. Grecki-szyzmatycki.
  97. Papież.
  98. Przyjaciel, pan.
  99. Ocal mnie, proroku, Mahomecie!
  100. Pustelnik mahometański, wiodący życie ascetyczne.
  101. Effendi, zabójca pantery.
  102. Chrzest święty.
  103. Józef.
  104. Karol.
  105. Mączna polewka.
  106. Znaczy właściwie: ciotka, a z uprzejmości nazywają tak: żonę.
  107. Beduini.
  108. Wiatr.
  109. Lamparta do polowania.
  110. Sokół do polowania.
  111. Krzywego sztyletu.
  112. Szczygieł.
  113. Gęś.
  114. Mała, czworokątna twierdza.
  115. Masztalerz.
  116. Masztalarze.
  117. Oddział, szczep.
  118. Koran w futerale.
  119. Przyjaciel.
  120. Towarzysz.
  121. „Połyskujący“.
  122. Stolik z płytą miedzianą.
  123. Koszula.
  124. Gorset.
  125. Spodnie.
  126. Słodycze rozmaitego rodzaju.
  127. Czworokątne kawałki pieczeni na patyczkach.
  128. Syrop z winogron.
  129. Europy.
  130. Szlachetna rasa koni.
  131. Dera sukienna.
  132. Jaskółka.
  133. Szczelina w skale; dosłownie: usta kamieni.
  134. Woda zbawienia.
  135. Kropla wspaniałomyślności.
  136. Pan wsi.
  137. Zebranie starszyzny.
  138. „Kraj daktyli“, na południu od wielkich szotów.
  139. Wielkie ogrody pod Tunisem.
  140. Rezydencya beja w Tunisie.
  141. Oba wyrazy znaczą: wolny człowiek.
  142. Biblia.
  143. Dosłownie: ptaki raju (jaskółki).
  144. Kąpiele na wschodnim krańcu Tunisu.
  145. Dom beja.
  146. Obcy, żółtodziób, nieświadom.
  147. Zwanego także el fagr = pierwsza modlitwa o zmroku przed zorzą poranną.
  148. Zwrócenie twarzy w stronę Mekki podczas modlitwy.
  149. Spokój członków.
  150. Arabska nazwa Egiptu.
  151. Modlitwa wieczorna.
  152. Bajki.
  153. Pieśni.
  154. Cytra jednostrunna.
  155. Lisa pustynnego.
  156. Akacye i migdały.
  157. Słowik.
  158. Niebezpieczna żmija pustynna.
  159. Kania, falco rufus L.
  160. Chusta na głowę.
  161. Lektyka kobieca na wielbłądy.
  162. Siodła męskie.
  163. Księżycem.
  164. Córkę Sebiry.
  165. Rewolwer.
  166. Trop i ślad.
  167. Archanioł Gabryel.
  168. Cena krwi.
  169. Zemsta krwi, prawo krwawego odwetu.
  170. Wór ze skóry kóz sudańskich.
  171. Modlitwy porannej.
  172. Wielbłąd.
  173. Pinia.
  174. Zgrabny nożyk z ostrą klingą.
  175. Waleczny.
  176. Wolnych ludzi.
  177. Uderzenie w żołądek.
  178. Suszonych daktyli.
  179. Skarłowaciałe daktyle, tylko dla koni.
  180. Bransolety.
  181. Warkocze.
  182. Szata wierzchnia.
  183. Długi szalik.
  184. Obozu.
  185. Gość, przez Boga zesłany.
  186. Jaskółka.
  187. Sęp brodacz.
  188. Odyniec.
  189. Pantera.
  190. Tygrys.
  191. Pan trzęsienia ziemi — lew.
  192. Dzikie zwierzę.
  193. Ojciec najwyższego dyabła.
  194. Święty mahometański.
  195. Kafrowie.
  196. Sztylet.
  197. Kocioł do bębnienia.
  198. Brzuch kamieni.
  199. Uczta.
  200. Zająca.
  201. Most, wiodący zmarłych na sąd ostateczny.
  202. Słońce.
  203. Księżyc.
  204. Ślad i trop.
  205. Uczony.
  206. Czyny bohaterów.
  207. Czyny walczących.
  208. Ławic piasczystych.
  209. Oazę, Beduin mówi: uah.
  210. Anioł śmierci.
  211. Główne ścieżki na szocie Dżerid.
  212. Włókna daktylowe.
  213. Wyspie.
  214. Anglia.
  215. Dowódca.
  216. Ojciec siły.
  217. Przystań na Nilu.
  218. Talizman.
  219. Grudzień.
  220. Boże narodzenie.
  221. Marynarz.
  222. Czapka filcowa z koziemi włosami.
  223. Arabska nazwa Egiptu.
  224. Czciciel dyabła.
  225. Pan, władca.
  226. Dosłownie: król-paw.
  227. Czółno z wydętych skór kozich.
  228. Najstarszy we wsi.
  229. Łoziny.
  230. Oddział wojowników.
  231. Przyjaciel, towarzysz.
  232. Szeroki kaftan.
  233. Dowódca.
  234. Bohater, lew.
  235. Zdrajca.
  236. Strzelba.
  237. Koń.
  238. Nieprzyjaciel.
  239. Dobroczynność.
  240. Rozbójnicy.
  241. Służący.
  242. Rzeka.
  243. Figi, śliwy, pomarańcze, orzechy, jawory i drzewa morwowe.
  244. Winogrona i melony
  245. Oliwki, dęby i drzewa terpentynowe.
  246. Chrześcijanin.
  247. Koran w futerale.
  248. Letnie mieszkania.
  249. Dom.
  250. Gość.
  251. Myśliwiec, strzelec.
  252. Jeździec.
  253. Chłopiec.
  254. Ojciec.
  255. Jutrzenka.
  256. Modlitwa popołudniowa.
  257. Modlitwa przy zachodzie słońca.
  258. Kawa.
  259. Skrzypce.
  260. Żołnierz.
  261. Wojownik.
  262. Gość i przyjaciel.
  263. Naczelnika wsi.
  264. Pisarzem.
  265. Święty sakrament chrztu
  266. Drzewko rosnące w Syryi i Persyi. Dostarcza owocu, który pod nazwą zielonego migdału używany jest w cukiernictwie.
  267. Krzyża Chrystusowego.
  268. Zapałki.
  269. Rozkaz na piśmie.
  270. Pułkownik.
  271. Pustelnik.
  272. Kapral.
  273. Sierżant.
  274. Sołtysa.
  275. Kierownik.
  276. Kapitanem.
  277. Ogród kwiatowy.
  278. Bardzo surowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.