Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sztuciec Henryego, z którego mogłem dłużej strzelać bez nabijania za każdym razem. Strzelba ta oddała mi wielkie usługi w Ameryce, Australii i Azyi i wywołała podziw u dzielnego Achmeda.
Lampart dopadł był właśnie ostatnią gazelę, rzucił się na nią w wielkim skoku i powalił. Ja zatrzymałem konia i pokazałem mu strzelbę, a on stanął w tej chwili nieruchomo, jak odlany ze spiżu. Teraz mogłem nawet godzinę siedzieć na nim i strzelać, a on byłby nawet głową nie poruszył: tak znakomitą tresurę arabską przeszedł w swej dalekiej ojczyźnie. Mój pierwszy wystrzał huknął, a równocześnie zajaśniał błysk ze strzelby Achmeda: dwie antylopy padły na ziemię.Wtem rozwarły się znowu zarośla, wyrzucając z siebie sześciu jeźdźców, pięciu w strojach arabskich, a szóstego w kapiącym od złota mundurze wysokiego oficera tunetańskiego. Na lewej jego pięści siedział szahihu[1]. Na nasz widok utknął oficer na chwilę, potem zdjął ptakowi z głowy kapturek i podrzucił go w górę. Sokół uderzył natychmiast na jedną z gazeli, ale nieszczęśliwym trafem na tę, którą ja właśnie wziąłem był na cel. Nie zdołałem już odjąć palca, wypaliłem, a oba zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi. Nie troszcząc się o nie, zwróciłem się za pomykającemi gazelami i wystrzeliłem jeszcze dwa razy. Wtem usłyszałem za sobą tętent konia, a jakaś ręka pochwyciła moją.
— Chammar el kelb, ty psie pijaka, jak śmiesz tutaj polować i strzelać do mojego szahihu? — huknął na mnie.

Odwróciwszy się, zobaczyłem przed sobą oficera. Oczy iskrzyły mu się gniewem, końce wąsów drgały gwałtownie, a jego dobroduszna pewnie zazwyczaj twarz poczerwieniała. Nie miałem bynajmniej ochoty pozwolić, żeby do mnie w ten sposób przemawiał, strząsnąłem więc jego rękę z mojej, mówiąc do niego głośno i z naciskiem:

  1. Sokół do polowania.