Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Gdy kilku zamierzało wypróżnić nam kieszenie, zabronił tego zastępca szejka. Twierdził, że to może nastąpić dopiero po powrocie wojowników.
— Wiedział, że teraz wszystkoby zniknęło, a tylko szejk ma prawo rozdzielać zdobycz. To dla nas korzystne, ale co z bronią się stało?
— Zabrano i zaniesiono do namiotu szejka.
— Czy wiesz, który to namiot?
— Nie, ale słyszałem, że miano ją tam przechować.
— Hm! Leżysz obok mnie. Jak ci ręce związali?
— Z przodu.
— Ja mam ręce na plecach. Czy możesz ruszać palcami?
— Mogę.
— To przysuń się bliżej i spróbuj, czy potrafisz rozplątać mi węzeł! Widać, że mamy do czynienia z ludźmi niedoświadczonymi. Gdyby każdego z nas zamknięto gdzieindziej, nie moglibyśmy sobie udzielić nawzajem pomocy.
Halef wykonał moje polecenie, wprawdzie z trudem i powoli, ale w pół godziny miałem już ręce wolne.
— Teraz ty rozwiąż mnie i tamtych! — wezwał mnie Halef.
— Ani myślę! Byłoby to największą głupotą! Zwiąż mi raczej ręce napowrót! To była próba na razie. Czy słyszysz hałas na dworze? Jeszcze za mało są senni. Potem zobaczę, jakby się dało umknąć. W każdym razie nie odejdę bez strzelby.
— A moje siodło juczne? — szepnął Pars skwapliwie.
— Dlaczego to siodło właśnie?
— Bo pieniądze moje schowane w jego poduszkach. Powiedz mi, sidi: czy Abu Hammedowie zabiliby nas?
— Bez miłosierdzia!
— Czy sądzisz, że zdołamy uciec?
— Mam nadzieję.
— Chwała Allahowi! To wpływ moich talizmanów. Powiedziałem ci już, że ocalą nas w każdej potrzebie!