Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczałem, bo Pars znał już moje zdanie o działaniu talizmanów.
Czekaliśmy, czas upływał, a na dworze robiło się coraz ciszej. Ci, którzy byli przedtem, przyszli jeszcze raz, żeby nam się przypatrzeć i znaleźli nas w tem samem położeniu, co poprzednio. Sądząc, że nie potrafimy się uwolnić, oddalili się, nakazawszy nowym strażnikom, żeby dobrze uważali. Strażnicy pełnili swe obowiązki sumiennie, bo od czasu do czasu obchodzili namiot dokoła, co można było poznać po odgłosie kroków.
Wreszcie nadeszła chwila działania, Halef znowu mię rozwiązał, co tym razem prędzej mu się udało. Mając ręce wolne, mogłem sobie sam zdjąć z nóg więzy.
— Sidi, dokąd pójdziesz? — zapytał Pars.
— Poszukam namiotu szejka.
— Poszukaj i mego siodła! Położę rękę na talizmanie słońca, który mam po prawej stronie na piersi. On cię ochroni. Niechaj Ormuzd pośle ci swoje czyste duchy na pomoc!
Polazłem cicho ku tylnej ścianie namiotu i wyjąłem z ziemi jeden kołek. W ten sposób mogłem już podnieść płótno i wyleźć przez mały otwór. Niebo się zachmurzyło, jak gdyby miał deszcz padać. Wskutek tego panowała taka ciemność, że widać było ledwie na kilka kroków. Było mi to na rękę, choć z drugiej strony utrudniało znalezienie namiotu szejka. Wysunąłem się z pod płótna namiotu naszego i pobiegłem odrazu o kilka kroków, aby wydostać się z pobliża strażników. Położywszy się następnie na ziemi, poczołgałem się dalej. Musiałem przejść przez cały obóz, spodziewałem się jednak, że namiot szejka będzie się czemś odróżniał od innych.
Nieco dalej płonęło ognisko. Siedziało tam kilku mężczyzn, którzy zapewne mieli objąć dalszą straż. Musiałem tak się sunąć, żeby światło z ogniska nie padło na mnie. Czołgałem się więc ciemną stroną, przypatrując się każdemu namiotowi tak dokładnie, jak tylko