Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja czuwałem przy koniach, zobaczyłem Krumira, idącego od palm, gdzie was podsłuchiwał, i poczołgałem się za nim aż do zarośli, gdzie jego ludzie powalili mnie i związali.
— Powalili i związali? Ciebie, sidi? To pierwszy raz cię zwyciężono!
— Zaskoczyli mnie tylko, a nie zwyciężyli. Ja mam teraz zwycięstwo w ręku. Opowiadaj więc!
— Kazałem Mochallach odejść do namiotów i zaczekałem jeszcze trochę. Kiedy potem wróciłem do koni, leżały jak przedtem, ale ciebie nie było. To zaniepokoiło mnie bardzo. Wiedząc, że nie dowierzałeś Krumirowi, przyszedłem do przekonania, że byłbyś został przy koniach, gdyby cię coś ważnego nie było odciągnęło. To też wziąłem do rąk pistolety i patrzyłem w ciemność wytężonemi oczyma. Wtem usłyszałem sześć szybkich strzałów z twego rewowah, a zaraz potem zabrzmiał okrzyk el bidża, wielkiego sępa brodacza. Musiał to być znak, gdyż el bidż nie gada tak po nocy. Równocześnie wypadli z obozu trzej ludzie i podbiegli ku mnie. Pomyślałem sobie, że to zbóje i zastrzeliłem jednego, a drugiego zraniłem. Kiedy podniosłem drugi pistolet, zniknął raniony razem z trzecim.
— Czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje?
— Tak.
— Czy przypatrzyłeś mu się dobrze?
— Całkiem dokładnie. Kula mu przeszła przez złe serce.
— Czy to Krumir?
— Nie. Uelad Hamema.
— Zapamiętaj więc sobie, że krzyk el bidża, to znak ataku Beni Hamemów. Może później przyda nam się to wiedzieć. Teraz chodź na zgromadzenie!
— Sidi, wyświadczyłeś mi tem największą łaskę, że zmusiłeś szejka do wezwania mnie między starszyznę!
— Ciesz się! Odbierzemy Mochallah, a potem zostanie ona twoją żoną.