Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Hm! Nawet często. Wszak wiecie, że już przedtem byłem na Saharze kilka razy.
— Słusznie! Jakże wam było, kiedyście pod swojemi biednemi zwłokami mieli taki garb?
— Bardzo dobrze.
— Na prawdę? No, to się zgadza z waszą naturą! Wiem, że wasze nerwy są ze skóry hipopotama. Kiedy ja po raz pierwszy wsiadłem na takie stworzenie, spadłem najpierw z tyłu, a potem z przodu. Później trzymałem się trochę lepiej, lecz nie zapomnę tej jazdy przez całe życie. Opanowało mię potem coś gorszego, niż morska choroba. Zdawało mi się, że połknąłem tysiąc dyabłów, które chciały polecieć ze mną na cztery wiatry. Nigdy już nie dosiądę takiej nędznej kreatury!
Podczas tego zaklęcia rozczepierzył odpychająco wszystkie dziesięć palców i rozstawił swoje nieskończenie długie nogi, jakby miał jeszcze pod sobą wielbłąda, o którym mówił.
Przed nami przeprowadzono jedno po drugiem najlepsze ze znajdujących się tam zwierząt. Krüger-bej był także ową klaczą zachwycony. Dobroduszna twarz jego promieniała rozkoszą.
— Czy widział pan już kiedy takiego konia? — zapytał mnie.
— Niech mię kaczka kopnie, jeśli to nie jest prawdziwa rawuan[1]! Takiej nie ma nawet następca tronu, sidi Ali-bej, w swojej stajni w el Marfa, sławnych kąpielach morskich w Tunisie.
— Słyszałem, że dużo wydaje na konie.
— Bardzo dużo, ogromnie dużo, na konie, powozy i kobiety. Ma trzysta kobiet, ale takiego siwka nigdy jeszcze nie miał.
— Czy uważa pan tego konia rzeczywiście za niezrównanego?

— W każdym razie. Wolę jego, aniżeli wszystkie trzysta kobiet sidi Ali-beja, między któremi nie znajdował się nigdy taki siwek.

  1. Szlachetna rasa koni.