Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z mojej jednak postawy wnioskowali niewątpliwie, że w takim razie zginąłby niechybnie przynajmniej obok jadący dowódca. Udawał on, że nie zauważył rewolweru, który dawno wydobyłem zza pasa. Dopiero po długiem milczeniu zapytał:
— Czy twoje pełne imię jest Kara Ben Nemzi?
— Tak. Kto ci je podał?
— Obaj posłańcy szejka Szirwanów. Jesteś cudzoziemcem z doliny Deradż. Opowiadają o tobie, że zabiłeś lwa sam jeden wśród ciemnej nocy.
— Istotnie zabiłem lwa ze strzelby, którą widzisz u mnie na plecach.
— Czemu nosisz z sobą dwie strzelby?
— Większa jest na bardzo wielkie zwierzęta i wielkie odległości, tę mniejszą zaś tu przy siodle biorę w rękę, gdy nieprzyjaciel jest blizko i w wielkiej liczbie. Nabijać jej nie potrzebuję.
— U nas niema takiej broni. Twój naród jest zapewne bardzo rozumny. Powiedziano mi, że jesteś nessarah[1], a mimoto nosisz, hamai[2] na szyi, podobnie jak pielgrzymi, którzy byli w Mekce.
— Czczę Allaha i byłem w świętych miastach. Allah ilia Allah, Bóg jest Bogiem, czy się go nazywa Allah, czy Chodeh. Czy nie tak?
— Tak jest. Czy znasz także proroka?
— Znam. To Mohamned, co znaczy „uwielbiony“. Ojcem jego był Abdallah Ibn Abd al Muthallib z rodziny Haszem szczepu Koreisz.
— Jesteś dobrym muzułmaninem, chociaż przybywasz z kraju Franków, którego nie znam. Będziesz U mnie siedział i opowiesz mi o dalekich krajach i o wszystkiem, czego w życiu doświadczyłeś. Czy widzisz te gniazda tam na prawo na górze?
— Widzę.

— To są nasze jilaki[3], w których mieszkamy, gdy są letnie gorąca.

  1. Chrześcijanin.
  2. Koran w futerale.
  3. Letnie mieszkania.