Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w Belad el Arab, w Mossul i u czcicieli dyabła i nie odstąpiłem ciebie w żadnem niebezpieczeństwie. Czy widziałeś mnie kiedy w trwodze?
— Nie, mój dzielny Halef nie bał się nigdy.
Podkręcił w górę z zadowoleniem wąsa, który z jednej strony składał się z niewielu, a z drugiej z kilku włosów, odsunął turban z czoła, podniósł jak mógł najwyżej swoją szczupłą postać i rozluźnił okute mosiądzem pistolety. Po tym imponującym wstępie rzekł:
— Prawdę mówisz, sidi. Jesteś najmędrszym człowiekiem i największym wojownikiem Zachodu, masz tęgą strzelbę do zabijania lwa, czarnej pantery i niedźwiedzia, oprócz tego masz drugą, z której możesz strzelać wiele razy, i masz pistolety, które walą po sześć razy na minutę. Ja jednak jestem twoim przyjacielem i obrońcą i pod moją opieką było ci bezpiecznie jak pod tarczą Allaha i proroka. Dziś będę także czuwał nad tobą, aby nieprzyjaciel nie strącił ci włosa z głowy.
— Tego się spodziewam po tobie — odpowiedziałem bardzo poważnie, chociaż nie mogłem ukryć lekkiego uśmiechu.
Mały Halef lubiał często blagować. Nie raziło mnie to, gdyż wiedziałem, że istotnie mogę na nim polegać pod każdym względem. Już otworzył był usta, aby w dalszym ciągu wielbić swoją osobę, kiedy mu nasz towarzysz przerwał.
Odjechaliśmy ze wsi Szirwanich przed świtem, a szejk towarzyszył nam przez część drogi. Teraz rozjaśniło się bardziej na wschodzie, pierwszy promień słońca wystrzelił ku nam i obsypał fale Cabu drgającemi światłam . Na ten widok zeskoczył nasz przewodnik z konia, ukląkł z twarzą, zwróconą ku wschodowi i, rozkrzyżowawszy ramiona, zawołał:
— Ia szems, ia szems, ia szems, o słońce, o słońce, o słońce!
Klęczał dalej, dopóki kula ognista nie wzniosła się