Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/547

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wątpię. Tutaj jest już effendi, który ma także tenbih walego i także zamówił konie dla siebie.
— He?
— Dwa.
— Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę?
— Spróbuję, ale on weźmie w każdym razie najlepsze, bo przybył prędzej od ciebie. On pewnie zna się na koniach, gdyż widziałem w jego tenbihu, że jest kyzrakdar[1] stadniny z Malatijeh.
Wszedłem do budynku, ażeby się porozumieć z tym effendim i zastałem młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem dążył także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tyle tylko mówiliśmy z sobą, gdyż on okazał się bardzo małomównym i powściągliwym, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków, położyłem się zaraz.
Nazajutrz rano nie pokazywali się moi Arnauci. Gospodarz powiedział mi, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdziwieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Engyrijeh, lecz dalej naszą drogą. To mię zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności.

Celem drogi było na dziś Boghaslajan, a kyzrakdar zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, a on dwu, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, że znał dobrze drogę, lecz poza tem nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny jak wczoraj. Zauważyłem, że skrycie mierzył mnie badawczym wzrokiem i że twarz jego nie okazywała bynajmniej przytem nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej

  1. Kierownik.