Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/574

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

razy grozili nam spaleniem naszej małej kapliczki! Im wcale nie możemy zaufać. Przyznaję się, że jestem w wielkim kłopocie!
— Który się skończy bardzo rychło, gdyż nie mam zamiaru sprawiać panu trudności moją osobą. Powiedz mi pan wpierw jedno: Czy może im pan odmówić wydania kyzrakdara?
— Nie, on jest poddanym tureckim.
— W takim razie proszę nas wydać.
— Tak pan mówi, ponieważ niedocenia pan niebezpieczeństwa, w jakiem się pan znajduje. Słyszy pan?
Zwrócił uwagę moją na zgiełk na dworze, skąd doleciały mnie wołania:
— Es sabbi, es sabbi! Kristianlar dyszary, dyszary kristianlar! Przeklęty, przeklęty! Chrześcijan wydać, wydać chrześcijan!
Brzmiało to rzeczywiście niebezpiecznie. Gdybyśmy się dostali w ręce podnieconego pospólstwa mahometańskiego, nie bylibyśmy pewni naszego życia.
— Czy dom pański ma tylko jedno wyjście? — zapytałem z tego powodu.
— Nie. Można przez ogród wyjść na tylną ulicę.
— A ilu policyantów przysłał kadi?
— Sześciu.
— W takim razie niechaj trzech wyprowadzi nas przez ogród, a trzech niech tłum uspokoi, mówiąc, że jesteśmy już u kadiego.
— Tak będzie dobrze, monsieur! Aby zaś pan nie myślał, że chcę pana opuścić, będę panu towarzyszył do kadiego.
— Bardzo dobrze, monsieur! Niewinność nasza musi się w każdym razie okazać, może być jednak, że nie obejdę się bez pańskiej pomocy.
W dwie minuty potem przeszliśmy trzej w towarzystwie trzech policyantów przez ogród, potem przez kilka mało ożywionych ulic do mieszkania kadiego, również osobnem wejściem. Miałem z sobą wszystko, co wiozłem, a więc i moją dwururkę. Przeprowadzono