Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czytała z mojej twarzy to pytanie, gdyż, skoro tylko malec skończył się modlić, rzekła do mnie, jakby w odpowiedzi:
— Ja nie jestem nuzrana. Chciałabym bardzo nią zostać, lecz nie wolno mi.
— Kto ci zabrania?
— Mój władca.
— Czy to muzułmanin?
— Najsurowszy, jaki być może.
— Gdzie nauczyłaś się tej modlitwy, którą twój syn odmówił?
— Na dachu. Nasz dom styka się właśnie z dachem sąsiedniego, a tam mieszkała Franka, która była nuzraną. Rozmawiałam z nią codziennie, a ona opowiadała mi wszystko, co wiedziała z pisma świętego.
— A ty temu wierzyłaś?
— Czemu nie miałabym wierzyć?
— To dobrze. Jedyna i wieczna prawda zawarta jest w słowie Bożem, nie zaś w koranie i w pismach jego tłómaczy.
— Ja wiem, panie, wiem o tem. Wy chrześcijanie jesteście całkiem inni...
Zatrzymała się, jak gdyby chciała powiedzieć jakieś słowo, zakazane, poczem zaczęła mówić dalej:
— Po dłuższym czasie chciałam mego władcę zapoznać z temi świętemi opowieściami. Ale niestety z tą samą chwilą nie było mi wolno wychodzić na dach, a mąż mojej przyjaciółki musiał Tunis opuścić.
— Kto zmusił go do tego?
— Mój pan.
— Czy miał taką władzę?
— Tak. Czego chce mój władca, na to zgadza się rządca Tunisu.
Wobec tego jej mąż, Abd el Fadl, był chyba ministrem, lub innego rodzaju wysokim doradcą beja. Byłbym się chętnie jej o to zapytał, lecz krępowałem się nieco. Co za różnica! Ona nazywała swego męża panem i władcą, a męża chrześcijańskiej przyjaciółki jej