Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochód; domyśliłem się, że to szech-el-dżemali. Obaj przypatrzyli mi się wzrokiem, na poły zdumionym, a na poły ponurym.
Dałem każdemu tylko tyle się napić, żeby wystarczyło dla wszystkich i powtórzyłem potem pytanie:
— Który z was jest khabirem?
Wtedy człowiek na biszarinie podjechał bliżej.
— Ja. Czego chcesz odemnie?
— Pozdrowienia. Czy nie słyszałeś, że usta moje powitały całą kaffilę, czy nie widziałeś, że ręka moja napoiła każdego, kto żądał wody? Odkądże to zamknięte są usta wiernego, gdy wędrowiec życzy mu zbawienia i pokoju?
Tebu spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Był wprawdzie waleczny, ale tym tonem nie przemówiłby przecież do Tuarega. Oczy khabira zrobiły się jeszcze większe, niż oczy Tebu.
— Sal-aalejk — pozdrowił mię tak samo krótko, jak posłaniec dusiciela karawan w Algierze. — Ile żyć ty masz, że język twój takie słowa wymawia? — dodał dumnie.
— Sal-aal. Tylko jedno, tak samo, jak ty, lecz moje wydaje mi się droższem, niż twoje tobie.
— Czemu? — wybuchnął.
Musiałem trochę zawrócić.
— Ponieważ zabłądziłeś w tej pustyni i zginiesz, jeśli nie znajdziesz dobrej drogi.
— Ja nie błądzę nigdy — odparł, nie mogąc ukryć poważnego zakłopotania, gdyż obawiał się, żebym teraz nie powiedział, że karawana obrała fałszywy kierunek. — Allah dał suche powietrze, wskutek czego woda nam się skończyła, lecz jutro zaprowadzi nas do studni.
— Dokąd dążyła kaffila?
— Ty musisz to wiedzieć?
— Czy masz powód do zatajenia?
— Idzie do Safileh.
Skinąłem głową, jakby na znak, że mię odpowiedź zadowoliła.