Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał mnie huk drugiego strzału, ale nie z tamtej strony, lecz poza mną. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł był z konia, a teraz stał przy nim i spuścił strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki wydali Kurdowie wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, zawołał kawas czemprędzej:
— Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach, jak na nas strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem, że upadł.
— Który to był? Czy może wódz?
— Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem?
— Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie wprzód nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść największą szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście?
— Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tem! Czy sądzisz, że oni przyjdą, żeby się zemścić?
— Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak ci Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci szyję utną!
Tych słów nie brałem poważnie, ale rozgniewałem się rzeczywiście na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez nierozsądny jego krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tem miejscu i płynęła tak blizko zbocza, że pomiędzy niem a brzegiem był tylko wązki, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło się dla nas stać fatalnem, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. To też wolałem ukryć się w lesie, rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się dość stromo. Prowadząc konie, wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy się ku mojemu zdzi-