Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/498

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieniu na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskiem spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufi, o których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie.
Tu dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która tworzyła rodzaj bramy tam, gdzie się ścieżka kończyła. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony opadał teren nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam kto jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny głos basowy:
— Kto tam jest? Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis.
— Dokąd jedziecie?
— Przez granicę.
— Jakiej wiary? Sunnici, czy szyici?
— Ja jestem chrześcijanin; moi towarzysze zaś muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?
— Otworzę wam! Przywiążcie konie!
Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy odemnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tylko cienki temeli (kosmyk włosów), spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przywiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów, aniżeli potężne ręce, których pozazdrościłby mu irlandzki marynarz. Z ramion zwieszał mu się skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że z pod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ręce. W jednej ręce trzymał nóż, którym widocznie coś robił. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł: