jeden „rifleman* witał drugiego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara.
Tu zbliżyły się ściany skalne aż do brzegów rzeki, zapełniającej całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać spienionemi falami, poczem dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny.
Stromo wznosiły się niemal ku niebu czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym i tworzyły na południu z olbrzymim murem skalnym wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór.
To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej ręce należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sultan. Między niemi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc.
Seraidżi[1] przyrządził nam prawdziwą turecką kawuah[2], a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w „ustach pustyni“.
Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzarbejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah“ z powodu samochwalstwa Kubbaszego.
Wtem zeszła rozmowa na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto seraidżi miał małą trzodę jagniąt, z których — pomimo że zamknięte były w pobliżu seraju[3] — zabierała sobie pantera co nocy po jednej Sztuce bez żadnego wynagrodzenia.
— Seraidżi! — zawołałem.
— Sidi! — odrzekł on, przystępując bliżej.