Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

syna nie żyje; padł nędznie, runął i zdechł, jak niewierny bez chwały i czci. El thibb, szakal i el tabea, hyena, pożre jego ciało, a el bidż, sęp brodacz, niechaj porozcina jego tchórzliwe serce, a el rassahl, gazela, niechaj zelży jego ojców i jego samego, który bez walki i obrony odszedł ze świata żyjących. Teraz ten, który kazał zwać siebie el jawuhs, okrutnym, musi wyjść ze swego ciała. Sprowadź haririch, muzykantów, niechaj na nogarze wybębnią jego hańbę, a na rababie wygwizdają wstyd jego!
Takie okrzyki brzmiały ze wszystkich stron. Kopano martwe ciało, bito je pięściami, potrącano kolbami i pluto na nie wzgardliwie. Moje nerwy uspokoiły się znacznie, czułem, że uszedłem nieuniknionego niebezpieczeństwa śmierci i oddychając głęboko, podziwiałem rozgorączkowanych synów przepełnionej żarem krainy, którzy, pastwiąc się nad zabitem zwierzęciem, w swym zapale zupełnie mnie pominęli.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Józef. Co za zgiełk, co za wrzaski! Ciekaw jestem, czy przynajmniej podziękują!
— Arna di bacht, wielkie szczęście, że jeszcze na czas przybyłeś — dało się słyszeć tuż koło mnie.
To zbliżył się ten, który na ostatku leżał pod lwem. Postać jego była długa, chuda i żylasta, a twarz opalona niemal na czarno. Jego duże, bystre, ciemne oczy gorzały szczególnem światłem. Gniewne spojrzenie tych oczu mogło nawet śmiałego człowieka wyprowadzić z równowagi.
— Oddaj cześć nie mnie, lecz Bogu, który cię ocalił! — odparłem, może mniej uprzejmie, niż zamierzałem. Tego człowieka jednak nigdy nie byłbym obdarzył swojem zaufaniem.
— Tak, cześć Allahowi, a tobie dzięki! — potwierdził, zmierzywszy mnie wzrokiem bystro i badawczo. — Czy jesteś obcy pośród dzieci pustyni?
— Przybywam z Frankistanu, by zabić assad-beja, dusiciela trzód.