Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciół i miłych sprzymierzeńców, jak londyński złodziej kieszonkowy ma swoich ukrywaczy od Holborn aż do Isle of Dogs. Podobno nawet na niebezpiecznych słonych jeziorach południowych czuje się tak pewnym jak jeździec na siodle. Dlatego wynajmują go często rozbójnicze plemiona Beduinów na przewodnika.
— Hm! Słyszałem już raz to imię, lecz nie wiedziałem, że ten Saadis i ów opryszek, to jeden i ten sam łajdak.
— Więc widzieliście go już, sir? — zapytałem czemprędzej.
Yes! — potwierdził Anglik.
— Gdzie?
— W Tunisie, albo raczej koło Tunisu. Well!
— Kiedy?
— Przed trzema tygodniami. Spotkałem się z nim na końcu Manuby[1]. Siedział na przepysznym srokaczu i cwałował ku górom Saghoan. Przybywszy do Bardo[2], dowiedziałem się, że skradziono właśnie bejowi konia, sześcioletniego srokacza. Zeznałem, co widziałem i przyłączyłem się do pogoni za łotrem, ale kiedy dojechaliśmy do końca Manuby, on dostał się już na Dżebel Saghoan. Niepodobna już go było dopędzić.
— I poznaliście go teraz napewno? Nie mylicie się?
— To stanowczo jest on. Tej fizyognomii nie można zapomnieć i założę się o wszystko przeciw niczemu, że się nie mylę. Yes!
— Czy Krüger-bej wie o kradzieży?
— Oczywiście. On był w tym czasie w Bardo.
— A wy nie powiedzieliście mu teraz jeszcze, że ten Saadis jest owym łotrem, którego spotkaliście wówczas?
— Nie.

— To niechaj zaraz się dowie! Powiedziałem pułkownikowi gwardyi o tem, co dopieroco od Anglika usłyszałem. To zaskoczyło go

  1. Wielkie ogrody pod Tunisem.
  2. Rezydencya beja w Tunisie.