Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzelbę na siodle, gdyż pozwalam, żebyś nazywał mnie przyjacielem swoim.
Spojrzał na mnie dużemi, zdziwionemi oczyma.
— Ty mnie pozwalasz? Skąd wiesz, czy ja pozwolę ci na to pozwolenie?
— Ja nie potrzebuję tego, gdyż sam już sobie pozwoliłem.
— Jak tobie na imię i jak się nazywa szczep, do którego należysz?
Mój wygląd zewnętrzny i uzbrojenie uprawniały go do wniosku, że jestem Arab. On, jak to na pierwszy rzut oka poznałem, był Tebu. Ciemna, prawie czarna cera, krótkie kędzierzawe włosy, pełne wargi i wystające kości policzkowe odróżniały go znacznie od Beduina i Tuarega. Czyżby krwawa zemsta zapędziła go w Bab-el-Ghud? Nie mogłem przypuścić, żeby tu między wędrownemi ławicami było jakie źródło, a jednak on nie wiózł z sobą wielkiego worka na wodę, lecz małe cemcemieh, naczynie na wodę ze skóry gazeli. Oprócz długiej flinty miał całe uzbrojenie wojenne. Postać jego osłaniał szeroki, biały burnus, a pod nim przylegająca do ciała bluza ze skóry wołowej, służąca jako pancerz przeciwko broni siecznej i rzutowej i noszona tylko przez Tuaregów.
— Przybywam z dalekiego kraju Germanistanu, gdzie nie znają szczepów, ani ferkah. Ty jesteś Tebu?
Pominął to pytanie milczeniem i zawołał zdziwiony:
— Z Germanistanu? Czy znasz sidi Emira?
— Znam — odrzekłem zaskoczony tem niespodzianie.
— Czy go widziałeś?
— Widziałem. Czy ty jesteś szejkiem z Germanistanu, na którego on czeka?
— Ja.
— Habakak, bądź więc pozdrowiony, sidi! On mię wysłał, żebym na ciebie tu zaczekał.
— Gdzie jest sidi Emir?
— W dalekiem Bab-el-Ghud. Tam znajdziesz znak, gdzie bawią jego stopy.