Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Podziękuj Allahowi za to, że wpadłem na twój darb i udałem się nim, bo mogłem przejść i nie byłbyś mnie zobaczył.
— Byłbym cię znalazł, sidi. Chciałem tylko w Serirze napoić moją mehari i nabrać wody dla siebie. Potem byłbym wrócił na drogę, którą miałeś przybyć. Twoim darbem byłbym podążył za tobą, dopókibym się nie przekonał, kto jesteś.
— Znasz więc źródło w tej pustyni?
— Znam wiele źródeł, które tylko moje oko widziało, sidi.
— A jesteś Tebu?
— Odgadłeś. Jestem Tebu z plemienia Beni Amaleh.
— Jak ci na imię?
— Nie mam imienia, sidi. Imię moje zagrzebane pod dachem mego namiotu, dopóki nie spełnię przysięgi, złożonej na brodę proroka i na sąd wieczny. Nazywaj mię Abu billa Beni[1].
To życzenie powiedziało mi właściwie już wszystko, mimo to pytałem dalej:
— Pozabijano ci synów?
— Trzech synów, sidi, trzech synów, którzy byli moją radością, moją dumą i moją nadzieją. Byli wysocy i smukli, jak palmy, mądrzy, jak Abu Bekr, mężni, jak Ali, silni, jak Khalid, a posłuszni, jak Sadik szczery. Pędzili trzodę moją do biru, zwłoki ich znalazłem, lecz zwierząt nie zdołałem odszukać.
— Kto ich zabił?

— Hedżan-bej, dusiciel karawan. Zabrał moje mehary, by nosiły rozbójników, a moje bydło i owce na pożywienie dla morderców. Opuściłem mój duar, moje plemię, żonę i córki i poszedłem za nim od jednej uah[2] do drugiej. Moja włócznia pożarła trzech, strzała czterech, a nóż sześciu z jego ludzi, jego samego jednak chroni szejtan, wskutek czego oko moje nie mogło go zobaczyć, ani ręka dosięgnąć. Ale on mimo to pójdzie

  1. Ojciec bez synów.
  2. Oazy.