Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z Biszara, a szczególnie za klacze płaci się ceny wprost nadzwyczajne.
Była to także klacz, gdyż tylne nogi miały ślad szerszy, niż przednie. Odciski nie były zbyt głębokie, lecz i nie płytkie, wielbłąd więc niósł ciężar średni, czyli tylko jeźdźca. Był to zatem albo człowiek ścigany, albo rozbójnik, albo jeden z kuryerów, przebiegających na swych szybkich wielbłądach pustynię w różnych kierunkach. To ostatnie wydało mi się nieprawdopobobnem, gdyż ślad prowadził wprost na Serir, gdzie kuryer niema po co jechać. Ale czego chciałby rozbójnik tam, gdzie nie było zdobyczy? Musiał to być tylko zbieg, szukający ukrycia, może mściciel krwi, który, znalazłszy samotny bir, studnię, stąd urządzał swoje okropne wyprawy.
Ślady były zupełnie czyste. Ani jedno ziarno piasku w nich nie leżało i żaden z odcisków nie miał ogona, czego w biegu nie można uniknąć. Jechał zatem powoli i był tu przed pięciu minutami. Taki samotny jeździec w samym środku pustyni był niezwykłem zjawiskiem, nic też dziwnego, że zajął zupełnie moją uwagę. Zrobiłem na moim tropie znak, żeby moi towarzysze jechali bez obawy w tym samym kierunku, a sam zwróciłem się w bok znalezionym śladem.
— Hhejn, hhejn!
Na ten okrzyk położył mój wielbłąd głowę na karku i pomknął, jak burza między ławicami. Gdyby teren był równy, byłbym tego, którego ścigałem, w dziesięć minut zobaczył, ponieważ jednak wzniesienia piasczyste zasłaniały mi widok, przeto ujrzałem go dopiero, gdy znalazłem się całkiem blizko niego.
— Rrree, stój! — zawołałem nań.
Usłyszawszy mój okrzyk, zatrzymał w tej chwili swego, istotnie bardzo pięknego mehara, zawrócił go, a spostrzegłszy mnie, pochwycił natychmiast długą flintę.
— Sallam aalejkum, pokój pomiędzy mną i tobą! — pozdrowiłem go, nie sięgając po broń. — Powieś swoją