Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To nadszedł mogreb, czyli pora modlitwy o zachodzie słońca. Zanurzyliśmy więc ręce w wodzie, wyszliśmy przed namiot, z wyjątkiem lorda, który został w namiocie, i upadliśmy na ziemię. Podczas moich wędrówek pośród muzułmanów nie wykluczałem się nigdy od ich ablucyi i modlitw, a zdaje mi się, że mimo to zostałem nadal dobrym chrześcijaninem.
Po modlitwie dosiadł szejk konia, by postarać się o zabezpieczenie trzód. Przyłączyłem się doń, ponieważ zależało mi na tem, żeby pomówić z nim w cztery oczy o moim służącym, który był właśnie w duarze przy moim koniu.
— Achmedzie es Sallah — zawołałem nań — nie odstąpisz od konia ani na chwilę i przywiążesz go na noc podczas snu do siebie!
— Rozumię cię, sidi — odpowiedział. — Nie tylko przywiążę go do siebie, lecz nadto głowa moja spoczywać będzie na nim, kiedy się do snu ułoży.
— Na co ta ostrożność? — spytał mię szejk, jadąc dalej. — Czyż nie jesteś moim gościem, którego mienie jest w bezpieczeństwie, dopóki znajduje się u mnie?
— Czy oddasz mi mego ogiera, jeśli go jutro rano nie znajdziemy?
— Któżby go mógł uprowadzić?
— Saadis el Chabir.
— Mylisz się, on nas nie okradnie. Zresztą przysięga zatrzyma go u nas przez trzy dni.
— Ty możesz mu ufać, ale ja ani słowa mu nie wierzę. Czy wiesz wogóle, że on sam był w Wadi Milleg?
— Gdyby nawet miał towarzyszy, mimoto nie ośmieliłby się napaść na obóz Alego en Nurabi. Oni mnie znają. Jutro pojedziemy do Wadi Milleg, aby ich poszukać, jeśli się tam znajdują. Czy pojedziesz z nami, effendi?
— Nie.
— Dlaczego? Koń twój wypocznie do tego czasu.
— Wypoczynku ani ja nie potrzebuję, ani mój koń,