Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak zwierzę krwi chciwe, aby codziennie jednego oskalpować. Beduin lubi walkę, ale nie skrytą, a nadto po łączoną z wielką pompą dla oka. Jestem pewien, że z dziesięciu ludźmi pochwycilibyśmy łatwiej Krumira, aniżeli przy pomocy sześćdziesięciu.
Well! Chodźcie, sir! Pójdziemy sami naprzód i całą rzecz bez nich załatwimy!
— I ja już o tem myślałem, ale dałem słowo, że zostanę przy ekspedycyi.
— Niech i tak będzie. Ja jednak powiadam, że po szedłbym sam jeden, gdybym dobrze umiał po arabsku. Yes!
Poczyniono czemprędzej potrzebne przygotowania, zapakowano żywność i amunicyę, zabrano pewną ilość girba[1], by je potem napełnić wodą na drogę przez pustynię er Ramada. Kiedy ukończono przygotowania, nadeszła pora fedżeru[2]. Poranek zarumienił się na wschodzie, a Beduini padli obok koni na kolana, aby z twarzą zwróconą ku Mekce odmówić pierwszą modlitwę.
Nadszedł czas przekonania się, czy Krumir wyruszył rzeczywiście w kierunku, któregośmy się domyślali.
— W jaki sposób przekona się pan o tem na pewno? — spytał mnie Krüger-bej.
— Nic łatwiejszego — odrzekłem. — Zobacz pan naczynie do pojenia obok namiotu szejka. Ma ono dwa oddziały, jeden dla ulubionego konia, drugi dla wielbłąda, ponieważ koń rasowy nie chce pić z naczynia, z którego już pił dżemel[3]. Rozlana woda zwilżyła ziemię, a kopyta się w niej odcisnęły. Widzi pan?
— Przyznaję, że widzę to dokładnie.
Wyjąłem z torby nożyczki, a z kieszeni papier i mówiłem dalej:

— Teraz wykroję ślady dokładnie z papieru i wy-

  1. Wór ze skóry kóz sudańskich.
  2. Modlitwy porannej.
  3. Wielbłąd.