Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rysuję wewnętrzny obraz kopyt końcem do... o tak! Teraz siądź pan na konia i jedź ze mną. Achmed niechaj nam towarzyszy!
Dosiedliśmy we trójkę koni i oddaliliśmy się z obozu. Ja wyjechałem na czoło i pocwałowałem prosto na południe, ku wąwozowi, o którym mówił Krumir. W pięć minut byliśmy na miejscu, pomimo że leżało o pół godziny drogi od duaru. Tam zsiadłem z konia i zbadałem teren. W niespełna dwie minuty znalazłem to, czego szukałem.
— Zsiądź pan z konia, panie pułkowniku, i przystąp bliżej! — poprosiłem. — Przypatrz się pan temu miejscu!
— Widzę trawę, która była, jak się zdaje, pognieciona.
— Była istotnie pognieciona i to w czworobok; wprawne oko zobaczy jeszcze całkiem wyraźnie brzegi tego czworoboku. A tu, co to jest obok tamtego boku?
— Tutaj grzebał ktoś w trawie i czegoś szukał.
— Widzi pan: tu leżała na ziemi czworoboczna dera, a na niej spoczywał człowiek. Nogi wystawały mu poza derę i w ten sposób za każdem poruszeniem tarły sandałami o trawę. Czy rozumie pan to?
— Skoro mi pan to powiedział, to wydaje mi się już całkiem wyraźnem.
— Ten człowiek oczywiście sam tutaj nie był. Prawdopodobnem jest, że miał pilnować koni, należących do Krumira i jego Uelad Hamemów. Gdzie mogły być te konie?
— Tego mój duch nawet we śnie nie może się domyślić.
— Kto ma koni pilnować, ten musi zwrócić się do nich twarzą, przeto one mogły stać po tej stronie, gdzie leżały jego nogi, a więc chyba przy tam tym krzaku. Chodź pan! O widzi pan, że ziemia tu stratowana, a kilka gałęzi złożonych w pętle. Te pętle służyły do przymocowania cugli; jest ich siedm, a więc tyle było z pewnością koni. Czy i to pan już pojmuje?