Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dlań o konia, któryby mu prędzej niż jego własny, wyczerpany, dopomógł do osiągnięcia tego upragnionego celu.
— Niechaj ją weźmie — odpowiedział szejk. — Nikt z Bedawich nie pożyczyłby swojej klaczy, ale moi ludzie naruszyli wasze prawo, dlatego nie pożałuję starań, żeby wam to zostało wynagrodzone.
— Jak dawno Krumir wyjechał z duaru? — zapytałem Abduka.
— Słońce przebiegło od tego czasu piątą część swojego łuku.
— Czy są pochodnie w obozie?
— Są.
— Trzeba je zabrać, żebyśmy mogli i nocą jechać.
W ten sposób znowu zawiedliśmy się w oczekiwaniu, że dostaniemy w swe ręce Krumira, zachowanie się jednak zacnego szejka uniemożliwiło wszelkie wyrzuty. Syn jego pogodził się spokojnie ze swem położeniem, a pogoń za rabusiem zaczęła go nawet zwolna zajmować. Pozwolił wprawdzie Krumirowi wpłynąć na siebie na naszą niekorzyść, ale podczas jazdy nie odczuwał pokuty jako coś zbyt ciężkiego.
Dzielny Achmed siedział z prawdziwie królewską miną na szlachetnym koniu, jakiego nigdy jeszcze nie miał pod sobą, i płonął niecierpliwą żądzą zobaczenia Krumira. Gdyby go spostrzegł, byłby w pogoni pewnie nie pozostał w tyle.
Na godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy duar. Sar Abduk chciał jako przewodnik jechać na czele, musiał jednak tego zamiaru zaniechać, gdyż więcej ufałem śladom, aniżeli temu, co powiedział mu Krumir o zamierzonej swej drodze, albowiem to mogło być kłamstwem.
Trop znalazł się wkrótce. Ponieważ chcieliśmy wyzyskać godzinę, która nam jeszcze do wieczora pozostawała, przeto lecieliśmy przez równinę jak wicher, nie oszczędzając koni, w tej myśli, że wkrótce odpoczną przez kilka godzin. Kiedy nastał krótki w owych