Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nietylko o haremie, lecz o domie wogóle. Pragnąłem oddawna zobaczyć wnętrze tunetańskiego domu, ale handlowcy, z którym i mam do czynienia, urządzają się wszyscy po francusku. Jeden z tych panów ma buchaltera maurytańskiego, który mieszka u swego szwagra. Ten szwagier posiada piękny dom, urządzony na sposób wschodni, a buchalter chce mi go pokazać jutro przed południem.
— Jak się nazywa ten szwagier?
— Abd el Fadl.
— To znaczy tyle co: sługa dobroci. Imię piękne i obiecujące wiele dobrego.
— Czy zgadza się, żebyśmy go odwiedzili w jego domu?
— Niewątpliwie.
— A czem jest ten człowiek?
— Nie wiem. Wiadomo wam przecież, że tu nie można dopytywać się o stosunki krewnych bez uchybienia zwyczajom. Buchalter zabierze nas z okrętu.
— No, a harem?
— Zobaczę także, ale tylko pokoje, ponieważ tej pani nie wolno się pokazywać.
— Co wam z tego, że obejrzycie mieszkanie bez właścicielki?
— A co wam z tego, że widzicie klientów golibrody? Chcę wzbogacić moje wiadomości tak samo jak wy wasze. A więc pójdziecie ze mną?
— Tak, ale tylko ze względu na was.
— Jakto?
— To może być zasadzka, z której trzeba będzie was wydobyć.
— Co wam do głowy przyszło! Ten młody buchalter, to uczciwy człowiek. O zasadzce niema mowy, a zresztą kapitan Frick Turnerstick nie jest z tych, którzyby się dali złapać.
Na tem się skończyło. Ja widziałem dość wschodnich domów i tylko troska o bezpieczeństwo przyjaciela skłoniła mię do towarzyszenia mu.