Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/545

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sprawa ich uczuć, czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie wprawdzie za oddanego ich opiece, lecz równocześnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc nie przywykli do wyruszania tylko o popołudniowej modlitwie. Konieczność wojskowa wymaga często obejścia zewnętrznych obrzędów religijnych.
Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas wolny zużyłem na oglądnięcie tenbihu, otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem wszędzie żądać tego wszystkiego, co należało się kuryerowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłoniła mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przenosiła ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. To też nie przyszło mi wcale na myśl gniewać się o to na niego.

Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie nadzwyczajne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, jeśli ich o co zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż widziałem, że nie zależy im na tem, żeby poznać mnie jako człowieka rozmownego. Rozmawiając z sobą, nie używali ani języka tureckiego, ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną, albo przedemną i nie troszczyli się o mnie więcej, jak o śnieg zeszłoroczny. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od muchtara[1] obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było, lub jak gdybym ja miał zadowolnić się resztkami. Czausz, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od muchtara, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce,

  1. Sołtysa.