w chwili największego wzburzenia, jakby na rozkaz potężnego ducha, na ostrych skałach kamienistej pustyni, których nie zdołały zatopić. Dzień tylko mógł nam ukazać szczegóły tej walki piasku ze skałami. A jednak nawet w tej dziczy postarał się Bóg dobrotliwy o studnie, podobne do wyżej opisanych. Tebu odkrył jedną i zaprowadził nas do niej, tam też rozbiliśmy w pobliżu namioty.
Nazajutrz udaliśmy się do Bab-el-Hadżar, czyli najokropniejszej części Bab-el-Ghud, która słusznie zupełnie nosiła nazwę: „Wrót kamiennych“.
Czy to tytani czasów przedhistorycznych spiętrzyli tu, w tej części pustyni, skały, by stąd szturmować niebo Jowisza? Może giganci zbudowali tu zamek, ze szczytami wśród gwiazd migocącymi, do którego wzięły się potem tysiące lat, aby mury rozsypać po pustyni, a zostawić tylko portal, gdzieśmy się zatrzymali, jak karły pod łukiem olbrzymiego tumu? Dwa słupy grubości kilkuset stóp, ustawione z kilku głazów, wznosiły się ku niebu i nachylały w górze ku sobie, tworząc ostry łuk, jakiegoby ręka ludzka wznieść nie zdołała. Poszczególne kamienie ponadgryzał w wielu miejscach ząb czasu, zdawało się, że jeden nie utrzyma drugiego, a mimoto całość zapewniała niejako widza, że zachowa swoją siłę jeszcze przez niejedno stulecie.
To była Bab-el-Hadżar, przez którą wedle wskazówki khabira musieliśmy się udać w drogę do el kasr.
Jechaliśmy ostro na wschód. Pustynia piasczysta kończyła się powoli, ustępując miejsca owej równinie kamiennej, którą Arab z powodu rozsianych na niej głazów nazywa „Warr“. Tu nie powstrzymywała nas już głębia piasku, dlatego jechaliśmy jeszcze szybciej, aniżeli dnia poprzedniego. Teren podnosił się widocznie, a pod wieczór ujrzeliśmy przed sobą wynurzające się pasmo górskie, którego masy, utworzone z dżiru[1], błyszczały ku nam w świetle zachodzącego słońca.
- ↑ Gipsu, wapna.