Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To musi być Dżebel-Serir, o których mówił khabir — powiedziałem.
Well! — potwierdził Emery. — Czas się zgadza.
Nie przerywając jazdy, zbliżyliśmy się do gór. Ja wydobyłem rewolwer, a Bothwel zrobił to samo.
— El kasr — rzekł po chwili, wskazując ręką na środek pasma, rozciągającego się przed nami w kształcie podkowy.
Ja także rozpoznałem wznoszące się tam wysoko mury. Były to widocznie bezokienne ruiny budynku, podobnego do zamczyska, zbudowanego przed dawnym, dawnym czasem, jakby na dowód, że niektóre części pustyni nie były ongiś tak bezludne jak dzisiaj, kiedy kultura próbuje na nowo podjąć przerwaną walkę z nieurodzajnością.
— Czy mogę prosić o lunetę? — zapytał Józef, widząc, że ja prawie nie odrywam jej od oczu.
Gdy mu podałem dalekowidz, odezwał się pokornie Hassan:
— Sidi, jabym także chciał zobaczyć, co tam jest w środku?
Spełniłem z uśmiechem to życzenie i podtrzymamałem mu lunetę przed okiem w odpowiednim kierunku.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, lecz ty, jesteś największym z mędrców na ziemi, gdyż w twojej rurze siedzi ksur[1] tak wielka, że może w niej stanąć tysiąc ludzi! Luneta poszła z rąk do rąk, jeden okrzyk zdumienia następował po drugim, co świadczyło wyraźnie o tem, jak szacunek dla nas rósł ustawicznie u Arabów.
— Z el kasr zobaczą nas — zauważył Emery.
— Teraz nas jeszcze nie rozpoznają. Musimy zmienić kierunek.
— Jak? Wejście jest z pewnością po tej stronie.

— Khabir mówił o schodach podziemnych, prowadzących do szotu. Tymczasem ja stąd nie widzę ani

  1. Forteca.