Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak sam o przyjacielem Beni Meszeerów, jak ja. Dżemma o nim postanowi.
— Niechaj rychło postanawia, bo pochłonie go moja zemsta!
Obu jeńców zaprowadzono do namiotu i postawiono straż przy nich. Achmeda zostawiono w spokoju. Meszeerowie stali w grupach, bądź grożąc nam ponuro, bądź też patrząc z ciekawością. Hedżin leżał nietknięty na ziemi, a na mym koniu, jak się teraz przekonałem, znalazło się znów wszystko, co mi zabrano. Teraz wyciągnąłem sztylet z ziemi.
Dżumejla weszła znów do namiotu i stamtąd, jak to zauważyłem, przypatrywała się nam przez szparę. Teraz chodziło tylko jeszcze o Sebirów, których zostawiliśmy w tyle.
— Gdzie twój koń? — zapytałem Achmeda.
— Na równinie. Wiedziałem, że mogę ci powierzyć Mochallah, przywiązałem znużonego konia do kamienia i ruszyłem za Hamemami, zdążającymi do tego obozu.
— Allah kerihm, coś ty uczynił? Czy zabiłeś którego z nich?
— Nie, ponieważ pomyślałem sobie, że są przyjaciółmi tych ludzi. Uciekli na pustynię, a ja ścigałem ich tak daleko, jak mogłem. Chciałem tylko zobaczyć ciebie i Mochallah, a teraz wrócę po konia.
Ten Achmed miał istotnie małego dyabła w sobie.
— Idź! — rzekłem. — Ale nie prowadź go tutaj!
— A dokąd, sidi?
— Nie wiem jeszcze, jak nam to pójdzie. Śpiesz naprzeciw towarzyszy i sprowadź ich tak blizko, żeby mogli wieś widzieć. Niech tam czekają i będą gotowi do walki!
Achmed wsiadł napowrót na wielbłąda, ale gdy się zwierzę podniosło, wystąpił Krumir i zawołał:
— Stój! Ten człowiek jest w niewoli, ja nie pozwolę mu odejść.
Na to ja zdjąłem z siodła rusznicę i zmierzyłem, do Krumira.