Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/555

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najrychlej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem nazajutrz rozpocząć jazdę bardzo wcześnie.
O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, żeby się ułożyć do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca nie już na dwu ludzi, lecz ani na jednego, rozciągnęliśmy się więc na dworze i zasnęliśmy niebawem snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni wobec Arnautów, którzy mogli wejść do ogrodu i rozpocząć tu zwiady. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który byłby mnie zbudził za najlżejszym szmerem.
Wstaliśmy ze snu, mimo niewygodnego posłania, później, aniżeli zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu różanego dolatywały głosy pielgrzym ów, gotujących się do wyruszenia. Ponieważ ze względu na kyzrakdara nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy, dopóki nie ucichło i wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy tutaj, byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie.
— Tam stoją oni — rzekł mój towarzysz. — Wróćmy do ogrodu!
— Nie. Oni tu mogą jeszcze stać godzinami. Gdybyśmy chcieli czekać, dopóki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, mało nam na tem zależy, czy nas zobaczą, czy nie.
Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki, oglądnęli się Arnauci za siebie i zdziwili się nie mało, ujrzawszy nas nadchodzących. Czausz ruszył się, by się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem na niego:
— Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do nas?
Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można