Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja tchórzem? — wybuchnął — Wy robaki! Tak, strzelałem do ciebie i uczynię to znowu, skoro tylko poważysz się ze mną spotkać. Zatrzymaj mnie! Powiadam ci, że wystarczy mi podnieść głos, a znajdzie się natychmiast stu mężów, by mnie zabrać stąd z honorami. Ty nie wiesz jeszcze, kto ja jestem i biada ci, jeśli mnie poznasz!
— Ba! Znam cię dobrze. Domyśliłem się zaraz, że nie podałeś mi prawdziwego nazwiska i stanu. Bądź, kim chcesz. My nie boimy się ciebie. Gdybyśmy cię chcieli zatrzymać, to i stu ludzi nie zdołałoby nam w tem przeszkodzić. Mieliśmy już do czynienia z innymi ludźmi, niż ty i wymusiliśmy na nich szacunek dla siebie. Ale my jesteśmy chrześcijanami, a wiara nasza nakazuje nam postępować dobrze nawet z nieprzyjaciółmi. Dlatego przebaczymy ci zamach morderczy i pozwalamy ci odejść w pokoju. Możesz odejść!
— Tak, jesteście chrześcijanami — śmiał się szyderczo. — Chrześcijanami, którzy modlą się za drugich dopiero wtedy, kiedy ich rozszarpią pantery. Wasza nauka jest śmieszna, a wasza wiara próżna. Wasi kapłanie głoszą nieprawdę, a wy wierzycie w to, co wam oni mówią. Pogardzam wami i rozdepcę was, jeśli się ośmielicie pokazać mnie na oczy.
Podniósłszy prawą rękę jak do przysięgi, odszedł ze statku z tą groźbą.