taki, że lepszego życzyć sobie nie mogłem, gdyż sam jego widok musiał nieprzyjacielowi napędzić strachu.
Skłonił się z rękom a skrzyżowanemi na piersiach i powitał nas głębokim, do grzmotu podobnym basem:
— Sallam aalejkum, pokój z wami!
— Marhaba, bądź pozdrowiony! — odpowiedziałem.
— Jesteś synem walecznych Kubabisz?
Ku mnie błysnęło dumne spojrzenie jego ciemnych oczu.
— Kubabisz są najsławniejsze mi dziećmi wielkiego Abu Cett, sidi[1]. Ich szczep obejmuje więcej, niż dwadzieścia plemion, a najwaleczniejsze z nich to En Nurab, do którego ja należę.
— En Nurab? Znam to plemię! Szejkiem jego jest mądry Fadharalla-Uelad-Salem, obok którego klaczy jeździłem.
— Bismiliah, to dobrze, sidi, gdyż teraz wolno mi słuchać twojego głosu, chociaż jesteś niewiernym z biednego Frankistanu!
— Jak ci na imię?
— Imię moje trudne dla języka Ingleza. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-JussufIbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
Śmiać mi się chciało. Przedemną stał jeden z tych Arabów, którzy do swego pojedynczego imienia przyczepiają całe drzewo genealogiczne, częścią, by uczcić swoich przodków, przeważnie jednak na to, żeby na słuchającym wywrzeć wrażenie. To też odpowiedziałem:
— Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al WardiJussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli! Język Ingleza potrafi wymówić twoje imię, sięgające, gdy się je napisze, od Bengazi aż do Kaszenah, mimo to ja będę cię zwał tylko: Hassanem, gdyż Mahomet powiada: „Nie mów dziesięciu słów tam, gdzie jedno wystarczy“.
— Ucho moje będzie zamknięte, jeśli będziesz mnie wołał: „Hassanie“, sidi. Ci, którzy mnie znają,
- ↑ Panie.