Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnemi schadzkami z kobietą, a tembardziej z sułtaną dzikiego zwierza!
— To zostań!
Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer.
— Czy ja mogę pójść z panem?
— Po co?
— Po co? Maszallah, do tysiąca dyabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się samo przez się rozumie!
— Dziękuję ci, Józefie, ale bez ciebie się obejdę.
— Jakto, jeśli wolno zapytać?
— Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym, razie spłoszyłbyś mi zwierzę.
Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, poczem wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę.

We wskazanej stronie i oznaczonem oddaleniu od seraju leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona w trzech bokach z pali, połączonych zapomocą sznurów z leff[1]. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czem nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była od gwiazd tak jasna, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na Cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było żadnem bohaterstwem.

  1. Włókien daktylowych.