na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem dzisiejszej naszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkiemi rzeczami i zapasami, potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah.
Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby — nie zatrzymując się w Biskarze — dostać się na drogę karawanową do Ain-es-Salah.
Dzień był gorący, a około południa paliło słońce takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiedniem miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół:
— Patrz, sidi, oto sobha![1]
Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam iskrząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków.
— To nie jest sobha, Hassanie, lecz szot, albo birket[2], położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa.
Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przygotowaną i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników wody, w których, zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją mirjady brzydkich robaków, nazywanych przez Beduina thud.
— To jest Birket el fehlatn[3]. Zejdźmy ku niemu!
— Ten rozkaz, sidi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie, jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało zapomocą ghusl[4].