Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bez nabijania! On wystrzela was wszystkich, zanim zdołalibyście pociągnąć za cyngiel.
— Co... co... ty mówisz? — zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartemi ustami.
Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że go nie mogłem zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Z tego skorzystał Halef i nabił swoją strzelbę ponownie. Kurdowie słuchali przemowy z widocznem zdumieniem, mierząc mię spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, poczem wódz zwrócił się do mnie:
— Panie, czy byłeś kiedy u Kurdów Zibar?
— Tak.
— Byłeś gościem ich wodza?
— Zwykłem mieszkać tylko u wodzów — odpowiedziałem dumnie.
— Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedinów w ten sposób, że zwabił szczepy nieprzyjacielskie w dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać?
— Tak, ja nim jestem.
— Czy ten mały człowiek obok ciebie to służący twój, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko?
— Tak, to on.
— Skoro to wy jesteście, to gotowiśmy wam przebaczyć, jeśli spełnisz nasze żądanie.
— Czego żądasz?
— Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś?
— A za psy także?
— Naturalnie! Powtóre darujecie nam wszystką broń, którą macie przy sobie.
— A po trzecie?
— Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy, jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim miwan i hem-