Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiesz, że duchy przychodzą, gdy się je zawoła? Słuchaj! On się już zbliża. Czy słyszałeś go?
Padł drugi strzał i to bliżej. Teraz byłem już pewien, że strzelcem jest Emery Bothwell. Wprawne ucho zdoła całkiem dobrze odróżnić huk jednej strzelby od drugiej, ja zaś zbyt często słyszałem głos tej niezawodnej kentuckiej rusznicy, by go nie rozpoznać od razu. Było to jasnem, że Anglik ze zwykłem chłodnem zuchwalstwem krążył dokoła gum, szukając celu dla swojej strzelby, a ci dwaj, których dosięgnął, należeli z pewnością do rozstawionych przez Hedżan-beja straży. Jeśliby zachował dotychczasowy kierunek, byłby musiał także przejść obok miejsca, na którem my staliśmy teraz.
W tym wypadku trzeba było i mnie dobrze mieć się przed nim na baczności, zarówno jak Arabowi, gdyż nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć mnie za jego towarzysza.
Wtem zbliżyły się kroki i dwa białe burnusy wynurzyły się z pomiędzy ławic. Strażnik wracał z jeszcze jednym Arabem, który natychmiast do mnie przystąpił, przypatrując mi się badawczo, o ile ciemność na to pozwoliła.
— Sallam leilet; szczęśliwej nocy — pozdrowił. — Chcesz widzieć się z Hedżan-bejem?
— Tak. Czy ty nim jesteś?
— Nie. Bej nie opuści teraz gum, dopóki nie odejdzie dusiciel, który krąży dokoła.
Wódz rozbójników bał się zatem Behluwan-beja i pod pozorem obrony swoich ludzi został pod ich osłoną. Dobrzeby było spotkać się z nim już teraz, ale ponieważ w pobliżu znajdował się Bothwell, przeto wolałem z nim najpierw się połączyć.
— Mam pomówić tylko z nim, a nie z tobą. Czemu on się kryje? Czy strach przed dusicielem skrępował mu nogi?
— Skrępuj swój język! Hedżan-bej nie zna strachu, ani obawy; on ma władzę nad wszystkimi szilugh