Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potraficie dorzucić dzirytami. Tu będzie musiał mój sidt sztućcem dopomóc.
— Jak to uczyni?
— Zaraz zobaczysz — wtrąciłem, zatrzymując konia. — Każ nieuzbrojonym kobietom i chłopcom jechać dalej, a mężczyźni zatrzymają się tutaj z nami. Weźmiemy Bakkarów na siebie.
Wymienieni ruszyli naprzód, a dwudziestu uzbrojonych stanęło. Ja zsiadłem z konia i wziąłem sztuciec do ręki. Skoro tylko Bakkarowie zbliżyli się na odległość strzału, wymierzyłem i dałem pięć strzałów szybko jeden po drugim, na skutek czego runęło pięć pierwszych koni. Nie strzelałem do ludzi, ponieważ krwi ludzkiej nie powinno się przelewać bez konieczności. Ścigający jechali mimoto dalej. Pięć czy sześć dalszych strzałów powaliło znów tyleż koni. To ich wreszcie powstrzymało. Zawyli wściekle i zaczęli się naradzać. Ja napełniłem na nowo sztuciec nabojami, a podczas tego usłyszałem kilka razy wymówione z gniewem imię Selim Mefarek, które sobie przybrałem. Potem podjechał ku nam powoli „ojciec miłości“, który był z nimi, i dał mi ręką znak, że przybywa jako parlamentarz. Przypuściliśmy go całkiem blizko do siebie.
— Co to ma znaczyć? — wybuchnął z gniewem. — Najpierw kupujesz niewolników i nie płacisz za nich, a potem uwalniasz ich i kradniesz nam konie!
— Mylisz się grubo — odparłem z uśmiechem. — Kupił je Selim Mefarek, a nie ja.
— Przecież ty jesteś Mefarek!
— Nie, on był wczoraj u ciebie. Ja jestem Kara Ben Nemzi, a tu obok mnie widzisz hadżego Halefa Omara. Mieliśmy dziś przed zachodem słońca być w piekle. Wiecie może, mister Gibsonie, gdzie wy się tam znajdziecie?
Patrzył na mnie przez kilka chwil w osłupieniu, poczem twarz jego poruszyła się gwałtownie. Rzucił jakieś wściekłe przekleństwo i dodał: