Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem:
— Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwaryowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie.
Ale zaraz w następnej chwili pokazało się, że jej okrzyki nie były bez powodu. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty rasy, zwanej tam tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy nos, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największem niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw.
— Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią! — wołał za mną kawas.
Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, ażeby zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztuciec do ręki. Gdy wymierzyłem, stanął kary jak mur, wiedząc, że mam strzelać i że nie wolno mu się ruszyć. Dałem trzy strzały szybko jeden za drugim, a psy, które dobrze wziąłem z przodu na cel, tarzały się po trawie. Kobieta uciekała m im oto dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dyalekcie Kurmangdżi:
— Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją.
Kobieta posługiwała się widocznie tym dyalektem, bo zaraz stanęła, oglądnęła się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała:
— Ghajne chodeh kes nehkahne — Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki!
Miała oddech tak przyśpieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już nie młoda; miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, raczej troską niż wiekiem spowodowane, poorały twarz jej w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła uboga szata niebieska